Reklama

W tańcu osiągnął mistrzowski poziom. Robert Kochanek opowiedział nam o swojej niezwykłej pasji. Ale jego droga do sukcesu nie była usłana różami. Kiedy narodziła się miłość do tańca? Jako dziecko był zafascynowany filmami z Fredem Astaire’em i Ginger Rogers. "Taniec, elegancja, reflektory, owacje – to mnie zachwycało", mówił Beacie Nowickiej. Zaczęło się od zajęć w domu kultury. Najpierw był balet, taniec ludowy, nowoczesny. By spełnić swoje marzenie - brać udział w kolejnych turniejach, doszkalać się, Robert Kochanek chwytał się dorywczych prac. Chciał odciążyć finansowo mamę. "Wsiadałem na rower i jeździłem po wsiach: zbierałem truskawki, malowałem parkany, sprzątałem ogródki, dorabiałam w barze. Cały czas tańczyłem", tłumaczy. Ma za sobą lata poszukiwań i ćwiczeń. Przełomem był dla niego jeden moment. O tym wspomina w wywiadzie Beacie Nowickiej.

Reklama

Robert Kochanek o karierze i tanecznej ścieżce

Skąd taniec wziął się w Pana życiu?

Z filmów z Fredem Astaire’em i Ginger Rogers. Taniec, elegancja, reflektory, owacje – to mnie zachwycało. Szczególnie Fred Astaire – dżentelmen, na dodatek zawsze uśmiechnięty. Mężczyzna z klasą i świetną aparycją. Stał się dla mnie autorytetem. Oglądałem te filmy na imprezach rodzinnych i wyobrażałem sobie, że to ja prowadzę moją partnerkę. W światowej historii tańca jest wielu genialnych solistów, ale ja uważam, że w tańcu numerem jeden jest duet. Honoré de Balzac napisał: „Nie ma nic piękniejszego, jak statek z rozwiniętymi żaglami, koń w galopie i kobieta w tańcu”. Szkoda, że sam tego nie wymyśliłem… (śmiech). Nie wierzę w przypadki. Życie mi coś podsuwa, idę w tę stronę. Jest okazja, staram się z niej skorzystać, wycisnąć jak cytrynę.

Kiedy nadarzyła się ta pierwsza?

Późno. Zacząłem tańczyć, mając 14 lat, a powinno się zaczynać w wieku czterech–pięciu. Wychowałem się w Pruszkowie pod Warszawą. Tam w moim życiu pojawił się dom kultury i zajęcia z tańca. Najpierw był balet, taniec ludowy, nowoczesny. Zaczynała setka dzieciaków, w tym czterech chłopców. W tańcu zawodowym zostałem ja i kolega. Byłem wysoki, szczupły, piegowaty. Odstawałem od kolegów i czasami słyszałem krzywdzące komentarze, ale miłość do tańca napędzała mnie do działania. Mam twardy charakter. Kiedy po roku–dwóch zacząłem rozsądnie wyglądać, a wokół mnie było zawsze mnóstwo pięknych dziewcząt, zmienili zdanie. Stałem się fajnym kumplem.

To też jakiś rodzaj zwycięstwa nad głupotą.

Trochę tak. Zrozumiałem, że taniec jest moim przeznaczeniem, kiedy wygrałem pierwszy turniej. Tańczyło 100 par. Potem wygrałem drugi, trzeci, czwarty… To było przyjemne, ale oznaczało coraz większe wydatki: na szkolenia, stroje, wizerunek. Odkryłem, że to jest droga dyscyplina. Zacząłem pracować, żeby mamę odciążyć finansowo. Chciałem tańczyć, musiałem na to zarobić. Mama pomagała mi, ale nie chciałem być jej kulą u nogi. Wsiadałem na rower i jeździłem po wsiach: zbierałem truskawki, malowałem parkany, sprzątałem ogródki, dorabiałam w barze. Cały czas tańczyłem. Wiele razy słyszałem: „Daruj sobie. Odpuść. Jesteś beznadziejny”. Kiedy ciągle słyszysz: „Źle, źle, źle, nie tak…”, to większość ludzi w końcu się poddaje. U mnie było na odwrót. Gdy przegrywałem turniej czy rozstawałem się z partnerką taneczną, na drugi dzień brałem worek i szedłem trenować na salę. Jestem zacięty, nie odpuszczam.

Czytaj też: Ma 25 lat, kroczy własną drogą i jest dumą rodziców. Katarzyna Dowbor ujawniła plany córki

Piotr Porębski

No właśnie widzę!

Za mną lata ćwiczeń i poszukiwań. Byłem trochę włóczykijem, pakowałem walizkę i jeździłem po kraju, potem ruszyłem w świat. Trenowałem i zarabiałem na życie, ucząc tańca, na przykład w gimnazjum Świętej Rodziny w Krakowie, w szkołach na Śląsku. Tam odkryłem, że miejscowi nie lubią warszawiaków, kiedyś musiałem ratować się ucieczką ze szkolnej bursy (śmiech). Brałem udział w reklamach, tańczyłem w zespołach różnych artystów. Najdłuższą podróż odbyłem w głąb Rosji, do Rostowa nad Donem, 52 godziny pociągiem w jedną stronę. Jeden z moich trenerów powiedział: „Albo wchodzisz w to na poważnie, z postanowieniem, że chcesz zaistnieć w tańcu na świecie, albo sobie odpuszczasz”.

Sprawdź też: Dla tańca poświęcił życie osobiste. Dziś Robert Kochanek żałuje, że nie miał czasu na rodzinę

Jak już wiemy, Pan nie odpuszcza…

Pomyślałem: Albo osiągnę coś dużego i wrócę z tarczą, albo… na tarczy. Rosjanie, z racji tradycji baletu, mają fenomenalnych tancerzy. Spakowałem walizkę i wyjechałam do Rostowa na próby z partnerkami. Tam się nauczyłem wielu rzeczy. Taniec to nie są kroki. Taniec to emocje, ruch, swoboda, pokazywanie siebie, tego, co w danym momencie czujesz. Dlatego nie da się dwa razy zatańczyć tak samo. Nigdy tak samo nie poprowadzisz kobiety. Jak ją wykreujesz na parkiecie, tak ona zatańczy. Później były Włochy, Niemcy, Anglia… Ważna lekcja pokory. Taniec towarzyski jest dyscypliną niewymierną. Trenujesz, trenujesz, wydaje ci się, że wszystko umiesz, a potem jedziesz na turniej i przegrywasz. Nie rozumiesz dlaczego, przecież byłeś perfekcyjny! W sporcie liczy się konkret: skoczysz najdalej, pobiegniesz najszybciej, strzelisz gola – wszyscy to widzą. Na turnieju tańca ocenia się mnóstwo rzeczy ulotnych: ruch, muzykę, choreografię, stroje, osobowość, to „coś”. Sędzia ma dwie, trzy sekundy na ocenę jednej pary. [...] Pamiętam moment, kiedy zrozumiałem, że nie stać mnie na tańczenie 10 tańców towarzyskich, musiałem wybrać piątkę. Hans Galke, mistrz świata w tańcu latynoamerykańskim, powiedział mi wtedy: „Stary, jesteś wysoki, smukły, przy takiej aparycji powinieneś tańczyć standard, te wszystkie walce, tanga. Dasz radę, bo jesteś bardzo pracowity, więc to będzie poprawne, ale… nie twoje. Z temperamentu, charakteru jesteś nerwus. Wchodzisz i gryziesz. U ciebie w duszy gra rytm łaciński: emocja, namiętność, instynkt, szybkość. To jest twoja siła”. Posłuchałem go.

To był przełomowy moment?

Jeden z dwóch. Jeżdżąc po świecie i szukając inspiracji, spotkałem dwie kobiety, które mnie ukierunkowały: Barbara McColl i Svetlana Tveryanovich. Angielka i Rosjanka. Ciężko było się do nich dostać – i było to kosztowne – ale dużo im zawdzięczam. Bardzo silne i konkretne kobiety. Wiedziały, jak do mnie dotrzeć. Pokazały mi, że przez moją zawziętość tak się zagalopowałem, że niszczyłem psychicznie swoje partnerki. Chciałem zatańczyć perfekcyjnie, a one tego nie wytrzymywały. A ja nie widziałem problemu. Przeciwnie, uważałem, że wszystko jest super i to one nie mają racji. Cenna lekcja.

Cały wywiad do przeczytania w nowej VIVIE! Magazyn dostępny w punktach sprzedaży od czwartku, 28 marca.

Piotr Porębski
Krzysztof Opaliński
Reklama

Reklama
Reklama
Reklama