Papcio Chmiel nie żyje. Tak Monique Lehman, jego córka, mówiła nam o więzi z ojcem
Legendarny artysta odszedł w wieku 97 lat
W piątek 22 stycznia media obiegła smutna informacja. Papcio Chmiel, twórca „Tytusa, Romka i A'Tomka” odszedł w wieku 97 lat. Przypominamy, co Monique Chmielewska-Lehman mówiła nam w 2018 roku o wyjątkowej więzi z ukochanym ojcem.
W Polsce znana jako Żona Hollywood, dla przyjaciół jako córka Papcia Chmiela, na świecie jest wziętą artystką. Dwa lata temu na rynku pojawiła się jej biografia, Wątek sławy. To nie tylko barwna opowieść o życiu dziewczyny z Polski, która zdobyła uznanie poza granicami kraju. To historia pełna wzruszeń, ale i gorzkich wspomnień, w której czytelnik znajdzie również sporą dawkę humoru. Spisania ich podjęła się Klaudia Frant-Rakuś.
Jak Monique Chmielewska-Lehman zdobyła światową sławę? O marzeniach, miłości, rodzinie i o drodze, która nie zawsze była usłana różami, artystka opowiedziała nam w szczerym wywiadzie.
Wywiad z Monique Chmielewską-Lehman
Na łamach książki wspomina Pani, że do jej napisania namawiał Panią ojciec. Tak powstała fascynująca opowieść o dążeniu do wyznaczonych celów, spełnianiu marzeń. I o... nieszablonowym dzieciństwie.
Mój tata całymi latami zbierał różne notatki i powiedzonka. Kiedy skończył 80 lat zaczął pisać swoje autobiografie. W pierwszej książce w ogóle mnie nie ma. Był to opis czasów przedwojennych. W drugiej, pojawiłam się jako... płód. Napisał: „Moja żona urodziła”. I tyle. Najwyższy czas, by dodać coś od siebie. Zakomunikować, że istnieję! Poza tym, tata zawsze powtarzał: „Każdy człowiek musi napisać swoja autobiografię”. Szczególnie, że ja nie mam dzieci i nikt tej mojej historii nie przekaże dalej.
Wielokrotnie podkreślała Pani, że tata był wizjonerem, który stworzył zupełnie nowe pojęcie komiksu. „Tytus, Romek i A'Tomek" od początku zdobyli serca czytelników. Jak wspomina Pani te czasy?
Tytus był bohaterem dzieciństwa mojego, jak i brata. To jego rówieśnik. Gdy byłam mała tata głównie zajmował się plakatami, brał udział w konkursach, tworzył obrazy olejne, chwytał się tematów folklorystycznych, edukacyjnych – społecznych. Potem, gdy pojawił się „Tytus, Romek i A'Tomek", zdarzało się, że Papcio Chmiel miewał chwile twórczego zawieszenia, brakowało mu inspiracji. Przychodził z pracowni i często prosił nas o rady. „Nie wiem co dalej, Był wannolot, maszynka do mielenia mięsa... Jaki oni mogliby jeszcze mieć fantastyczny pojazd?!”, pytał. Szczególnie mój młodszy brat stanowił dla niego główne źródło inspiracji.
Czytaj też: Papcio Chmiel nie żyje. Autor „Tytusa, Romka i A'Tomka” miał 97 lat
Papcio Chmiel stworzył swoich bohaterów na podstawie obserwacji własnych dzieci? Odnajdywaliście z bratem w bohaterach wiele swoich cech?
Bardzo często. Ja jestem tym skupionym A'Tomkiem, który jest mądry, rozsądny i nie robi głupot. Z kolei Tytus był przebojowym chłopakiem, jak mój brat.
Jakim ojcem jest Henryk Chmielewski?
W przeciwieństwie do brata, dla mnie był zawsze opiekuńczy. Wychodził z założenia, że facet ma być twardy, a kobietę można rozpieszczać. Często było mi przykro, że tak do niego ostro podchodzi, a mnie traktuje łagodniej. Ale taki był model wychowania, który dziś zanika.
Wydawałoby się, że traktowano Panią jak małą księżniczkę. Wychowywano Panią i brata na określonych zasadach, które często odbiegały od reguł innych rodziców. Tak naprawdę, w ten sposób starano się Panią chronić.
Ja nie mogłam wychodzić, inaczej bym nie wróciła w całości. Cierpię na łamliwość kości. Dzieci z tą przypadłością muszą być trzymane w łóżeczku na specjalnych poduszkach, wystarczy że się uderzą i łamią ręce. Ludzie w moim wieku są często na wózkach inwalidzkich i rzadko dożywają do dorosłości. U mnie odkryto to gdy miałam 5 lat, więc musiałam bardzo uważać. Chociaż jako małe dziecko buntowałam się i próbowałam naśladować swoich rówieśników. Często lądowałam w szpitalu. Dlatego od zawsze jestem ostrożna. Ale zasady nie obejmowały mojego brata. Bartek nie był trzymany pod kloszem. Grał na podwórku w piłkę, szalał z innymi dziećmi. W tym czasie, tacie udało się zaszczepić we mnie pasję do rysowania, a mama nauczyła techniki szycia, szydełkowania i robienia na drutach. To były cudowne lata.
Długo szukała Pani odpowiedniej drogi. W końcu ukończyła Pani ASP w Warszawie.
Zupełnie przypadkowo. Nawet byłam zadowolona na tym muzealnictwie w Toruniu. Ale moja mama postanowiła skończyć ze swoim „groteskowym małżeństwem” i wyjechała do Stanów. Poślubiła mężczyznę, w którym się zakochała. Zostałam z 15-letnim bratem przed maturą. Co prawda była ciocia, która gotowała, ale ktoś musiał tego dopilnować. Tata był wtedy bardzo zajęty. Jako że nie ma natury samotnika, szukał żony. A ja przyjechałam do Warszawy, poszłam na Akademię Sztuk Pięknych. Traf chciał, że jedyne miejsce znalazło się na konserwacji rzeźby.
Zmiana szkoły, rozwód rodziców, opieka nad młodszym bratem. Dla młodej dziewczyny była to szkoła życia?
Może się tak wydawać. Ja tak tego nie odbierałam i z perspektywy czasu uważam, że nie było to dla mnie przytłaczającym przeżyciem. Mama trafiła na wspaniałego człowieka. Jej wybranek przyjechał do Warszawy, by poprosić o jej rękę. Potrzebował mojej akceptacji. Nie chciał robić niczego wbrew nam. To był prawdziwy gentleman, człowiek z zasadami. Niedługo później brat również wyjechał do Stanów.
Dorastała Pani w szarym świecie PRL-u. Emigracja za wielką wodę była ucieczką? W Polsce miała Pani zagwarantowaną pracę asystentki na Akademii, przyjaciół…
Raczej była to wypadkowa decyzji moich rodziców. Ja byłam ich biernym uczestnikiem. Jeszcze przed studiami tata postanowił pokazać mi Amerykę. Zaszczepił we mnie miłość do podróżowania. Miałam 18 lat. Dużo nie mogłam, nie miałam wyrobionej osobowości. Zupełnie mi się tam nie podobało. Po skończeniu studiów było inaczej. Kiedy powiedzieli mi, że jadę do Ameryki, pomyślałam sobie: „Fajnie, za trzy miesiące wrócę”. Na wszelki wypadek wzięłam wszystkie papiery. Miałam przy sobie nawet rentgen płuc. Był potrzeby, by na granicy dostać zieloną kartę. Gruźlików nie wpuszczano do USA.
Pamięta Pani ten dzień, który wkrótce miał wszystko zmienić?
O tak! Do Stanów wyjechałam w 1978 roku. Czułam strach połączony z ekscytacją. Zabrałam ze sobą niewiele rzeczy, kilka amerykańskich dolarów. Celnicy bardzo się ucieszyli na mój widok. Byłam młodsza wersją siebie, miałam dwa razy dłuższe blond włosy niż teraz.
Jechała Pani tam z nadzieją, by odnieść sukces?
Słowo „sukces” bardzo mnie drażni. Nie wiem skąd się w ogóle pojawiło. Tak obco brzmi. Wykształcone osoby po prostu maja jakiś cel. Ja chciałam robić piękne tkaniny, gobeliny i być w tym najlepsza. Nie interesował mnie aspekt materialny. Liczyło się jedynie, że robię to, co kocham.
Szybko udało się Pani odnaleźć w nowej rzeczywistości?
Pierwsze trzy lata były bardzo ciężkie. Dobrze, że miałam mamę. Zajęłam się robieniem gobelinów, które cieszyły się wzięciem. Lecz towarzyszyła mi wewnętrzna pustka. Prosto z Akademii, bycia tą popularną dziewczyną, ze świata radości, komplementów, ruszyłam na podbój wielkiego świata. A tutaj okazało się, że człowiek jest nikim. Nie ma z kim porozmawiać, nie może się zwierzyć. Wszyscy Ci powtarzają, że coś źle zrobiłaś, że tu się tak nie zachowuje. To zderzenie kulturowe jest twarde.
Żałowała Pani wyjazdu? Rozważała powrót?
Gdybym miała pieniądze, to na pewno bym wróciła. Problem polegał na tym, że byłam zupełnie bez grosza. (śmiech)
Tata przeżył Pani emigrację? Nie myślał o tym, by również wyjechać na stałe do USA?
Przedtem był dwa razy w Stanach. Musiał podejmować fizyczne prace przez brak dobrej znajomości język angielskiego i pozwolenia na pracę. Malował domy, zajmował się ogrodami, raz robił plakaty i witraże. Czuł się nikim. Mój tata chciał być znany i lubiany. W Polsce jego książki ciszyły się ogromną popularnością. Dostawał listy, w których proszono go o powrót. Dla niego nie miało znaczenia, że za książkę dostał mniej, niż za malowanie parapetów. Ważne jest, żeby mieć pieniądze, by utrzymać się przy życiu, ale najważniejsze to robić to, co daje Ci ogromną satysfakcję, co jest Twoją pasją i by być kim się chce.
Mówiła Pani, że nie byłaby artystka, gdyby nie Papcio Chmiel i jego fantazja.
Papcio Chmiel zawsze żył w świecie wyobraźni. Przez długi czas w ogóle nie sądziłam, że jest jakiś inny świat. Co sobie wymarzysz, możesz realizować. Przyziemne sprawy dla niego nie istniały. Dlatego zajmowała się nimi mama.
Był surowym krytykiem Pani twórczości?
Na studiach musiałam robić wiele prac. Przychodził i wytykał mi wszystkie błędy. Pod tym względem był bardzo męczący. Większość moich kolegów mogła iść swoją drogą, tworzyć bohomazy, abstrakcje... Tata powiedział, że dopóki dokładnie nie poznam anatomii ludzkiego ciała i moje prace nie będą idealnie odwzorowywać rysowanej osoby, to nie mogę iść w żadną abstrakcję! Był i jest perfekcjonistą. Godzinami siedziałam, rysowałam akty i rzeźby. Zdawał sobie sprawę, że pójdę własną drogą, stworzę swój oryginalny styl, dlatego z pokorą podchodziłam do jego rad.
Czy ze sztuki w tym czasie można było wyżyć? Swoim studentom mówiła Pani żartobliwie: „na wstępie stwierdziłam, że aby być artystą, trzeba mieć bogatego męża, w przeciwnym razie ze sztuki nie da się wyżyć".
Kiedy przyjechałam do Stanów to moja mama była tym moim „bogatym mężem”. Zabezpieczała mnie materialnie. Dzięki niej miałam co jeść, gdzie mieszkać. Z tej sztuki da się wyżyć może raz na trzy lata, a co pomiędzy tym? Są dwa lata chude. Miałam świetne zamówienie, za ponad 20 tysięcy dolarów, a potem nic! Wykonywałam je rok. W tym czasie zapominałam o świecie, kontaktach, nie chodziłam na żadne przyjęcia, nie wysyłałam swojego portfolio. Na następne dwa lata robiło się cicho. Potem znów trzeba było walczyć o siebie. Nie wiedziałam, że trzeba mieć agenta, który wypełni tę rolę za mnie. Tego na studiach nie uczono. Dopiero w Kalifornii, zostałam wypatrzona przez Carol. I świat się zmienił. Przez kilka lat zamówienia przychodziły jedno za drugim. To ona szukała zamówień.
Zawsze na pierwszym miejscu stawiała Pani karierę?
Zabierała mi cały wolny czas. Do 35. roku życia kobiety czują się nieśmiertelne. Myślą, że uroda, wdzięk, zainteresowanie świata będzie trwało zawsze. A tak nie jest. Na szczęście mama przypominała mi, że może w końcu powinnam wyjść za mąż. Wtedy zaczęłam się rozglądać.
W końcu miłość, stabilizacja pojawiły się dużo później. Wszystko zmieniło się, gdy pojawił się David. Jak się poznaliście?
Monique: Poznaliśmy się w klubie w Kalifornii. Dopiero potem okazało się, że był przełożonym mojego brata!
David Lehman: Gdy zobaczyłem Monikę zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Zapytałem moją asystentkę czy ją zna i zdobędzie dla mnie numer. Tak też się stało.
Czym Panią ujął?
Przede wszystkim jest bardzo elegancki. To mi się zawsze podobało. Zdyscyplinowany, na czasie, można na niego zawsze liczyć. Koleżanki mówią, że jest bardzo przystojny. Ale przede wszystkim to kochający, opiekuńczy i romantyczny mężczyzna. Poza tym charakteryzuje się skromnością, a to rzadka cecha wśród Amerykanów z wyćwiczonymi tekstami na podryw. Zresztą moja mama też była nim oczarowana. Kiedy się oświadczył, byłam szczęśliwa, że mama się ucieszy. Nareszcie znalazłam kogoś, kto jest na takim poziomie, jakiego ona oczekiwała.
Nie da się ukryć, że o Pani względy walczyło wielu adoratorów.
O każdą kobietę walczą, o ile kobieta jest kokieteryjna. Ja zawsze taka byłam.
Życie z pracownikiem NASA musi być naprawdę „kosmiczne"! Ale jak mówi Pani w książce: „to ja zakładam spodnie i steruję naszym życiem. Ja pracuję w domu, on wraca zmęczony po dwunastu godzinach spędzonych "na Marsie"".
Zdecydowanie. Jednak wbrew pozorom prowadzimy dość spokojne życie. Jesteśmy przeciwieństwami. Na szczęście się uzupełniamy. I nigdy nie przechodziliśmy kryzysów. Nie mamy dzieci. Adoptowaliśmy za to psy, kundelki ze schroniska. Obecnie mamy dwa. Prowadzimy otwarty dom, przyjmujemy gości. Teraz mieszka razem z nami śpiewaczka operowa, która w zamian za gościnę odwdzięcza się nauką śpiewu. Taka otwartość nie jest czymś powszechnym u Amerykanów. Oni tak nie robią.
Czyli ten wizerunek Amerykanina bezpośredniego, niosącego pomoc jest odległy od rzeczywistości?
Oni oddzielają życie publiczne od życia prywatnego. Do domu nie wpuszczają. Jeśli to zrobią, to jest to ogromne wyróżnienie. Jeśli jesteś zapraszana na przyjęcia – jesteś przyjacielem. To „How are you” i uśmiechy są wszędzie, niewiele znaczą. U nas jest to dość jasne. Poza tym mężczyźni prawią kobietom bez obaw komplementy. W Ameryce po ostatnich wydarzeniach jest to nie do przyjęcia. Potencjalnego adoratora możesz od razu podać do sądu.
Prowadziła Pani wykłady w Chinach, pracowała również jako wykładowca w Art Center College of Design w Pasadenie, w Kalifornii, projektowała ubrania, ba(!) miała pani nawet epizod w agencji kosmicznej. Chciałoby się zacytować klasyka: „Kobieta pracująca! Żadnej pracy się nie boi!”.
I na emeryturę nie przejdę! (śmiech). Mama marzyła o tym, żebym wyrosła na cenioną plastyczkę lub aktorkę. Chciała bym osiągnęła wszystko, czego pragnę.
Spełniło się! Pani dzieła, wieloformatowe gobeliny zdobią synagogi, kościoły, uczelnie i inne miejsca publiczne w całych Stanach Zjednoczonych. Jest Pani częstym gościem składów sędziowskich w wielu konkursach na świecie.
Tak. Oceniam wygląd, innowacje, technikę. Właśnie wróciłam z wystawy na Ukrainie. Ten pokaz artystycznych, ręcznie wykonanych ubrań w starym kościele, który został przekształcony w muzeum był zachwycający.Tworzenie chociażby gobelinów wszytych w suknię to żmudna praca. Jedna kreacja tworzona jest przez kilka miesięcy. Mam takie ciche życzenie, że gwiazdy w końcu się przełamią i na czerwonym dywanie zaprezentują się w sukniach artystycznych. Większość kreacji projektantów jest po prostu nudna. Zakłady produkcji są Chinach, gdzie te ubrania powstają masowo kosztem wyzyskującej pracy. Doceniam, gdy ktoś sam przerobi starą sukienkę mamy, wykaże się inwencją. Zawsze kiedy patrzę na ubranie, zastanawiam się, jaką historię posiada. Denerwują mnie kobiety, które zarzekają się, że muszą mieć markowe rzeczy!
Co pani uważa za swój swoje najważniejsze osiągnięcie?
Może nie osiągnięcie, ale wydarzenie. Kiedy na papieża wybrano Jana Pawła II, postanowiłam w gobelinie zrobić jego wizerunek. Wyszedł jak żywy! Trzeba było coś z tym zrobić. Wiedziałam, że zrobiłam coś nadzwyczajnego. Marzyłam o tym, by go zobaczył. Traf chciał, że Karol Wojtyła planował pielgrzymkę do USA. Jednego z kardynałów zaciekawił mój pomysł. Portret wywieszono w trakcie mszy. A mnie jako jednej z niewielu osób pozwolono przebywać wraz z papieżem w zakrystii, kiedy ten był pogrążony w modlitwie i przygotowywał się do mszy. To był niesamowity zaszczyt.
Co podróż i życie w Stanach w Pani zmieniło?
Zdecydowanie jestem bardziej odważna. Gdy dorastałam w Polsce odwaga u dziewczynek była tłumiona. Z kolei w Ameryce trzeba mieć plan na siebie, wykazywać się ciągłą inicjatywą, wiedzieć, w którą stronę iść. Za każdym razem należy sobie stawiać sobie coraz wyżej poprzeczkę.
Wsparcie najbliższych w tym pomaga.
Właśnie nie. Mam takie szczęście, że ludzie, którzy się do mnie zbliżają są właśnie w słabym momencie swojego życia, są lekko podłamani, a mają potencjał i zatrzymali się na krawędzi. Daję im motywację. Uwielbiam podnosić kogoś na duchu! Mam silną osobowość i niewiele jest osób twardszych ode mnie. Kiedy spotkałam Izabelę Yamagatę w Żonach Hollywood, wiedziałam, że w końcu to ktoś MNIE będzie motywował!
Udział w programie był kolejną przygodą? Może odskocznią od codzienności?
Zawsze wyszukuję rzeczy, które mogłabym robić z mężem. On zabiera mnie na pokaz rakiet, podróże z NASA, ja mogę mu zaoferować polskie spotkania i artystyczne wystawy. Dlatego kiedy pojawiła się propozycja udziału w programie, pomyślałam, że to będzie cudowna sytuacja, by spędzić jeszcze więcej czasu razem, inaczej. To była niesamowita przygoda na kilka tygodni. Kamery towarzyszyły nam na każdym kroku. Ekipa koczowała wręcz pod moim domem. A ja w ręczniku, nieumalowana… Od razu chcieli kręcić. Po pewnym czasie było to już męczące. (śmiech)
Z książki wyłania się obraz kobiety stanowczej, nastawionej na osiąganie własnych celów, a przy tym uczuciowej, sentymentalnej. Fotografie rodzinne tylko to podkreślają.
Rodzina zawsze jest na pierwszym miejscu. Bo miłość jest najważniejsza. Miłość to życie – rozpoczyna je i kończy.
O czym jeszcze Pani marzy?
Moje marzenia dotyczą przede wszystkim sfery artystycznej. Ostatnio poproszono mnie o sędziowanie w międzynarodowym konkursie w haftowaniu. Teraz zamierzam się jeszcze lepiej nauczyć tej sztuki i zrozumieć tę dziedzinę. Tak sobie myślę, że teraz pójdę w haft.
A prywatnie?
A prywatnie, chce wychować mojego psa! Żeby w końcu przestał tak ujadać. Ale największe marzenie, dotyczy mojego taty. Chciałabym, żeby jego postanowienie się spełniło. Tata chce dożyć stu lat. Teraz ma 95 lat. Powiedział, że umrze w 2023 roku. Jest wciąż w świetnym stanie, rysuje. Nie opuszcza żadnego spotkania z czytelnikami. Ale tej wiosny wyszedł na dwór po długim siedzeniu w domu, spojrzał w słońce i na kilka godzin stracił wzrok. Jego głównym zmartwieniem nie był fakt, że nie będzie mógł normalnie funkcjonować... Obawiał się, że już nigdy nie będzie mu dane rysować. To jego największa miłość.
Książka „Wątek sławy - Monique Lehman. Niesamowite życie córki Papcia Chmiela” pojawiła się na rynku już w połowie maja. Na pomysł spisania niezwykłej historii córki Papcia Chmiela wpadła Klaudia Frant-Rakuś zaraz po emisji trzeciej edycji programu Żony Hollywood. „Lehman ujęła mnie swoją naturalnością i pasją, którą tak chętnie dzieliła się z widzami. Oglądając program, z dnia na dzień zdałam sobie sprawę, że jej barwne życie to doskonały materiał nie tylko na wywiad, ale na książkę, w której komiksowe historie będą się przeplatać z kosmicznymi wątkami z kalifornijskimi wzgórzami w tle”, mówi nam autorka.
Prace nad tworzeniem biografii były dość intensywne. W końcu dzieliły je tysiące kilometrów. Monique słowami malowała obrazy ze swojego życia, którym autorka starała się nadać odpowiedni ton, dobierając starannie słowa i spisując kolejne rozdziały. „Widywałyśmy się, kiedy Monique witała dzień w Kalifornii, a ja szykowałam się do snu w Warszawie.(…) Pamiętam jej uśmiech, kiedy wspominała lata dzieciństwa spędzone u boku Papcia Chmiela, wzruszenie, gdy mówiła o rysie wojny, która na zawsze odmieniła losy jej rodziny i dumę, gdy pokazywała mi swoje gobeliny. Wszystkie te emocje wypisane na jej twarzy i historie pełne miłości, humoru i goryczy, sprawiały, że ani na chwilę nie zwątpiłam, że książka, która kiedyś powstanie będzie prawdziwą paletą barw. Miałam nadzieję, że będzie tak kolorowa jak niegdyś dom Chmielewskich. ”, dodaje.
1 z 9
Gobelin z wizerunkiem Jana Pawła II
2 z 9
Monique Lehman, 1975 rok
3 z 9
Gobelinowe kolekcje Monique Lehman na pokazie mody Biennale Scythia.
4 z 9
Gobelinowe kolekcje Monique Lehman na pokazie mody Biennale Scythia.
5 z 9
Monique Lehman z tatą, Papciem Chmielem.
6 z 9
Monique Lehman z mężem, Davidem.
7 z 9
Monique Lehman w programie Żony Hollywood
8 z 9
Twórczość Monique Lehman
9 z 9
Twórczość Monique Lehman