Reklama

Rektor warszawskiej Akademii Teatralnej i wspaniały aktor. Wojciech Malajkat nie ukrywa, że żyje bardzo intensywnie od momentu, w którym został szefem teatru i szkoły. A jak zaczęła się jego przygoda ze sceną? Artysta opowiedział nam także o dzieciństwie, jednym z najważniejszych miejsc w jego życiu i wewnętrznej samotności.

Reklama

Siedzimy w Pana rektorskim gabinecie na Miodowej. Akademia Teatralna dźwięczy… ciszą. Pustka tego pięknego gmachu jest przygnębiająca.

Od roku pandemia paraliżuje moje ruchy. Kolejny lockdown, chwila oddechu i tak w kółko. Stosuję różne wybiegi, ucieczki do przodu, ale czuję się słabszy od tego dziadostwa. Jestem półkrwi Niemcem, chciałbym mieć konkret, cel. Rodzice mnie tak do życia przysposobili. Mieli jasno wytyczony cel, ciężko walczyli o jego realizację. Ja teraz nie mogę tego celu nawet wyznaczyć. To znaczy wyznaczam go, ale stale przesuwam. Jestem zanurzony w rzeczywistości, która nie chce poddać się żadnym regułom. To jest cholernie uciążliwe.

(...)

Jak chłopak z Mazur znalazł się w łódzkiej filmówce?

Zostałem do tego… namówiony. Tata był stolarzem, mama krawcową, ja chciałem być nauczycielem. Gdybym nie pojechał do Łodzi i nie zdał egzaminów, byłbym nauczycielem w jakiejś mrągowskiej szkole.

W wieku 23 lat, jeszcze jako student, zagrał Pan Hamleta w Teatrze Studio w Warszawie. Wciąż jest Pan najmłodszym Hamletem w historii polskiego teatru. Oddalił się Pan od rodziców pod każdym względem.

Na tym polega zmiana międzypokoleniowa. Ja zmieniłem się w stosunku do rodziców, a moje dzieci w stosunku do mnie. Tak ma być, inaczej patykiem oralibyśmy te same pola. Rodzice spotkali się w Mrągowie, mama przyjechała z Kurpiów, ojciec jest Niemcem. Został przesiedlony z Prus Wschodnich. Rosjanie rozłączyli go z rodzicami, gdy miał 14 lat. Nigdy już ich nie zobaczył. Ale nie było w nim jadu. Przyjmował swój los z wewnętrzną siłą. Chyba ją po nim odziedziczyłem.

ZOBACZ: Wojciech Malajkat: „Przemoc w postaci szarpania, bicia, wyzywania, rzucania w kogoś przedmiotami jest niedopuszczalna

Antoni Zamachowski

Chodził Pan z ojcem po lesie i prowadził męskie rozmowy?

O nie. Rodzice ciężko pracowali, nie mieli czasu na filozofowanie. Ale od nich wiem, co jest dobre, a co złe. Rodzice mnie nauczyli, że nie wolno krzywdzić ludzi, kraść. W ich życiu liczyła się praca. Nie wiem, co miałbym robić, gdybym nie miał pracy.

Naprawdę?

Naprawdę. Rodzice strasznie mnie pilnowali, to nie był oczywiście pruski terror, ale czuwali, żebym się uczył. Nie unikałem nauki, lubiłem nawet. Jeśli człowiek nie pracuje, to szaleje. Budzą się demony.

Praca fizyczna również?

Oczywiście. Jako dziecko musiałem palić w piecu. Gdy rodzice wracali do domu, było ciepło. Widziałem, że zrobiłem dla nich coś pożytecznego, zaoszczędziłem im wysiłku. Potrafiłem wstać o czwartej nad ranem i podlewać ogród, bo wiedziałem, że ktoś musi to zrobić. Budziły się ptaki, świtało, w powietrzu unosił się ten niepowtarzalny zapach wilgotnej ziemi i roślin. Stąd wiem, jak wygląda wschód słońca. Można to przespać przez całe życie.

Kazimierz Kutz o takim magicznym miejscu dzieciństwa mówił „mój heimat”, mała ojczyzna. Okolice Mrągowa to Pana heimat?

Zdecydowanie tak. Jednym słowem nie da się tego opisać. To są niedzielne poranki, kiedy rodzice włączali radio, z którego sączyła się muzyka klasyczna. To zapach wiosny. Ostatnio była zima, jaką pamiętam z dzieciństwa, kiedy jako pierwszy łaziłem po dziewiczym śniegu, nawet zwierzęta nie były przede mną. Zbudowałem dom 20 kilometrów od domu rodzinnego, który wciąż stoi. To jest moje miejsce. Dopóki żyli rodzice, uwielbiałem do nich jeździć. Kiedyś pewnie tam wrócę.

Pamięta Pan ten moment, kiedy przyjechał z Łodzi do rodziców i nagle poczuł, że już jest innym człowiekiem?

Bardzo wyraźnie pamiętam. Pojechałem na studia i od razu strasznie zacząłem tęsknić za domem. Poszedłem do lekarza w Łodzi i przyznałem mu się, że ja usycham, bo w Łodzi nie ma żadnych wód. Chyba się przejął, bo powiedział: „To ja panu daję zwolnienie na kilka dni”. Pojechałem do domu pierwszym pociągiem. Gdy wysiadłem na peronie w Mrągowie, zobaczyłem – wręcz dojmująco – że świat rusza się w różnych tempach. W Mrągowie auta jeździły wolniej, ludzie szli wolniej, mieli czas, żeby się zatrzymać i pogadać. Dotkliwie to odczułem. Zrozumiałem, że ten pośpiech będzie mi towarzyszył do końca życia, i tak jest.

Znak cywilizacji. Ma Pan czasami poczucie, że idzie na zatracenie?

Nie. Ale może to wynika z faktu, że lubię pracować. Praca mnie nie przytłacza, nie wyniszcza. Mieszkaliśmy długo ze Zbyszkiem Zamachowskim i Piotrem Polkiem, przyjaźnimy się od 40 lat, bywało tak, że rano szło się na próbę do teatru, o godzinie 15 jechało do radia, żeby nagrać słuchowisko, wieczorem wracaliśmy na przedstawienie, a po przedstawieniu, już w nocy, szliśmy do kabaretu. Czasami o piątej rano wstawałem na zdjęcia do filmu. Żyłem pełnią życia.

(...)

Antoni Zamachowski

Sprawdź: Praca doprowadziła Dorotę Segdę do problemów z bezsennością: „Nakręcają mnie dobre rzeczy…”

Pana przyjaciele mówią, że zawsze miał Pan w sobie jakiś rodzaj wewnętrznej samotności.

Na pewno od 12 lat doświadczam czegoś, co nazywam samotnością szefa. Nie demonizuję tego, tak jest. Jak gdzieś wchodzę, milkną rozmowy – nie dlatego, że oni coś przede mną ukrywają, tylko nagle zmienia się proporcja. Żartujemy z tego, ale niewiele to zmienia. To dotyczy nie tylko mnie. To jest syndrom szefów. Poza tym faktycznie nie jestem gadatliwy. Nie mam imperatywu, że muszę spotkać się z kimś, żeby się wygadać albo wysłuchać, jak ktoś gada. Dziwię się, że dzisiaj tyle tu pani nagadałem (śmiech).

Reklama

(...)

Jak daleko wybiega Pan wyobraźnią w przyszłość?

Niedaleko. Dużo działo się w moim życiu poza mną. Dostałem się do wspaniałego zespołu Teatru Studio przez przypadek. W wieku 23 lat przez przypadek zagrałem Hamleta, bo nie mógł Krzysztof Kolberger ani Bogusław Linda. Powstał pomysł, żeby zaangażować kogoś prosto ze studiów. Grzegorzewski zadzwonił do Ewy Mirowskiej, która mu powiedziała, że ma gościa, który może to zrobić. I tak się stało. Potem wiele przedstawień, filmów i tego, co działo się ze mną w zawodzie, było kwestią nie moich starań, tylko zbiegu okoliczności. Nie chodzę na castingi, nie wiszę na telefonie i nie sprawdzam, czy ktoś mnie potrzebuje. Tak samo było z dyrekcją teatru, wypatrzyła mnie Barbara Borys-Damięcka i namaściła. Znowu zdecydowało się poza mną. Od momentu, kiedy zdałem maturę, cały czas ktoś mnie do czegoś namawia. A ja się zgadzam. Czasem. Do wszystkiego nie można mnie namówić.

Dorota Szulc
Reklama
Reklama
Reklama