Opuścił Polskę, chce podbić Hollywood. O kolejnym związku nawet nie myśli...
Nikodem Rozbicki opowiedział nam o amerykańskim śnie...
- Karol Sowa
- , Beata Nowicka
To, że został aktorem, sprawił przypadek. Chciał być muzykiem. Pierwszą gitarę kupił mu tata. Była od niego większa. Utalentowany, ambitny i… bardzo przystojny. Romantyk, który twardo stąpa po ziemi. Właśnie brawurowo zagrał głównego bohatera w filmie „Niepewność. Zakochany Mickiewicz”. O tym, czy sam jest zakochany, swoich planach i marzeniach Nikodem Rozbicki opowiada Beacie Nowickiej.
Nikodem Rozbicki życiu i karierze w Stanach Zjednoczonych
[...]
Los Angeles to kolejny przypadek, albo przeznaczenie, w Pana życiu.
Marzenie, które tliło się we mnie od 10 lat, kiedy pierwszy raz poleciałem do Stanów na festiwal z „Bejbi blues”. Znalazłem się tam sam, nie tylko jako reprezentant filmu, ale też polskiej kinematografii, bo to był jedyny polski film na festiwalu. W Chinese Theatre i Egyptian Theatre na Hollywood Boulevard miałem spotkania w salach wypełnionych po brzegi, zadawano mi pytania, na które powinien odpowiadać producent albo reżyser, a ja tam walczyłem sam. To była niesamowita lekcja życia. To miasto żyje filmem, ludzie celebrują kino i ja się tym zachłysnąłem. Pamiętam premierę „Inside Llewyn Davis” braci Coen, na którą zostałem zaproszony. To była czysta magia. Wtedy sobie obiecałem: Kiedyś tu wrócę! Może pomieszkam, może postudiuję. Miałem tęsknotę, żeby gdzieś daleko chwilę pożyć innym życiem.
I udało się. W Los Angeles pożył Pan innym życiem osiem miesięcy, studiując w słynnej szkole Lee Strasberga. Co Pan tam w sobie odkrył?
Zastanawiam się, jak to ująć, żeby nie zabrzmieć jak egocentryczny dupek…
Wystarczy szczerze.
Zacząłem cenić czas z samym sobą. Pandemia była tego zapowiedzią, pomimo że na świecie działy się wtedy straszne rzeczy, w mikroskali był to też dla mnie wspaniały czas. Przeczytałem mnóstwo książek, miałem czas, żeby się uczyć, wsłuchać w siebie. Oddzielić rzeczy ważne od nieistotnych. W Los Angeles ponownie mogłem odbyć taką podróż w głąb swojego wnętrza. Sama szkoła Lee Strasberga jest fascynująca. Istotą jego metody jest praca nad ciałem: kontrolą, współpracą i rozumieniem swojego ciała. Według metody ćwiczenie pamięci emocjonalnej jest kluczem do dobrego performance’u. W szkole i poza nią poznałem wspaniałych ludzi. Chodziłem na wernisaże do Fahey Klein Gallery, gdzie spotykałem różne znane osoby, sam będąc zupełnie anonimowy. To było uwalniające uczucie: zrobić kilka kroków do tyłu, zacząć jeszcze raz. Ci ludzie, słysząc, że jestem z Polski, byli mnie ciekawi, mówili, że są zafascynowani naszym krajem, naszą słowiańską duszą. I ja tę swoją słowiańską duszę ponownie w sobie odkryłem.
CZYTAJ TEŻ: Macierzyństwo dało jej lekcję życia. Magdalena Różczka nauczyła się zwłaszcza jednego…
Nikodem Rozbicki o miłości
Chciałby Pan tam wrócić?
Tak, ale na innych warunkach. Z wizą pracowniczą, teraz mam studencką. Pojechałem na studia, ale zaczęły pojawiać się konkretne pomysły, w ten sposób zagrałem główną rolę w filmie krótkometrażowym – teraz jest na stole montażowym – ale za sprawą ograniczeń prawnych musiałem zrobić go jako wolontariusz. Do trzeciej części hitu, który możemy oglądać w kinach, nagrałem self-tape, ale nie został przyjęty, bo nie spełniłem wymogów formalnych. Szkoda, bo był niezły (śmiech). Rozmawiam z ludźmi, którzy mogliby zająć się moją reprezentacją w Stanach. Chciałbym popróbować. Gonić marzenie. Wiem, że będzie ciężko, ale wiem też, że świat się nie zawali, jeśli mi się nie uda. Chciałbym pokusić los, jak to zrobiłem 12 lat temu, idąc na casting do „Bejbi blues”. Uda się albo nie…
Wierzę, że się uda!
Dziękuję. Sztuka aktorska jest trudna do zdefiniowania, natomiast są takie rzeczy, które w nas wchodzą, zaczynają się kodować, osadzać. Mam wrażenie, że po tych ośmiu miesiącach w Stanach jestem znacznie dojrzalszym gościem. Zaczynam sobie ufać w tym, co robię, tak czuję. Mam nadzieję, że to się przekłada na moje aktorstwo. Marzę, żeby robić tylko kino, do którego serce mi płonie i skrzydła mnie unoszą. A do tego potrzebuję stabilizacji finansowej. Nie chciałbym grać w filmach tylko dlatego, że muszę zapłacić za przedszkole dziecka. Od najmłodszych lat miałem smykałkę biznesową. Na początku mojej edukacji na UW zrobiłem jeden biznes, który położyłem. Wyciągnąłem wnioski, dużo się nauczyłem. Ten, który mam teraz, jest znacznie bardziej dojrzały. Ze wspólnikiem, z którym znamy się od lat, mamy innowacyjny projekt: minimalistyczne domki, które wynajmujemy i sprzedajemy. Prostota, komfort, natura. Wychodzimy naprzeciw potrzebom, jakie stawia współczesny, przebodźcowany świat. Pokazaliśmy, że to działa, aktualnie szukamy inwestorów i planujemy dalszą ekspansję.
Podsumowując: granie i biznes. Lub odwrotnie. Przyjechał Pan na spotkanie z walizką, prosto ze zdjęć do drugiego sezonu „Braci”. Jutro wylatuje Pan do Grecji na plan filmowy… Nie widzę tu miejsca na miłość!
(Śmiech). Taki mam czas. Wydaje mi się, że to też jest mi gdzieś zapisane. Uważam, że prawdziwa miłość zawsze znajdzie drogę do serca, są jednak momenty, kiedy wyzwania życiowo-zawodowe muszą mieć przestrzeń na realizację. Aktualnie właśnie tę przestrzeń sobie udostępniam. Myśląc szerzej, dla mnie kobiety są tym, co nadaje życiu sens. Dla nich powstają i upadają imperia.
Rozmawiała Beata Nowicka
Cały wywiad od dziś dostępny w nowym numerze magazynu VIVA!.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Dla córki zrezygnowała z pracy, nie wyobrażała sobie ją opuścić. „Byłyśmy głównie we dwie, a ja objaśniałam jej świat"