Reklama

Dwie niezwykłe osobowości, których los nie połączył przypadkowo. Ona – wspaniała i ceniona polska pisarka, on – tłumacz, krytyk literacki i podróżnik. Agata Tuszyńska i Henryk Dasko do końca byli dla siebie ogromną inspiracją i siłą. On towarzyszył jej w pisaniu. Ona trwała przy nim w chorobie i odchodzeniu. Henryk Dasko usłyszał od lekarzy wyrok – złośliwy nowotwór mózgu. Wspólnie walczyli o życie i miłość. Nie zamierzali się poddawać. Agata Tuszyńska po stracie ukochanego opisała ich historię w „Ćwiczeniach z utraty”. To najpiękniejsza książka o spełnionej, wiecznej miłości.

Reklama

Dziś, 16 września, mija 16 lat od śmierci wspaniałego publicysty i tłumacza. Agata Tuszyńska uczciła pamięć ukochanego, publikując w mediach społecznościowych poruszający wpis.

„Minęło szesnaście lat. Nie umiałam oddać Ciebie. Już nie Ciebie, a jednak. Twoje koszule, spodnie, marynarki. Niepotrzebne, wykluczone z użytku i chronologii. Twoje kurtki, swetry i krawaty. Najłatwiej poszło z butami. Odeszły. Nie pomyślałam, że nie będziesz miał jak wrócić. A może wiedziałam, że nie wrócisz. Bo nie wrócisz, prawda? Gdybyś miał taki zamiar, już by się to stało. Chodzę w Twoich ciepłych bluzach. Śpię w koszulkach. Każda jest skądś – tenisowa z Karoliny Północnej, żółta z Kuby, szara z Meksyku i Nowego Jorku… Wspólne wciąż, dopóki pamiętam. Zaczynam się mylić. Spotykam Cię w alejce parku Ujazdowskiego, między rododendronami, w zaułkach dziecinnych prozy Philipa Rotha w New Jersey, nad Wilejką Konwickiego, w tym małym hotelu w dzielnicy łacińskiej niedaleko St. Placide, gdzie było nam smutno. Spotykam na schodach i na rozwidleniu dróg, pomiędzy kontynentami i w pociągu na północ. Spotykam Cię wszędzie. I nigdzie Cię nie ma. Pisałam dwudziestokilkuletnia: „mój dom jest bezsenny prośbą / o drugą parę rąk”. Czasem powtarzam to sobie jak życzenie, choć wiem, że taki pozostanie. Nie bez pieszczoty. Słońca, gliny, czyjegoś spojrzenia”, brzmi fragment z “Ćwiczeń z utraty”.

Wywiad z Agatą Tuszyńską

Po 15 latach „Ćwiczenia z utraty” zostały uzupełnione o nowe posłowie. Pisarka w rozmowie dla viva.pl opowiadała o bólu rozłąki i miłości… Dlaczego nie pozwala sobie na życie w lęku i czym jest dla niej szczęście? Tak mówiła nam o wyjątkowej relacji, którą stworzyła z ukochanym mężem.

Wywiad po raz pierwszy pojawił się na viva.pl 14 marca 2022 roku

Spotykamy się internetowo, by porozmawiać o książce, życiu… Jak odnajduje się Pani w pandemii, a także w tym, co dzieje się teraz na świecie?

Jest mi trudno, bo jestem przyzwyczajona do ruchu i podróży. Najpierw był we mnie lęk i niepokój. I on nadal się we mnie tli, ale głownie w sprawie tego, co się z nami, jako ludźmi dzieje, i jak ten świat będzie wyglądał w przyszłości. To nie jest tak, że przyszła pandemia, a my zostaniemy w tym samym miejscu. Te doświadczenia, emocje nas zmieniły, a także wpłynęły na relacje z innymi. Jestem osobą, która ma przyjaciół na całym świecie. Przez dwa lata ich nie widziałam. Dziś kontaktujemy się ze sobą inaczej. Nie ma tej bliskości jaka była dawniej. Podróżuje się inaczej, o ile w ogóle się podróżuje. Ale dla mnie wirusy niepokoju są groźniejsze niż te prawdziwe. Wzrasta poczucie zagrożenia na naszej wschodniej granicy. To na nas oddziałuje, jesteśmy wewnętrznie skotłowani. Nastał czas niepokoju. Cień lęku zawisł nad całym światem. Widmo wojny.

Pani nie pozwala sobie na życie w lęku i dotyczy to każdej strefy życia. W „Ćwiczeniach z utraty” wybrzmiewa to bardzo głośno.

Ciągle sobie to powtarzam. Lęk niszczy i zabija. Nigdy nie boję się na zapas, nie zamartwiam się, ale za to staram się konfrontować z rzeczywistością, reagować na to, co się dzieje. Na to mam realny wpływ. To kwestia osobowości. Pamiętam siebie jako młodą osobę, kiedy wydawało mi się, że nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych i jeżeli zechcę, mogę zrobić wszystko. Tymczasem na świecie zaczęły panować inne bariery, ale nadal powtórzyłabym to zdanie – „Nie bój się!”. Może to wręcz jedenaste przykazanie? Nie projektuję nieszczęścia, nawet nie dlatego, że wtedy się je przyciąga.

W swoich książkach opowiada Pani historię innych ludzi. Przygląda się ich życiu, losom, zbliża się do nich, nie pozwala im odejść na zawsze. Irena Krzywicka, Wiera Gran, Józefina Szelińska…

Całe moje pisanie polega na przyglądaniu się innym, rozszyfrowywaniu ich losów. Czerpaniu z nich. Nie zbliżam się do takich, które mnie nie interesują. Nie wybieram ich przypadkowo. To postaci wyraziste, utalentowane, silne osobowości, które zawsze wzbudzały ogromne emocje. Wybieram je też dlatego, że czegoś mnie uczą, odpowiadają na pytania, które zadaję sama sobie. Głównie o życiowe wybory, choć nie tylko. Kobiety, o których pisałam były odważne, uparcie dążyły do celów i pokonywały przeciwności. Mimo niebezpieczeństwa cieszyły się życiem, znały wiele jego smaków.

Stworzyła pani także dwie książki, bardzo osobiste. „Rodzinna historia lęku” i „Ćwiczenia z utraty”. Ostatnia pozycja to zapis świadectwa wielkiej miłości, walki i drogi po zwycięstwo, która kończy się bolesną stratą.

Wolałabym, żeby ta książka nigdy nie powstała. Marzyłabym, by mój mąż, wspaniały, niezwykły mężczyzna, był tutaj ze mną. Wtedy nie musiałabym tego wszystkiego pisać. Ale los postanowił inaczej.

„Rodzinna historia lęku” to była książka, która musiała powstać, by otworzyć sekret i opowiedzieć o wewnętrznym konflikcie. Kiedy ją skończyłam, ktoś mnie zapytał – „Co dalej?”. Nie wiedziałam. Potem przyszła nagła informacja o chorobie Henryka. Cios. Od razu wyjechałam do Toronto, by być blisko niego. Spędziliśmy razem półtora roku, towarzyszyłam mu w chorobie i odchodzeniu. Nigdy byśmy nie pomyśleli, że z nas dwojga to on będzie chory. On, człowiek niezłomny, który nigdy na nic się nie skarżył. To było niezwykle trudne – bycie w środku choroby i odchodzenia.

Wtedy przestała Pani pisać.

Pisałam jedynie maile, raporty o stanie jego zdrowia, które trafiały do przyjaciół rozrzuconych po całym świecie. Raz na kilka dni składałam raport z postępów choroby. Medycznych, psychologicznych. Gdybym tego nie robiła, pogubiłabym się po latach w kolejności zdarzeń.

Czytaj też: Agata Tuszyńska: „Chwała Ukrainie! Dziś wszyscy jesteśmy uchodźcami”

Materiały Prasowe
Kajus Pyrz/KLK

Niewyobrażalnym doświadczeniem jest patrzenie na to, jak ukochana osoba odchodzi...

To było wyczerpujące, nigdy przedtem nam się to wspólnie nie zdarzyło, taki diapazon emocji. Nie tylko miłości, lęku, bólu, a także niezgody na to, co się dzieje, buntu. Jednocześnie trzeba było obsłużyć rzeczywistość, która diametralnie się zmieniła. Nie byłam w stanie pisać i nie pisałam. Kiedy Henryk odszedł, a ja zostałam w domu w Toronto, wydawczyni zaproponowała mi, żebym napisała książkę. Mój mąż wcześniej namawiał mnie, żebym naszą chorobę i walkę opisała. To był sposób na przeżycie kolejnych miesięcy bez niego. Zaczęłam i nie chciałam skończyć. Miałam poczucie, że wraz z ostatnią stroną On umrze naprawdę i nie zostanie nic. Obcowanie z kartką papieru zastępowało mi przez jakiś czas jego obecność. Zamknięcie tekstu oznaczało ostateczne pożegnanie. To było trudne, żeby to z siebie wydostać, a jednocześnie konieczne.

Wymagało też ogromnej odwagi. Czytając książkę wielokrotnie się wzruszałam.

Mówi Pani, że to poruszające. Dlatego nie mogłam pisać moimi łzami i moja rozpaczą, wtedy czytelnik czułby się zażenowany. Chodzi o to, żeby odcedzić tekst z tych emocji, pokazać historię tak, by poczuł głębię rozpaczy, i jeszcze bunt, bo nie chcieliśmy zgodzić się na to, co nas spotkało. Nie chcę powiedzieć, że to ma jakiś sens… Być może poznałam mojego męża po to, żeby go przeprowadzić przez chorobę. Wcześniej mieliśmy niezwykłe, szczęśliwe, twórcze i wspaniałe życie…

Podróżowaliśmy, poznawaliśmy niesamowitych ludzi, czytaliśmy książki. Henryk recytował całymi fragmentami Konwickiego, Rotha i Nabokova w oryginale. Uwielbialiśmy jeździć na nartach, robiliśmy wiele rzeczy. To było naprawdę piękne życie. Czy musiała nas spotkać taka kara? Nie wiem, ale tak się stało. Nie mogłam sobie pozwolić na to, by odebrać sobie życie po jego śmierci. Także dlatego, że on sam bardzo o życie walczył. Rozumiałam, że on by tego nie chciał, że trzeba żyć i coś z tym zrobić. Żyć tak, żeby był ze mnie zadowolony i dumny.

Pisanie Panią ocaliło.

Ta książka była koniecznością. Rzuciłam się w pracę, ponieważ nic innego nie przynosiło mi ulgi. Ten mój ból i niezgoda musiały się gdzieś „rozpuścić”. Ale buntuję się przeciwko określeniu, że stanowiła dla mnie terapię. Musiałam ją napisać, by pójść dalej ze swoim życiem. Byłam zdziwiona, że wywołuje nie tylko przychylne komentarze. Książka miała wielu czytelników i sceptycznych krytyków, którzy uważali, że pisanie o chorobie i śmierci uwłacza postaci, o której się pisze. Nic bardziej mylnego, a jednak mnie to dotknęło. Uważano też, że napisałam za wcześnie – rok po śmierci mojego męża, że tak nie wypada. Tymczasem minęło już piętnaście trudnych lat…

Co było najtrudniejsze?

Pożegnanie z Nim i z miejscem, które razem stworzyliśmy w Toronto. Henryk był chory, tak bardzo walczył i chciał żyć, że powinno mu się to udać. Pierwszy lekarz, który przyjmował nas w Kanadzie, dawał mu trzy miesiące, góra pół roku na przeżycie z tak zaawansowanym rakiem mózgu. Nam udało się otrzymać półtora roku, ale koszty były niezwykle bolesne i niesprawiedliwe… Henryk cierpiał.

Sprawdź też: Agata Tuszyńska: „Może jedni rodzą dzieci, inni rodzą książki? Może to nie musi iść w parze?"

Dziś Pani książkę przyjmuje się inaczej. Każdemu, kto nosi w sobie lęk przed utratą bliskiej osoby, a także temu, kto w tym momencie przechodzi odchodzenie i próbuje oswoić chorobę ona może przynieść ulgę.

Wydawnictwo poprosiło mnie w pewnym momencie o wznowienie książki, ponieważ są nowi czytelnicy. Chciałam dać im tę historię walki z nieuleczalną chorobą, historię miłości. Napisałam epilog. Odkryłam, że dla mnie samej było to ciekawe ćwiczenie – musiałam odpowiedzieć sobie, gdzie jestem po tych piętnastu latach. Moja potrzeba kontaktu z Henrykiem, pustka jaka wynika z jego nieobecności, ciągle trwa. Rozmawiamy teraz, a ja patrzę na jego fotel, nasz wspólny obraz, kartkę walentynkową, którą zawsze mi przysyłał… Nie znalazłam potem nikogo, kto byłby w życiu podobnym parterem. Ta tęsknota wciąż żyje i jest nie tylko we mnie. Henryk miał wielu przyjaciół, którzy przyjeżdżali do Toronto, by z nim pobyć w czasie choroby. Każdego roku, w rocznicę jego śmierci przywołujemy wspomnienia.

Ludzie różnie reagują na choroby. Czasami nie potrafią sobie poradzić, pogodzić się z cierpieniem bliskiej osoby. Nie chcą na nie patrzeć i próbują się odseparować. Pan Henryk miał przy sobie wszystkich, którzy wierzyli w to, że jemu uda się pokonać chorobę. Był zawsze dla przyjaciół, a potem oni oddawali mu całą swoją miłość. To piękne i wzruszające.

Stali za nim murem. Byli rozproszeni po całym świecie – Sztokholm, Paryż, Warszawa, Nowy Jork. A jednak dystans w obliczu tego, co się działo nie był dla nich żadną przeszkodą. To niesamowite, że przyjeżdżali do nas, by potrzymać go za rękę albo wypalić papierosa. Dziś wiem, że na pewno nie przeżyłabym tego, gdyby nie przyjaciele i ich obecność. Henryk pokazał mi, że sobą trzeba się dzielić. On dzielił się wszystkim: wiedzą, doświadczeniem, pomocną dłonią. Przyjaciele oddali mu to w chorobie. Nigdy przedtem i potem nie widziałam tylu ludzi połączonych troską i miłością. Każdy chciał mu zrobić rosół albo żeberka, które pamiętał z dzieciństwa. To był wyraz najszczerszej miłości. Kiedy zbieraliśmy się w szpitalnej nego poczekalni przypominaliśmy jakiś wielki obóz. Była jedna wielka mobilizacja i wiara, że się uda przedłużyć życie, oszukać chorobę. On w to wierzył najmocniej.

„Śmierć nie może być treścią życia. Ani czekanie na nią. Ani lek przed nią. Trzeba wybudować sobie inną siłę", pisała Pani. Co było dla Pani tą siłą?

Może to zbyt proste,, ale to była siła miłości. Bardzo chcieliśmy być razem. Zależało nam na tym, by to się udało, żeby nie dopadła nas nieobecność, żebyśmy nie przestali się trzymać za ręce. Ta miłość nie pozwalała mu odejść, mimo wyczerpania. To była wielka energia życia! I pragnienie, żeby jeszcze jeden dzień się udał, by było słońce. W końcu on przestał mieć siłę do walki. Nie nalegałam, żeby próbował. A co teraz jest moją siłą? Inni ludzie. Przyjaciele, tylko oni mi zostali – moja rodzina z wyboru.

Kajus Pyrz/KLK

Po piętnastu latach pustka w Pani sercu jest mniejsza?

Tęsknota jest inna. To nie jest już takie żywe, dojmujące uczucie. Wtedy świat usunął mi się spod nóg. Zbudowałam inne życie, ale to jest życie bez niego i ta dziura, polegająca na jego nieobecności, stale w nim jest. Musiałam zmienić nasz wspólne mieszkanie w Warszawie. Mieliśmy spędzać tam więcej czasu. Nie potrafiłam tam zostać, mimo że Henryk był tam jeden raz, latem, kiedy przyjechał pożegnać się z Polską. Jego obecność była tam silnie wyczuwalna. Przeniosłam się w inne miejsce, ale i tu są jego ślady. Na ścianach wiszą obrazy z naszego domu, zdjęcia, portrety pisarzy, które wisiały nad jego biurkiem.

Mówił, że była Pani kobietą jego życia. Wraca Pani pamięcią do pierwszego spotkania z Panem Henrykiem?

Nie. Chyba, że komuś o tym opowiadam, ale to bardzo trudne. Pamiętam jego błyskotliwy intelekt, wszystkowiedzącą siłę i pewność siebie. Zakochał się w mnie natychmiast, typowy coup de foudre, ja trochę się ociągałam. Nikt inny tak o mnie nie zabiegał, nie wysyłał kwiatów, nie zabierał w podróże. Był fascynujący. I niezwykle przystojny. On sam lubił wspominać, że kiedy pierwszy raz mnie zobaczył w Nowym Jorku byłam zawinięta w chusty jak rumuńska kobieta. Opowiadał to w towarzystwie. Wtedy wszyscy, łącznie ze mną, ryczeli ze śmiechu. Niesamowita więź narodziła się między nami w rozmowie. Jedno spotkanie odmieniło nasze życie.

Miłość dwóch silnych osobowości. Połączyła Państwa miłość do literatury, a także… samotność.

Tam było wszystko. Przeszłość żydowska, podobne zainteresowania i te same potrzeby. Cały czas czytał i uczył się. Wspólnie mogliśmy się dzielić tym, czego się dowiadywaliśmy i niewiele musieliśmy sobie tłumaczyć. To było spotkanie dwojga ludzi, którzy byli sobie przeznaczeni. Henryk miał fantastycznie poczucie humoru, był szalenie zabawny, błyskotliwy. Z nikim potem się tak nie śmiałam. Nie mogę już tyle mówić, że był wspaniały, bo jak to brzmi. O jego wadach nie mówię (śmiech).

Brakuje mi dziś jego oceny świata, zmian, jakich doświadczamy, kryzysów, konfliktów. Ciekawiłoby mnie, jak oceniłby rzeczywistość i mnie samą po latach. Co by mi poradził? Czy moje wybory były właściwe? Po jego śmierci napisałam wiele książek. Po „Ćwiczeniach z utraty”, opowieść o Wierze Gran, która spowodowała wielką awanturę. Wtedy najbardziej mi go brakowało, jego siły, oparcia, jakim był dla mnie. Umiał walczyć i zwykle wygrywał. Razem nie baliśmy się tego co będzie, wspólnie rozwiązywaliśmy rebusy codzienności. Dotkliwa jest jego nieobecność. Wiem, że specjaliści od żałoby powiedzieliby, że to za długo trwa, ale ja nie jestem w czarnym dole, chwilami nawet potrafię cieszyć się światem. Ale świat bez niego to inny świat.

Czy da się oswoić śmierć, pogodzić z odejściem bliskich? Razem z nimi odchodzi część nas.

Część nas umiera nie tylko w chwili, gdy odchodzi ktoś z naszych bliskich. Staje się tak również przy śmierci osób, które w jakikolwiek sposób uczestniczyły w naszym życiu. Zawsze przyjaźniłam się ze starszymi ludźmi, więc ostatnie dziesięć lat to odchodzenie mojego świata. Jest mi bardzo trudno bez tych ważnych pisarzy, muzyków, aktorów… Odchodzenie każdego z bliskich zubaża nas i sprawia, że czujemy się bardziej samotni. Ich nieobecność jest w nas.

Sprawdź też: Agata Tuszyńska: „Żyłam w drodze przez wiele lat, bo nie potrafiłam inaczej. Coś mnie gnało, nie pozwalało przystanąć”

Agata Tuszyńska i Henryk Dasko

Teraz pracuje Pani nad kolejnymi projektami. Wkrótce ukaże się nowa książka, której bohaterem jest pisarz Romain Gary.

W maju, niemalże na urodziny autora “Obietnicy poranka” odbędzie się premiera „Żonglera”. To nie tylko historia francuskiego pisarza, a także opowieść o wielości losu, który mamy w sobie. Był jedynym pisarzem, który dwukrotnie otrzymał Nagrodę Goncourtów, która można dostać tylko raz. Jako Romain Gary, a potem pod pseudonimem Émile Ajar, którego nie zdradził za życia. Dopiero po jego samobójczej śmierci Francuzi poznali prawdę. Najbardziej interesująca była dla mnie jego tożsamość. Rosyjski Żyd z Wilna, który zrobił karierę jako francuski pisarz. Pisał też po angielsku, dużo podróżował po świecie, był dyplomatą. Nosił w sobie wiele losów, grał maskami, miał duszę kameleona. Próbowałma rozwiązać jego zagadkę i tajemnicę…

Czekamy też na monodram z udziałem Aleksandry Popławskiej. „Mama zawsze wraca” to historia dziewczynki ocalałej z Zagłady i ponownie opowieść o wielkiej sile miłości, nadziei…

„Mama zawsze wraca” to niezwykle ważna dla mnie książka, której długo nie potrafiłam napisać. Historię Zosi znałam od dawna, ale musiałam dorosnąć do jej opowiedzenia.Ważny był tu język, jakim się posługuje dorosła już kobieta opowiadająca o przeszłości. Prosty język dzieciństwa, niewinny, który przedstawia dramatyczne wydarzenia. Trzyletnia dziewczynka ukrywana przez mamę pod podłogą nie wie, że istnieje inny świat. Matka próbuje stworzyć jej dom i dać poczucie bezpieczeństwa w warunkach getta. Uczy ją, by się nie bała. W pewnym momencie pada ważne zdanie, które jest też tytułem – „Mama zawsze wraca”. To nie jest prawda. Ale mama Zosi rzeczywiście wróciła i obie ocalały. Wyjechały po wojnie do Izraela. Mała Zosia stała się Yael, dziś ma 83 lata, jest mamą dwójki dzieci i babcią.Jest szczęśliwa. Jej mama odeszła, ale dała dziecku coś, co jest absolutnie bezcenne – nadzieję w czasie beznadziei, wiarę w dobro. Otoczona złem, pokazała jej świat miłości. Czekam niecierpliwie na premierę. I na reakcję widzów na historię Zosi. Historię, która dzisiajstała się jeszcze bardziej aktualna.

Na pytanie o szczęście odpowiada Pani – „Byłam szczęśliwa. Miałam wszystko”. Czy dziś usłyszałabym od Pani to samo?

Kategoria szczęścia w pewnym wieku się zmienia. Nie mam z nim w tej chwili konszachtów. Za to pielęgnuję dobre chwile. Są nimi spotkania z ludźmi, ale także wschody słońca. Kiedy byłam z Henrykiem nie miałam do nich takiej słabości. Zachwyca mnie zmysłowość pór roku, piękno odnajduję w przyrodzie. Szukam kadrów rzeczywistości, które mnie fascynują. Zatrzymuje je w fotograficznych błyskach. Dzień bez wschodu słońca, najchętniej nad morzem, jest dla mnie stracony. Ważny jest ruch, bo ruch to życie. Dużo chodzę i próbuję nie tracić nadziei. Kiedy zawodzą ludzie, pozostaje zawsze ruch fal i niebieski horyzont.

Reklama

Zobacz też: Agata Tuszyńska: „Dla mnie to była sprawa życia lub śmierci, nie tylko z pisarskiego punktu widzenia”

Kajus Pyrz/KLK
Materiały Prasowe
Materiały Prasowe
Reklama
Reklama
Reklama