Reklama

Gra w filmach i w serialach, po niemiecku. Pisze teksty i śpiewa, po polsku. Mateusz Dopieralski ma na swoim koncie pięć płyt z zespołem Bitamina, a jako Vito Bambino wydał właśnie drugi solowy krążek „Pracownia”. Katarzynie Piątkowskiej opowiedział o życiu na emigracji, dzieciństwie i młodości w robotniczej dzielnicy w Niemczech, miłości, ukochanym synku i o tym, jak to jest żyć pomiędzy wszystkim.

Reklama

Vito Bambino o emigracji i ukochanej żonie:

Twoja pierwsza solowa płyta nosiła tytuł „Poczekalnia”. Teraz mamy „Pracownię”.

A trzecia będzie się nazywać „Pożegnalnia”.

Teksty Twoich piosenek to historia Twojego życia. Może powinna mieć tytuł „Pomiędzy”?

O rany! Dobre! A ja już obiecałem fanom „Pożegnalnię”. Kiedyś ktoś poprosił mnie, żebym określił siebie jednym słowem. Wtedy się zastanawiałem, nie wiedziałem, jakiego słowa użyć. Ale masz rację, że określa mnie słowo „pomiędzy”. Jestem wiecznie właśnie pomiędzy. Językami, bo z żoną rozmawiam po niemiecku, a z synem po polsku. Krajami, bo urodziłem się w Polsce, ale od drugiego roku życia mieszkałem w Niemczech. Z tego też powodu jestem niemieckojęzycznym aktorem i polskojęzycznym tekściarzem, i wokalistą. Jestem Ślązakiem obecnie mieszkającym w Warszawie. Wiesz, że mój pierwszy solowy album miał się nazywać „Bezpański kot”? Czułem się bezpański, ale w dobrym kontekście. Czułem, że zamknięcie się tylko na Niemcy albo tylko na Polskę jest dla mnie niewystarczające, że granice mnie nie interesują.

Życie na emigracji nauczyło Cię otwartości na świat?

Jestem otwarty, ale też rozdarty. Ale to jest nie tylko we mnie, ale też we wszystkich tych ludziach, którzy dzielili mój los. W innych Polakach, w Grekach, w Turkach, którzy mieszkali w mojej emigranckiej dzielnicy w Leverkusen pod Kolonią. Z jednej strony czuliśmy się jak Polacy, Grecy, Turcy, a z drugiej w naszych rodzinnych krajach byliśmy traktowani jak obywatele „skądś indziej”, obcy. W Warszawie jestem Ślązakiem, dla Ślązaków jestem Niemcem. Pewnie dlatego towarzyszy mi dualizm, a w moim życiu obowiązuje reguła „gdzie światło, tam mrok”.

Brzmi pesymistycznie.

Często zakładam czarny scenariusz, bo to pozwala mi być przygotowanym na niepowodzenia. Nie lubię tej cechy w sobie, ale parę razy się przydała. Zawsze pamiętam o tym, że zaraz może przestać być dobrze. Na przykład tyle razy cieszyłem się, że dostałem świetną rolę. Oczami wyobraźni już widziałem te sceny ze swoim udziałem. A potem wysypywała się cała produkcja. Zamiast głównej roli przychodziło rozczarowanie. Kiedyś czytałem „Rozmyślania” Marka Aureliusza. Pisał, że do wszystkiego trzeba podchodzić chłodno. I do dobrych, i do złych rzeczy. Dzięki temu łatwiej jest znieść te naprawdę kiepskie momenty. Można sobie wtedy powiedzieć: „Taka jest kolej rzeczy, nie mam na to wpływu, będzie lepiej”. Niestety takie podejście trochę tłumi te fantastyczne chwile. Poruszam się pomiędzy smutkiem i melancholią a szczęściem i nadzieją. I nauczyłem się, żeby cieszyć się tylko z realnych rzeczy. Z tych, które już się wydarzyły. Kiedyś cieszyłbym się z tego, że ktoś ma względem mnie superplany.

Czytaj też: Omenaa Mensah o córce: „Vanessa czasami się denerwowała, że na fundacyjne dzieci miałam „czas”

Bartek Wieczorek/Visual Crafters

Boisz się kolejnego rozczarowania?

Myśląc w ten sposób, staram się przed rozczarowaniem ochronić. Teraz czekam, jak zostanie przyjęty mój album. Nie boję się tego, choć moment publikowania tak prywatnych myśli jest dla mnie bardzo specjalny. Jako zespół Bitamina mieliśmy ten komfort, że nikt nas nie słuchał, i kiedy wydawaliśmy swoje najważniejsze rzeczy, robiliśmy to głównie dla siebie. To, że ktoś chciał nas słuchać, było skutkiem ubocznym naszej działalności. Teraz znów jestem w punkcie, gdy robię coś dla siebie, ale jednocześnie ze świadomością, że czeka na to naprawdę wiele osób. Najchętniej powiedziałbym im, żeby nie mieli żadnych oczekiwań, żeby po prostu otworzyli się na to, co chcę im dać.

A dajesz im siebie, swoje emocje, swoje życie. Jak na dłoni.

Nie umiem inaczej.

Mówisz o osobistych rzeczach, które dotyczą też Twoich bliskich.

Jest na tej płycie numer „In & out”. Cały czas jestem w dialogu z żoną. Dopytuję o jej granice, bo nie chcę ich przekroczyć. Ale powiedziałem jej, że to, że ona nie rozumie jeden do jednego, jest dla mnie komfortowe.

Twoja żona nie zna polskiego?

Nie zna, dlatego zna moje utwory tylko z tłumaczeń. A rzeczy w tłumaczeniach się gubią. Dlatego to nie jest moja zła wola, ale daje mi, autorowi, który pisze w bardzo otwarty sposób, komfort. Przecież uprawiam pewnego rodzaju ekshibicjonizm. Powierzam słuchaczom moje tajemnice i obiecuję, że będę je promował szczerze. I wiesz, że ludzie do mnie piszą: „Nazywasz rzeczy po imieniu. Jak to, tak otwarcie mówisz o alkoholizmie w domu?”. A ja śpiewam: „Jesteś pato/ to tak samo jak ja/ Bo Twój tato lubił kombinować, naginać świat/ Różni ludzie mówią na głos, co odjebał za dnia/ A ja przyrzekam, że niedługo u mnie zmiana na bank/ Nie będę sługą swego DNA”. Wszyscy nauczyliśmy się różne rzeczy zamiatać pod dywan i przestaliśmy być wobec siebie szczerzy. Ludzie chodzą na terapie, a moją terapią jest śpiewanie o tych trudnych rzeczach. Dzisiaj pewne rzeczy przestają być wstydem. Na szczęście, bo on tyle nam kasuje w komunikacji. Dlatego staram się wychodzić ze strefy komfortu, po prostu mówić szczerze. To jest dla mnie bolesne, ale potem dostaję od ludzi wiadomości, że moje teksty potrafią zmienić ich życie. To mnie motywuje do działania, bo wiem, że napisałem numer, który nie jest letniaczkiem, ale nawet za wiele lat będzie ważny. Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało arogancko, że jestem jakimś geniuszem. Nie jestem, ale pracowałem sumiennie nad płytą i nad sobą.

Cały wywiad w najnowszym numerze dwutygodnika VIVA!, w sprzedaży od 18 maja.

Reklama

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Jan A.P. Kaczmarek: „Marzenia są przyszłością zaklętą w wymiar niepewności”

Marcin Suder
Reklama
Reklama
Reklama