Reklama

Odwiedziłam niedawno Halę Koszyki - jedno z tych modnych, warszawskich miejsc, gdzie można dobrze zjeść, napić się drinka i poobcować ze sztuką. Już od wejścia widzę, że z góry spoglądają na mnie wizerunki kobiet – tak pięknych, jak mrocznych. Moje uczucia są mieszane. Z jednej strony czuję przyjemność, bo prace są naprawdę dobre, z drugiej - odczuwam lekki dyskomfort pod spojrzeniem tych niepokojących, okrutnych oczu.

Reklama

Dla niewtajemniczonych, te ciężkie spojrzenia to wystawa fotografii pt. „Piękna i Bestia” którą na początku kwietnia otworzył w Hali Koszyki fotograf Maksymilian Ławrynowicz. To już siódma część jego autorskiego cyklu fotografii kobiecej pt. „Projekt Kobiety”. W tym roku artysta postawił na wizerunki inspirowane prawdziwymi okrutnicami. Zmierzam zatem do jednej z restauracji, gdzie Maksymilian już na mnie czekał, aby porozmawiać o jego pracy, zamiłowaniu do kobiet a już w szczególności tych wzbudzających uwielbienie, a często tez strach.

Magdalena Bober: Trudno Cię jednoznacznie określić. Jesteś fotografem, reżyserem, wielowymiarowym artystą, założycielem fundacji „Projekt Kobiety”, projektantem komunikacji… Które z tych wcieleń jest ci najbliższe?

Maksymilian Ławrynowicz: Myślę, że jestem trochę mitologiczną hydrą – odcinasz głowę, a wyrastają dwie kolejne (śmiech). A tak naprawdę, chyba najlepiej określa mnie hasło „trzy razy K”, czyli: koncepcja, kreacja i komunikacja. W tych obszarach czuję się wolny i szczęśliwy, ponieważ mogę łączyć pracę, sztukę i wiele innych czynników równocześnie. Fotografia i reżyseria krótkich form filmowych świetnie sprawdzają się w pracy artystycznej, ale też doskonale uzupełniają moje umiejętności zawodowe przy tworzeniu chociażby content marketingu. Zdolności organizacyjne i kreatywne pomagają mi zarówno przy projektowaniu wystaw autorskich, jak i obejmowaniu funkcji generalnego menagera eventów w Burda Media, gdzie pracuję, koordynując największe wydarzenia branżowe w kraju. Wszystko to płynnie się przenika.

Pierwsze wystawy robiłeś w Stargardzie, z którego pochodzisz? Tam zrodził się pomysł „Projektu Kobiety”?

Tak było! Pierwszą swoją wystawę zrobiłem jeszcze w czasach licealnych. Tam też, w artystycznej kawiarni „Pod Galerią”, w której to - muszę się przyznać - wypiłem morze wina, pokazałem moje pierwsze fotografie. Już wtedy odkryłem ze zdziwieniem, że fotografuję głównie kobiety.

I wiele lat później pozostajesz wierny tej fascynacji. Skąd ona się właściwie wzięła?

Zawsze powtarzam jak mantrę, że kobiety to niewyczerpane źródło inspiracji dla artysty. Często dosłownie tak je sobie wyobrażam – jako źródło. Studnię bez dna: pociągającą, tajemniczą i nieprzeniknioną. Czasem możesz się w niej przejrzeć, czasem zaczerpnąć, czasem patrzysz w nieskończoną toń. Ale jeśli będziesz pił z niej zbyt zachłannie, możesz się zachłysnąć (śmiech). Dlatego ja staram się czerpać z tego źródła z rozwagą.

Czytaj także: Anita Sokołowska w obiektywie Maksymiliana Ławrynowicza. Wystawa Piękna i Bestia jest naprawdę wyjątkowa!

Nazar Majewski

Zdjęcie z wernisażu „Piękna i bestia” Maksymiliana Ławrynowicza

Ogromny wpływ na twój artystyczny rozwój miała mama. Czy to ona sprawiła, że tak dobrze rozumiesz kobiety i potrafisz wydobyć ich prawdziwe piękno?

Myślę, że wrażliwość na piękno zawdzięczam rodzicom ogólnie. Nasz dom był otwarty, pełen miłości i wsparcia. Rodzice uczyli nas uczciwości i empatii. Szacunku do życia, duchowości. Jednak faktycznie, to mama miała bezpośredni wpływ na sferę artystyczną. W domu zawsze leciał Grechuta, Piaf, Piwnica Pod Baranami, Czerwony Tulipan. Mama śpiewała poezję zawodowo, później bardzo zaangażowała się w życie kulturalne – najpierw miasta, regionu, a w końcu kraju. Zawsze wszędzie jej było pełno. W kwestiach zawodowych, dosłownie nie było dla niej rzeczy niemożliwych. Stąd zawsze wiedziałem, że kobiety są niesamowite.

Dzisiaj wspólnie działacie w fundacji? Dlaczego ją stworzyliście?

Bo uznałem, że jest wielu innych, często dużo lepszych ode mnie artystów, którzy nie do końca radzą sobie z kwestiami organizacyjnymi i na przykład tworzą „do szuflady”. Chcemy im pomóc, zawalczyć o nich, dać im możliwość wypłynięcia na szersze wody. I ja, i mama jesteśmy ekstrawertykami z kontrolowanym i zdrowym poczuciem własnego ego. Czyjś talent, nasz tupet (śmiech).

Kim lub czym się inspirujesz? Skąd czerpiesz pomysły?

Zawsze miałem pomysł na siebie. Z czasem zacząłem mieć także ciekawe pomysły na innych. Tak objawiała się moja kreatywność. Prawdziwym wyzwaniem okazało się wprowadzanie tych pomysłów w życie. Nadawanie im kształtów, naginanie do potrzeb własnych i innych. Tu ważną rolę odgrywa komunikacja, o której wcześniej mówiłem. Ważna jest też dyscyplina i… wiedza. Zanim zaczynam prace koncepcyjne, czytam setki książek, podań i artykułów, chociażby o historii czy folklorze, który tak uwielbiam. I nie chodzi tu o jakiś kult czytelnictwa, który – bardzo słusznie – skrytykowała kiedyś Paulina Młynarska, potępiając „subtelne deklaracje wyższości moralnej czytających nad nieczytającymi”.

Książki naprawdę pomagają w mojej pracy artystycznej. Projektując wystawę „Władza” musiałem zakopać się na długie miesiące w życiorysach legendarnych władczyń. Muszę wiedzieć, o czym chcę opowiadać, znać merytorykę. Wtedy kreatywność zyskuje ciało, sens. Duszę. Wtedy zdjęcie nie jest tylko pustym obrazkiem. Idzie za nim komunikat, jakaś wartość dodana. I przede wszystkim emocje, na nich zależy mi najbardziej.

Dzisiaj gwiazdy same zgłaszają się do ciebie, bo chcą być bohaterkami twoich wystaw, ale kiedy zaczynałeś, nie miałeś jeszcze dorobku, który potwierdzałby twój talent. Jak wtedy przekonywałeś je do siebie?

Przepis był prosty – doprowadzałem do spotkania twarzą w twarz. Tutaj przydawała się wrodzona charyzma, też po mamusi (śmiech). I pasja. Wiara w to, co się robi. Pierwsze znane aktorki, które zgodziły mi się zapozować, to Ania Czartoryska-Niemczycka, Ola Kisio i Agnieszka Wosińska. Tak to się zaczęło. Do dzisiaj łączą mnie z nimi serdeczne relacje. Pozwolę sobie powiedzieć, że z Olą nawet przyjaźń.

Czytaj także: Pełne sprzeczności. Relacja z wernisażu Maksymiliana Ławrynowicza Piękna i bestia

Paulina Holtz

Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Twoje prace pomyślałam, że na pewno jesteś perfekcjonistą. Masz niesamowite skupienie na szczegółach. Jak wygląda proces twórczy?

Bardzo różnie, bo jestem pełen skrajności. Niektóre portrety są planowane z pieczołowitością godną chirurga. Są szkice, face charty… każdy detal ma dla mnie ogromne znaczenie. Na przykład, w portrecie Basi Kurdej-Szatan pt. „Nieszczęsna Dorotka” uparłem się, żeby na dekolcie pojawił się wisiorek z czterolistną koniczyną. Taki kontrast, bo była to postać bardzo tragiczna. Przetrząsnąłem pół Warszawy, żeby coś takiego dostać. Ale udało się! (śmiech). Z drugiej strony czasami jest to kompletny chaos, dziki proces twórczy. Spontaniczny pomysł, szybka akcja. Zawsze jednak staram się dbać o szczegóły. A niedociągnięcia usuwam w postprodukcji, którą uwielbiam.

Jak bardzo ingerujesz w fotografie już po jej wykonaniu? Przecież wisiorek z koniczynką na szyi Basi mógłby się pojawić dzięki kilku kliknięciom. Gdzie jest granica?

Ingeruję znacznie, co chyba też jest moim znakiem rozpoznawczym. Lubię, kiedy zdjęcie bardziej przypomina obraz aniżeli fotografię. Jednak oczywiście istnieje niepisana granica. Pracuję na tym, co jest na zdjęciu. Idealizowanie urody zastanej, manipulacja kolorem, wprowadzanie sztucznej, wręcz niemożliwej symetrii w elementach kostiumów – to nic nowego. Robili tak już renesansowi malarze. Nie mam z tym problemu, lubię to. Jednak umieszczanie cyfrowo elementów ze Stocka to już dla mnie zbyt daleko idąca ingerencja.

Działając na fotografii, idealizując ją czuję, że trochę zwodzę widza. Oczarowuję jego percepcję, igram z umysłem, przedstawiając mu wizerunek pełen harmonii. Ale jest różnica między subtelnym zwodzeniem zmysłów a wciskaniem kitu. Dodając do zdjęcia elementy, które nie istnieją, czułbym się już nie jak wizualny kuglarz czy wizjoner, a bardziej jak oszust i zbój.

Retusz to dla Ciebie także forma ekspresji?

Często słyszę, że jako wielki fan kobiet i ich naturalnego piękna, mocno z tym retuszem przesadzam. Ale głęboko wierzę, że nie ma nic złego w odrobinie przesady. Moje prace to echa ludzi, kobiet, których już dawno nie ma. Wyobrażenia, emanacje ich charakteru, manifestacje ich życia opakowane we współczesne ramy. Nie zmieniam ich historii, ale chcę, żeby były trochę wyidealizowane w sferze wizualnej. Taki już jest przywilej artysty (śmiech).

Twoje dzieła są efektem pracy zespołowej. Jaki jesteś przy ich tworzeniu? Uparcie dążysz do realizacji swojej wizji czy idziesz na ustępstwa, słuchasz sugestii?

Tu znów wkracza kompletny dualizm osobowościowy. Z jednej strony staram się być artystą pełnym pokory. Wiem, że przy projekcie pracują ludzie, którzy znają się na swoim fachu dużo lepiej ode mnie i zawsze bardzo uważnie słucham ich uwag czy sugestii. Często im ulegam. Jednak bywa też, że nie daję się przekonać. Fotograf na sesji ma ostatnie słowo i bywa tak, że to słowo wykorzystuję bez mrugnięcia okiem. Jednak dzieje się tak tylko w dwóch przypadkach – kiedy ktoś z zespołu kompletnie rozmija się z wizją całości albo jeśli mam bardzo sprecyzowany pomysł na daną postać i „ma być po mojemu” (śmiech).

Opowiadasz historie kobiet z przeszłości, z mitologii i legend. Każdy twój portret ukazuje ich piękno, siłę i moc, ale i skazy. Skąd to skupienie na kontrowersyjnych postaciach?

„Projekt Kobiety” ma już 8 lat, przez cały ten czas konsekwentnie skupiam się na zmienności i różnorodności kobiecej natury. Wystarczy spojrzeć na drugą część cyklu projektu z 2017 roku pt. „Kobiety Zbrodniarzy”. To była sensualna opowieść o postaciach, które trwały u boku największych zbrodniarzy dwudziestolecia. Kochały despotów, stały przy bezlitosnych generałach i dyktatorach, często odgrywały znaczącą rolę w dziejach najmroczniejszych reżimów. Ich pobudki były skrajne. Niektóre kierowały się niebezpieczną i bezwarunkową miłością, inne chwilą szaleństwa, a jeszcze inne nieokiełznaną żądzą władzy.

Kocham kobiety takie, jakie są, bez oceniania. Z ich blaskami i cieniami. I bardzo bym chciał, żeby one też znały swoją wartość i moc. Nie mówię, że kobiety są lepsze. Nie mówię, że im się należy. Mówię – takie jesteście w moich oczach. Wspaniałe. Niepojęte. Niebanalne. Jesteście wystarczające. Nie musicie być ani mniej, ani bardziej.

Nad czym obecnie pracujesz?

Nad wyjątkowo ważnym dla mnie projektem. Będzie to już ósma odsłona cyklu „Projekt Kobiety” i wracam w nim do mojego ukochanego tematu – słowiańskości. Tym razem jednak zmienia się skala przedsięwzięcia, bo wziąłem na warsztat legendarne postaci Słowian ogólnie i zagłębiam się w kulturę naszych sąsiadów: Czech, Słowacji, Ukrainy i Białorusi. Na tę największą jak dotąd wystawę, złoży się część moich wcześniejszych prac nawiązujących do ludności i historii. Zostaną one zdefiniowane na nowo, osadzone w nowych ramach i przypisane do nowych postaci. Drugą część stanowić będą nowe, stworzone specjalnie na tę okoliczność fotografie portretowe. Całość przedsięwzięcia liczy aż 48 fotografii portretowych i będzie projektem o skali międzynarodowej.

Mamy oczekiwać ludowych strojów czy znów nas czymś zaskoczysz?

Zdecydowanie będę się inspirował ludnymi akcentami, jednak sięgnę też jak zwykle po współczesne rozwiązania. Nawiązałem współpracę z projektantami mody, artystami, twórcami kostiumów, florystami, makijażystami i fryzjerami. Do tego vougeowski retusz high touch i spójna koncepcja wizualna. Tyle mogę zdradzić na tym etapie.

Reklama

Wystawę „Piękna i Bestia” zobaczycie w Hali Koszyki do 6 maja.

Paulina Holtz
Paulina Holtz
Reklama
Reklama
Reklama