Szymon Hołownia o misji w Afryce: "Nie chcemy zbawiać świata. Chcemy zmieniać świat po centymetrze"
- AL
1 z 4
- Świat nie będzie lepszy od tego, że biedni znienawidzą bogatych. Nic nie da usunięcie porąbanego dyktatora, bo przyjdzie następny. Błędne koło zatrzyma się, kiedy posuniemy się na ławce życia, by mógł się na niej zmieścić jeszcze jeden człowiek. Bezdomny, sierota czy uchodźca - Szymon Hołownia w wywiadzie do najnowszej VIVY! opowiedział Elżbiecie Pawełek o swojej niezwykłej misji w Afryce.
- Co Cię pcha do Afryki?
Szymon Hołownia: Świadomość, że są tam ludzie, którzy czekają. Na mnie, na spotkanie, na pomoc. W Afryce działają setki fundacji i organizacji, ale wciąż jest wiele miejsc, gdzie nie ma komu ratować życia, zdrowia, a czasem po prostu nadziei.
– Mógłbyś spokojnie odcinać kupony od sławy, a ładujesz się w kłopoty i szukasz spełnienia w Zambii, Rwandzie, Kongu. Nie boisz się o swoje życie?
Szymon Hołownia: Czasem się boję. Moje dwie fundacje działają już w sześciu krajach Afryki. Finansujemy 10 ośrodków prowadzonych przez polskich misjonarzy i wspólnoty, które same nie dałyby sobie z tym rady. Mamy pod opieką kilkanaście tysięcy ludzi, w tym sieroty, dzieci – ofiary handlu ludźmi, trędowatych, chorych paliatywnie, kobiety w ciąży. Utrzymujemy też szkołę i fundujemy stypendia najuboższym uczniom. W większości miejsc, gdzie pracujemy, jest spokój, poza placówką Sióstr od Aniołów w Ntamugendze w Kongu, jednym z najbardziej zapalnych punktów Afryki – wciąż trwa tam krwawa wojna o diamenty, minerały i etniczną dominację. Naprawdę jest niebezpiecznie. Personel szpitala prowadzonego przez siostry zawsze dziękuje nam za przyjazd, bo wie, jakie ryzyko podejmujemy. Mówisz o „odcinaniu kuponów od sławy” – cieszę się, że tak zwana popularność pomaga mi docierać do ludzi z informacjami o fundacjach. Nie jestem jednak bohaterem, bo nie dokonuję żadnych heroicznych wyborów. Po prostu nie mam żadnych superintratnych propozycji, które mógłbym odrzucać (śmiech). Do reklamy mnie nie biorą, bo chyba kojarzę się z religią, a biznes religii nie lubi. A poza tym Prokop i tak jest ładniejszy (śmiech).
Urodzone do ciężkiej pracy... Taki jest los afrykańskich dzieci. Szymon chce to zmienić. „Utrzymujemy szkołę i fundujemy stypendia najuboższym uczniom”, mówi.
Polecamy też: "Nikt nie śpiewa, nie tańczy na rurze". Anna Dymna na planie programu "Spotkajmy się"
2 z 4
– Kiedy pierwszy raz połknąłeś bakcyla Czarnego Lądu?
Szymon Hołownia: Cztery lata temu, gdy pojechałem do Zambii pisać reportaż do książki „Last minute”. Odwiedziłem sierociniec w Kasisi, prowadzony przez polskie siostry służebniczki. Zobaczyłem tak fantastyczną robotę, że postanowiłem się przyłączyć. Zacząłem wspierać dzieci i siostry swoimi pieniędzmi, kupiłem inkubator, finansowałem remonty. Moje środki szybko się jednak skończyły. Pomyślałem: Okej, sam tego nie udźwigniesz. I założyłem Fundację Kasisi.
– Jak dzieci przyjęły „muzungu”, białego faceta, który przyjechał tam, do końca nie wiedząc po co?
Szymon Hołownia: Nie byłem tam pierwszy, bo Kasisi przyciąga ludzi z całego świata od wielu lat. Ich reakcje są różne. Pamiętam panią, która rozpłakała się nad losem afrykańskich sierot, a te myślały, że płacze, bo jej dzieci są nieszczęśliwe. I zaczęły ją pocieszać: „Nie martw się! Przywieź je do Kasisi! Zobaczysz, tu będą szczęśliwe!” (śmiech).
Zambijczycy nie cierpią głodu jedynie w porze zbiorów. Przez resztę roku brakuje nawet podstawowej żywności, jak mąka kukurydziana, proso czy bataty. Chleb jest towarem luksusowym.
– Dziś witają Cię tam jak króla.
Szymon Hołownia: Raczej jak przyjaciela, domownika, starszego brata. Powitania, pożegnania i uroczyste okazje to w Afryce poważna sprawa. Zwykle towarzyszą im przemówienia, śpiewy, tańce, podarki. Kiedyś podczas wizyty w naszym szpitalu w Ntamugendze dostałem w darze kurę. Oddałem ją szpitalowi i zabroniłem zabijać, a żeby zabezpieczyć jej los, kazałem nazwać „Szymonem”. Najbardziej wzruszył mnie podarowany mi najtańszy chiński parasol, po który ci ludzie musieli jechać kilkadziesiąt kilometrów. Wyczytali w Wikipedii, że Polska leży na nizinach, a w Afryce na nizinach często pada deszcz. Sprawili mi więc parasol, żeby w Afryce chronił mnie od słońca, a w Polsce przed deszczem.
– Wzruszające, przecież Wasi podopieczni sami wymagają ochrony, są chorzy.
Szymon Hołownia: Czasem naprawdę ciężko. Pamiętam pierwszą wizytę w wiosce trędowatych Akata Dzokpe w Togo, gdzie staramy się zapewnić leki, jedzenie i pracę dla tych, którzy mogą pracować. Nie zapomnę starych kobiet pełznących po ziemi, żeby się ze mną przywitać – trąd zabrał im wszystkie kończyny. Z nosicielami HIV i chorymi na AIDS pracuję od dawna, tu nie mam żadnych uprzedzeń, ale to był dla mnie trudny moment: uścisnąć wyciągnięty w moją stronę kikut ręki. W Kasisi przez ostatnie trzy lata stworzyliśmy miniklinikę, poprawiliśmy wyżywienie, posłaliśmy dzieciaki do najlepszych szkół, choć trafiają do nas najtrudniejsze przypadki. Część dzieci ma AIDS, gruźlicę. Nie umiem powiedzieć, jaką radość czuję, kiedy możemy zapłacić za ich szkołę i studia. Kiedy wiem, że jutro będą miały co jeść. I gdy zachorują – będzie je czym zbadać, bo mamy profesjonalny sprzęt USG, EKG, kupiony przez papieża Franciszka. Mamy też własne minilaboratorium, gabinet fizjoterapii, ambulans. Chore dzieciaki leżą w kolorowej pościeli, kupiliśmy im DVD, żeby mogły oglądać bajki. Mają godne warunki, gdy wracają do zdrowia. I gdy odchodzą, bo ze śmiercią nie zawsze wygrywamy.
Polecamy też: Ewa Błaszczyk: „Jest prawdziwym przyjacielem, który wiele razy mnie ratował". Kto ją wspiera w trudnych chwilach
3 z 4
– Opowiesz o swoim ulubieńcu, małym Franciszku?
Szymon Hołownia: Franek trafił do nas w koszmarnym stanie. Odesłał go szpital, gdzie nie było pomysłu, co dalej z nim robić. Miał 16 lat i ważył 18 kilogramów. Był w ostatnim stadium AIDS z nieleczoną gruźlicą, która praktycznie zabrała mu płuca, a serce ledwo dawało radę. Do tego zostawiła go rodzina. Walczył z nami, krzyczał, poniżał, chciał w ten sposób zaznaczyć swoją godność. Upokarzało go to, że trafił do sierocińca. W końcu zorientowaliśmy się, że wyrzuca leki, bo postanowił umrzeć. Siostra Mariola powiedziała mu wtedy krótko: „Jeśli chcesz umrzeć, to odwiozę cię do szpitala albo na ulicę. Tu będziemy walczyć, żebyś żył. Bo nam na tobie zależy. Wybieraj”. I w chłopaku coś pękło, zaczął się zmieniać. To był cudowny młody człowiek. Nie miał żadnych sukcesów, pieniędzy, szkół, nic nie napisał, nigdzie nie wystąpił. Był samym dobrem i czułością, był przezroczysty. Gdy umierał, wzywał chłopców i rozdawał im swoje rzeczy: klapki, zeszyty, koszulki. Zostawił sobie tylko bransoletkę, którą ode mnie dostał, zabrał ją do grobu.
– Można powiedzieć, że to był cud, bo Franek z wyrokiem śmierci długo żył.
Szymon Hołownia: Trzy lata. Nie dało się mu już pomóc. Czasem wszystko, co możemy dla człowieka zrobić, to przeprowadzić go dobrze przez ostatni zakręt w życiu. Pamiętam 18-latka w terminalnym stadium nowotworu, który trafił do naszego hospicjum w Rwandzie. Był u nas dwie doby. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to, oprócz zapewnienia mu opieki pielęgniarek i środków przeciwbólowych, otoczyć go czułością i miłością. Zorganizowaliśmy akcję na naszym profilu na Facebooku, gdzie ludzie z drugiego końca świata pisali do niego ciepłe słowa, a siostra Agnieszka tłumaczyła mu to na francuski. Umierał z poczuciem, że nie jest sam. Czasem możemy wywalczyć człowiekowi miesiąc czy dwa, w których może spokojnie poukładać swoje sprawy, pojednać się z rodziną. Ile takich przypadków już widziałem. Kolejne cuda, którym nie mogę się nadziwić: w ośrodku leczenia głodu w Ntamugendze widziałem dziecko całe obrzęknięte, słaniające się na nogach z choroby głodowej. I za miesiąc to samo dziecko rozbrykane. Jego mama dzięki zajęciom z naszymi dietetykami już wie, co mu gotować.
– Nigdy nie bałeś się zarażenia AIDS?
Szymon Hołownia: Nie. Bardziej malarii – nieleczona może zabić w ciągu kilku dni.
Polecamy też: W młodości hippis i rockman, dziś drygent największej orkiestry. Jerzy Owsiak kończy 63 lata!
4 z 4
– W swojej fascynującej książce o Czarnym Lądzie „Jak robić dobrze” piszesz, że Boga spotyka się tam w potrzebującym człowieku – w sierocińcu, szpitalu, hospicjum. Czy już dotarłeś tam z nową fundacją Dobra Fabryka?
Szymon Hołownia: Dobrą Fabrykę założyłem, bo dzięki Fundacji Kasisi uwierzyłem w ludzi. Tysiące osób tak wspaniale wspierało nasze zambijskie dzieciaki z Kasisi, że pomyślałem: Może uda się to powtórzyć gdzie indziej? My nie chcemy zbawiać Afryki czy świata. Chcemy zmieniać świat po centymetrze. W jednej konkretnej wiosce, szpitalu czy wspólnocie, poznać ich potrzeby i spróbować pomóc. Tam, gdzie szarogęsi się zło – nie zrzędzić, tylko postawić fabrykę dobra, która to zło zacznie wypierać. Co z tego, że po raz kolejny mówiłbym o rwandyjskim ludobójstwie? Gdy zobaczyłem, jak w hospicjum w Kabudze Siostry od Aniołów czynami pokazują, że człowiek ma prawo żyć i umierać godnie, pomyślałem: Chcę to z nimi robić.
– Christine, o której piszesz, miała umrzeć. Straciła całą rodzinę podczas napadu Hutu na jej wioskę. Po tym ataku została sama, z połową twarzy…
Szymon Hołownia: Opowiadała, jak oprawcy skakali po jej brzuchu, żeby w niej zabić dziecko, bo była wtedy w czwartym miesiącu ciąży. W hospicjum mamy też inną ofiarę tej wojny, babcię Marię. Prawdopodobnie zabito jedenaścioro jej dzieci. Do dziś z nimi rozmawia, wierząc, że ich duchy żyją w wysokiej trawie za hospicjum. Codziennie kłóci się też z potworem, który je zabił, i nazywa go Barakeke. Dbamy o to, by miała siły na te zmagania, co jeść i w co się ubrać. Żeby miała swoje małe przyjemności – tabakę i lizaki, była szczęśliwa i zdrowa. Parę tygodni temu zorganizowaliśmy jej operację usunięcia zaćmy.
– Afryka zmieniła Twoje widzenie świata?
Szymon Hołownia: Bardzo. Wiem o nim dużo więcej. Wiem, jak okradamy, często nie zdając sobie z tego sprawy, ludzi dużo od nas biedniejszych. Widzę na własne oczy, że świat to naprawdę system naczyń połączonych, a każda decyzja podejmowana w sklepie albo daje komuś życie, albo go zabija. Chciałbym pokazać ludziom, jak zakładając zlecenie stałe na pięć czy dziesięć złotych, są w stanie konsekwentnie, a nie tylko od wielkiego dzwonu, naprawiać, łatać ten popękany świat. Proszę: nie rezygnujcie z ubrań, samochodów, wakacji. Nie dawajcie mi tysiąca raz w roku, dajcie mi dychę albo dwie co miesiąc. A ja wam pokażę, jak można tą dychą uratować ludzkie życie. Mam teraz najlepszą robotę na świecie: jestem listonoszem, który przynosi ludziom nadzieję, jaką zdecydowali się im dać inni ludzie.
Polecamy też: „Nawet jeśli Oli nie pomogę, inni na tym skorzystają”. Ewa Błaszczyk z córkami - niezwykłe zdjęcia!