Z trzecią żoną dzieli go 16 lat, łączy wielka miłość. Robert i Justyna Korzeniowscy są dla siebie największym ukojeniem
Kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością...
- Katarzyna Piątkowska
Na swojej stronie internetowej pisze wprost: ,,Czas jest moim sprzymierzeńcem. Z każdą sekundą, krokiem, oddechem zbliżam się do upragnionego celu". Robert Korzeniowski, jeden z najbardziej utytułowanych polskich sportowców obchodzi dziś urodziny! Czterokrotny mistrz olimpijski, trzykrotny mistrz świata i dwukrotny mistrz Europy w chodzie sportowym. Jego osiągnięcia robią wrażenie! A prywatnie? Jakiś czas temu Robert Korzeniowski pojawił się na łamach VIVY! wspólnie z ukochaną żoną, Justyną. Z okazji urodzin sportowca przypominamy rozmowę, której para udzieliła w czerwcu 2022 roku Katarzynie Piątkowskiej.
Robert i Justyna Korzeniowscy w archiwalnym wywiadzie VIVY!
Połączył ich sport. Ona chciała przebiec półmaraton. On, wielokrotny mistrz olimpijski i mistrz świata w chodzie sportowym, został jej trenerem. Dzisiaj Justyna i Robert Korzeniowscy są małżeństwem i razem trenują dzieciaki w klubie RK Athletics. O miłości, pasji i patchworkowej rodzinie opowiedzieli Katarzynie Piątkowskiej. W sesji Justyna wystąpiła w kreacjach od projektantki Izabeli Łapińskiej.
Jakie pytanie zadałaś Robertowi, gdy go pierwszy raz w życiu zobaczyłaś?
Justyna: Spotkaliśmy się na schodach w pracy, bo oboje pracowaliśmy wtedy w jednej korporacji. Tak naprawdę to nie ja zadałam to pytanie, tylko koleżanka. Ale siara wyszła z tym pytaniem (śmiech). Gorszego nie mogła zadać – zapytała, jak się chodzi chodem sportowym.
Odpowiedziałeś czy pokazałeś?
Robert: Nie pamiętam.
Justyna: Pokazał, mimo że potraktowałyśmy go jak milion innych osób, które go spotykają. Jak misia na Krupówkach.
Robert: Ale kiedyś zobaczyłem Justynkę, jak wychodzi z pracy z wielkim nerfem w torebce, takim plastikowym pistoletem na piankowe naboje. Zapytałem, czy na jakieś strzelanie leci, a to była dostawa broni dla wybierającego się na urodziny syna. Potem wsiadła na rower i pomknęła do szkoły. Jak można się nie zachwycić taką dziewczyną? To byłaś cała ty!
Jak się odnaleźliście wśród tylu osób?
Robert: Nie będzie niespodzianką, jak powiem, że połączył nas sport. Justynka chciała przygotować się do przebiegnięcia półmaratonu i dowiedziała się, że mam swój klub RK Athletics. Zapytała, czy mogę jej podpowiedzieć, jak to zrobić. Najpierw chciałem jej polecić jednego ze swoich trenerów, ale potem coś mnie podkusiło i pomyślałem, że przecież sam mogę ją przygotować. Zaimponował mi jej żar neofitki, która chce zrobić coś dużego. Z drugiej strony rozczulające było to, że właściwie nic nie wiedziała o tym, na co się porywa.
Justyna: Wcześniej trochę biegałam, ale miałam świadomość, że półmaraton to już większe wyzwanie i że muszę popracować nad wytrzymałością i techniką. Tak mnie w pracy zmotywowali, że w końcu zapytałam Roberta, czy może mi jakoś pomóc.
Robert: Ponieważ dziewczę wyglądało bardzo ambitnie, skakało ze spadochronem, nurkowało, wspinało się, chodziło po wysokich górach, jeździło konno i miało doświadczenie w wielu innych sportach, pomyślałem, że da radę.
Justyna: Szczerze mówiąc, myślałam, że to będzie dużo łatwiejsze.
Robert: To była ciężka robota, a potem okazało się, że zaczęły pojawiać się kontuzje wyłączające z biegania.
Weszła Ci na ambicję, czy po prostu Ci się spodobała?
Robert: Jedno i drugie. Była dla mnie zagadką. Czy bardziej fajna, czy bardziej ambitna? Byłem też ciekaw, czy to, że wcześniej uprawiała wiele sportów, przełoży się na to, że uda mi się ją przygotować do tego półmaratonu. Zobowiązałem się, więc musiałem się wywiązać, używając wszelkich możliwych środków. Musiała mi na przykład raportować, zresztą jak każdy zawodnik, wykonanie treningu.
Zobacz też: Robert i Justyna Korzeniowscy szczerze o życiu w patchworku: „Trzeba chcieć. Inaczej żadna praca nie pomoże”
Kontuzje przeszkodziły w bieganiu, ale pozwoliły chodzić?
Robert: Tak. To miało być rozwiązanie tymczasowe, które okazało się trwałe.
Wychodziliście sobie miłość?
Robert: Justynka ku przestrodze powiedziała mi, że z nią trzeba troszkę pochodzić (śmiech).
Justyna: Nikt w życiu mnie tak nie zbił z pantałyku, jak wtedy Robert. Po prostu zapytał, jakie chcę na to chodzenie papiery.
Czterokrotny złoty medalista olimpijski i trzykrotny mistrz świata w chodzie sportowym może w nich przebierać.
Justyna: To prawda (śmiech).
Kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością. Początki były trudne?
Robert: Miałem dosyć skomplikowaną sytuację rodzinną. Bez wchodzenia w szczegóły, mój patchwork w poprzednim związku kompletnie się nie udał. To było bardzo, bardzo trudne. Mam za sobą ileś takich zakrętów, ale Justynka i ja postanowiliśmy dać sobie szansę. Decyzja, żeby razem zamieszkać, nie zapadła szybko, ale jednak nie czekaliśmy zbyt długo. Oboje byliśmy zdecydowani, żeby być razem.
Justyna: Na pewnym etapie życia mamy już w głowie gotowe oczekiwania co do przyszłego partnera, które są jak puzzle. One albo do siebie pasują, albo nie. Po doświadczeniach życiowych, jakie oboje mamy za sobą, już bardziej rozsądnie patrzymy na miłość.
Robert: Oboje szukaliśmy punktów wspólnych.
Okazał się nim sport.
Justyna: Gdy przedstawiłam Roberta mamie, ona powiedziała: „Zawsze mówiłaś, że twój mąż powinien uprawiać sport, ale teraz to chyba trochę przesadziłaś”.
Nie zmartwiła się dużą różnicą wieku między Wami?
Justyna: Wcale nie jest taka duża. To tylko sześć lat, choć zdarza się, że w mediach jest napisane, że 16.
Robert: Justynka młodo wygląda. Aż sam się na początku przestraszyłem, że zaczyna mi się podobać kobieta, która może mieć, o Boże!, trzydzieści kilka lat.
Justyna: Ulżyło ci, gdy okazało się, że mam ponad 40. Pewnie się bałeś, że pisano by o tobie, że pięćdziesiątka na karku i zgłupiałeś (śmiech).
Robert: Ucieszyłem się, bo w naszym wieku, z naszymi doświadczeniami możemy podjąć decyzje, tak jak mówisz, rozsądne, a nie czysto emocjonalne.
Czytaj też: Justyna Korzeniowska: „Bycie trzecią żoną teoretycznie może być ryzykowne”
Wiedziałaś, jaką Robert ma przeszłość, bo media rozpisywały się nie tylko o jego karierze sportowej.
Justyna: I nigdy nie wątpiłam w jego uczciwość względem mnie. Jego wyjaśnienia nie wzbudzały moich kolejnych pytań. Przegadaliśmy wszystko. Co się dzieje i dlaczego. Bycie trzecią żoną teoretycznie może być ryzykowne. Ale z drugiej strony… kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.
Robert: Uprzedziłem, co może nas czekać, że możemy być atakowani.
Justyna: Nie przeszkadza mi, że wciąż pisze się o przeszłości Roberta. To są fakty i nie zaprzeczymy im. Zawsze znajdą się krytycy i komentatorzy, którzy mają prawo wyrazić swoje zdanie.
Robert: Wiem, że nieraz decyzje, które podejmowałem, były niepopularne. Ale musiałem zadać sobie pytanie, czy żyję dla tych, którzy mnie oceniają, czy żyję przede wszystkim dla siebie i swoich bliskich. To moje życie i przeżyję je na swoich zasadach, nie przejmując się tym, że przez tydzień czy dwa będzie się o mnie pisało. Wiem, że wiele osób prowadzi podwójne życie, mają ogromne problemy w relacjach z dziećmi, z rodziną, z wiernością. Krótko mówiąc, są hipokrytami. Lepiej być szczerym w nowym życiu, niż hipokrytą w starym. To oczywiście były dramatyczne decyzje i podejmowanie ich wcale nie było łatwe.
Justyna: Robert zapewnił mnie, że złe komentarze nie będą dotyczyły naszych dzieci. A mi co właściwie można było zarzucić?
Na przykład, że rozbiłaś małżeństwo?
Justyna: Teoretycznie tak. Można plotkować, domniemywać, oceniać. A ja wiem z doświadczenia, że dobrego małżeństwa się nie rozbije, bo po prostu jest pełne, a obie strony mają wszystko, czego im potrzeba. Nie zachłysnęłam się ani sławą Roberta, ani medalami, ani pieniędzmi. Znam swoją wartość, jestem wykształcona, pracowita i umiem się sama utrzymać. Ale jak się spotyka mężczyznę, na którego się czekało, gdy wszystko pasuje, nie ma przeszkód nie do pokonania. Robert jest wyjątkowy, a to nie były niedogodności, które mogłyby mnie wystraszyć na tyle, żebym z nas zrezygnowała.
Robert: Dopasowaliśmy się z naszymi osobowościami, z pasją sportową. Puzzle wskoczyły na
właściwe miejsca. Wiedzieliśmy, że możemy coś nowego, dobrego dla siebie zrobić. Szybko okazało się, że mamy wspólne wizje. Można się sobie podobać, latać z imprezy na imprezę, bawić się i całować na moście. Ale nas to zupełnie nie kręciło. Dla nas najważniejsze było, żebyśmy razem robili budujące rzeczy, żebyśmy się inspirowali i motywowali.
Razem prowadzicie więc klub sportowy.
Robert: Tak, rodzinny klub sportowy, który powstał na bazie fundacji. To, jak on teraz wygląda, jak funkcjonuje, jest także efektem tego, że z Justynką spotkaliśmy się w życiu w odpowiednim momencie. Wcześniej prowadziłem go z dwoma przyjaciółmi ze studiów, ale to nigdy nie miało takiego wymiaru, jak ma dzisiaj. A potem spotkałem przyszłą żonę, której idea sportu dostępnego dla wszystkich dzieci bardziej odpowiadała niż komukolwiek innemu, kogo znałem i kto chciałby się w to całkowicie zaangażować. Postanowiłem przebiegle wykorzystać jej zdolności menedżerskie i doświadczenie zdobyte w różnych korporacjach, abyśmy mogli rozwijać i propagować lekkoatletykę.
Justyna: Całe życie pracowałam w korporacjach, głównie w firmach farmaceutycznych, i przyznam, że to lubiłam. Ale przyszedł moment, kiedy już chciałam pracować dla siebie i dla innych w sensie bezpośrednim. Zdecydowałam się zmienić wszystko.
Robert: To była nasza wspólna decyzja. Byliśmy tak zajęci tym, co tworzymy wspólnie, że nic nas by nie powstrzymało. Ani zła prasa, ani plotki.
Justyna: Tak naprawdę nie mieliśmy złej prasy. Jestem przekonana, że w moim życiu zawsze dzieje się tak, że jeżeli robię coś, co jest dla mnie i dla innych dobre i właściwe, ludzie, czas, życie, kosmos mi sprzyjają. Nie mieliśmy złych ludzi wokół siebie.
Robert: Nastąpiła samoistna weryfikacja przyjaciół. Tak to już w życiu jest. Całe życie marzyłem o tym, żeby po tym, jak już przestanę być zawodnikiem, nadać mojej dyscyplinie – lekkoatletyce, a szczególnie mojemu chodowi – głębszy sens. Oddać innym to, co sam dostałem od życia, od losu. Gdyby nie Justyna, pewnie do dzisiaj bym się zastanawiał, jak to zrobić. Ona sama się w chodzenie wkręciła i jeszcze ma swoje pomysły, jak ten sport rozpropagować. Dla mnie to było absolutne objawienie. Mamy krótki staż małżeński pozapandemiczny, bo jak tylko zaczęliśmy de facto funkcjonować razem, pozamykano nas w domach. To była poważna próba dla naszego związku, z której wyszliśmy jako zwycięzcy. Po prostu okazało się, że jesteśmy stworzeni dla siebie i dla tych, którzy chcą z nami pracować. W trakcie ferii organizowaliśmy zajęcia sportowe dla dzieci, wspólne chodzenie. Poczuliśmy się powołani do czegoś ważnego i to nas niebywale wzmocniło.
Justyna: Wtedy powstali „loversi”, czyli projekt Walking Lovers Korzeniowscy.
Robert: Wymyśliliśmy sobie, że powinniśmy rozkochać ludzi w chodzeniu. Nagraliśmy pierwsze filmiki instruktażowe o walkingu na YouTubie. Cały czas jest to projekt rozwojowy – mamy wiele zaproszeń do odwiedzenia krajów, gdzie chodzenie ma bardzo wysoki status jako sport ogólnodostępny dla wszystkich. Choć u nas w końcu zaczyna być dostrzegane. W tej chwili liczba osób, które świadomie je uprawiają, jako aktywność, jest coraz większa. Ostatnie badania brytyjskie wskazały, że dzięki szybkiemu chodzeniu wzrasta długość życia, ponieważ obniża się wiek biologiczny. Trzeba być aktywnym, żeby cieszyć się życiem, a chodzenie jest dużo mniej kontuzjogenne niż bieganie. Bycie w rodzinie Walking Lovers to jest już styl życia. To też dobra dieta, balans, relacje. To sposób aktywnego spędzania czasu w formie, jaka każdemu odpowiada. My ostatnio wspólnie zdobyliśmy Kilimandżaro, a przed nami zaplanowane wyjazdy do Meksyku i RPA.
Ty, Justyna, masz na koncie też 200 skoków ze spadochronem. Udało Ci się namówić Roberta na spróbowanie tego sportu?
Justyna: Raz. Skoczył w tandemie w moim macierzystym aeroklubie. Ale skoki za bardzo Roberta nie ciągną, a ja, choć bardzo bym chciała skakać, nie mam już za bardzo na to czasu. Żeby czuć się komfortowo w skakaniu, trzeba to robić regularnie – tak jak z jazdą samochodem.
Robert: Nie widzę powodu, dla którego miałbym się w to zaangażować. Latanie z głową w dół nie jest moją ulubioną dyscypliną sportową (śmiech). Po prostu ciało i duszę oddałem lekkoatletyce. Za to góry kręcą nas oboje.
Justyna: Gdy szukamy idealnego miejsca na wakacje, wybieramy takie, gdzie można coś zobaczyć, zdobyć, wejść, zejść, pobiegać. Bardzo bym się zmęczyła, leżąc i nic nie robiąc.
Robert: Naszą pasją, oprócz wyłapywania młodych talentów lekkoatletycznych i propagowania walkingu, jest podróżowanie i związane z tym różne aktywności sportowe.
Na wyprawę na Kilimandżaro musieliście się jakoś specjalnie przygotowywać?
Robert: Jesteśmy ogólnosportowi, więc nie. Nasz stan fizyczny pozwalał nam na to, żeby zmierzyć się z tą górą. Musieliśmy za to przygotować się logistycznie. To aktywne podróżowanie stało się także naszym projektem biznesowym, który się poważnie rozwija. Planujemy zebrać takie grono ludzi, którzy będą dzielić nasze pasje. Przygotowujemy teraz wyprawę do Meksyku, na której chcemy wejść na Pico de Orizaba, czyli najwyższy wulkan Ameryki Północnej, i ponurkować w cenotach na Jukatanie, czyli w naturalnych wapiennych studniach wypełnionych słodką wodą. Jestem niespełnionym archeologiem i historykiem, który czyta wszystko na temat miejsc, w które się wybiera, więc i takie atrakcje będą. Wszystko zakończymy udziałem w półmaratonie – biegiem lub chodem. Lubimy rzucać wyzwania innym, inspirować i motywować. W czerwcu będziemy w Bieszczadach na Festiwalu Biegu Rzeźnika. Zamierzamy zaprosić do przejścia z nami 15 kilometrów.
Żeby zrobić 80 czy 140 kilometrów po górach, to naprawdę trzeba mieć i formę, i wyobraźnię.
Robert: Są różne trasy, także dużo krótsze. Ale my już kiedyś przeszliśmy też i tę 80-kilometrową. Tylko że w dwa dni. Moja żona jest sportową kobietą, ale nie tak zwanym harpaganem, żeby tyle kilometrów w jeden dzień zrobić. A wtedy dodatkowo były potwornie trudne warunki, deszcz i wiatr. Po pierwszych 10 kilometrach wpadliśmy oboje w błoto po pas. Jakoś się z tego wykaraskaliśmy, nawet bez straty w obuwiu.
Justyna: Po pierwszym dniu, w którym przeszliśmy po górach 43 kilometry, dosłownie wszystko mnie bolało. Nawet myśli.
Pewnie trudno było Ci się zmotywować, żeby kolejnego dnia kontynuować.
Justyna: Wystartowaliśmy w ostatnim momencie.
Robert: Justynka nie mogła się zdecydować, czy wyruszyć. Ale po 12. kilometrze się rozpędziła.
Justyna: Mnie motywuje liczenie, ile kilometrów jest za mną, a nie ile przede mną.
Robert: Podczas tego chodu Justynka podjęła decyzję, że nie zostanie trenerem lekkoatletyki, ale będzie studiowała psychologię sportu. Na 70. kilometrze podejmowaliśmy bardzo poważne decyzje o tym, co będziemy dalej robić w życiu.
Na 70. kilometrze w ogóle można myśleć?
Robert: Oczywiście! Mieliśmy przewietrzone umysły, a ból był już za nami. Nad nami wisiała burza, ale mieliśmy szczęście, bo huknęło dopiero, jak odebraliśmy medale.
A jakieś romantyczne wypady macie na koncie?
Robert: Przecież to było romantyczne!
Justyna: Kwestia definicji. Dla mnie wpadnięcie na metę z tymi ołowianymi chmurami nad głową, gromkie oklaski, a potem plejada piorunów na niebie były ekstremalnie romantyczne. Albo jak mnie Robert wyciągał z tego błota za nogę, a ja krzyczałam, żeby nie ciągnął, bo mi tam but został. Cudowne! Kto by robił coś takiego?! Najłatwiej jest zaprosić do restauracji.
Robert: Jak Justynka chciała zobaczyć dużo gwiazd, zabrałem ją na wysoką górę. Musiała wejść na pięć i pół tysiąca metrów.
Justyna: W trakcie naszego pierwszego wspólnego maratonu kilka razy pokłóciliśmy się, rozwiedliśmy i pogodziliśmy. Kiedy wszystkie psy na nim wieszałam, on mi łydki masował – czy to nie jest romantyczne?
Robert: Lubimy żyć emocjami, które nie są oczywiste dla wszystkich. Potrafimy jak wariaci z dziećmi po nocy ganiać świetliki w Bieszczadach. Nie musimy jechać do Wenecji, żeby przeżyć coś romantycznego. Wystarczą nam Cieszanów, Gorajec, bunkry, komary.
Justyna: Najważniejsze, że cały czas jesteśmy razem. Mamy to szczęście, że pracujemy razem i praktycznie w ogóle się w tygodniu nie rozstajemy. Nie potrzebujemy dodatkowych atrakcji.
Robert: Bywamy przemęczeni, bo oprócz życia rodzinnego mamy klub sportowy, w którym pracujemy pro bono, i jeszcze, jak wszyscy, musimy zarabiać. Ja za moment idę na wywiadówkę do szkoły, a żona zastępuje mnie na treningu. Jutro ruszamy w podróż po Polsce i Europie. Nasze umykanie od cywilizacji, a jednocześnie życie pełnią życia i swoimi pasjami ma swoją cenę. Musimy się nauczyć zdobywać codzienne medale, bo jak nie będzie małych codziennych radości, to myślenie o czymś wielkim, o zdobywaniu świata jest zupełnie nieuprawnione.
Justyna: Wszystko, co robimy, przynosi nam mnóstwo radości. Wokół nas są osoby, które chcą nam towarzyszyć i do nas dołączyć, bo w tym, co robimy, jesteśmy prawdziwi. Mówisz, że spadłam ci z nieba. Ty mi też, bo gdyby nie ty, do dzisiaj chodziłabym zarabiać pieniądze do korporacji. A my ostatnio zastanawialiśmy się, kiedy pracujemy, a kiedy nie. Nie wiem, bo kochamy to, co robimy, więc nie jest to praca.
Robert: To wynika z pewnej postawy. Nigdy nie bałem się robić rzeczy nowych, bo nigdy zanadto nie zakotwiczałem się w przeszłości. Raczej opieram się na dumie, doświadczeniu i jestem otwarty na okoliczności. I wciąż na chodzie (śmiech).
Zobacz też: Justyna i Robert Korzeniowscy. Czy rzeczywiście między nimi jest 16 lat różnicy?