Halina Kunicka: „Proszę mnie nie pytać o chorobę Lucjana. Mam uczucie, że go odzieram z intymności”
Halina Kunicka w szczerej i wzruszającej rozmowie o mężu
- Redakcja VIVA!
W ramach cyklu Archiwum VIVY!: wywiady przypominamy rozmowę Romana Praszyńskiego z Haliną Kunicką. Polska piosenkarka świętuje dziś 84. urodziny. Wywiad ukazał się w kwietniu 2015 roku w magazynie VIVA!.
Magazyn VIVA! Halina Kunicka wywiad
„Proszę mnie nie pytać o chorobę Lucjana. Mam uczucie, że go odzieram z intymności. Przeżyłam z nim najwspanialsze lata mojego życia, niewyobrażalne szczęście”, Halina Kunicka wspomina z czułością swojego męża, Lucjana Kydryńskiego, w książce, która właśnie się ukazała – „Świat nie jest taki zły”. Taka miłość nie zdarza się często. Ona to gwiazda polskiej piosenki. On był słynnym konferansjerem z charakterystycznym „r”. Połączyło ich gorące uczucie, przeżyli razem 40 lat. W ulotnym świecie show-biznesu byli jak skała. Ich synem jest popularny dziennikarz, fotograf i podróżnik, Marcin Kydryński. Oto niezwykła historia tego małżeństwa.
Pani mąż pojawia się w Pani snach?
Pojawia się w moim sercu, w myślach, wspomnieniach. Mam uczucie, że kieruje moją ścieżką, którą teraz wędruję sama. Proszę go: „Poradź mi, co mam zrobić?”.
O co Pani pyta?
O wszystko. Tak było zawsze. Korzystałam z jego rad, było dla mnie ważne, co uważa. Był dla mnie autorytetem. Może potrzebuję bliskości, której nie mam? Przez te wszystkie lata, prawie przez 40 lat, byliśmy stale razem.
Jak to się zaczęło?
Lucjan był osobą nieprawdopodobnie popularną. Ale ponieważ prowadził audycje radiowe, wszyscy znali jego charakterystyczny głos, a nikt nie wiedział, jak wygląda. Występowałam w kabarecie Pineska przy Nowym Świecie, to były moje pierwsze kroki na estradzie.
Kolega z kabaretu przygotował numer, w którym parodiował głos Kydryńskiego. Lucjan, który mieszkał wówczas w Krakowie, dowiedział się o tym i przyjechał. Przyszedł do Pineski, tam przez szparę w kurtynie zobaczyłam go po raz pierwszy.
I?
Poznaliśmy się, ale zachwytu nie było. Potem przez prawie siedem lat byliśmy znajomymi. Lucjan zaczął mnie angażować do swojego programu „Muzyka lekka, łatwa i przyjemna”. Bardzo się polubiliśmy.
Nic nie zapowiadało, że to związek życia?
Nic. Absolutnie nic. I nagle gdzieś jakieś siły zadziałały. To irracjonalne, trudno to wytłumaczyć. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy.
Podobno była jakaś wyjątkowa podróż autobusem?
To był pociąg. Przegadaliśmy w korytarzu do Bielska-Białej prawie całą noc. I wzajemnie uznaliśmy, że jesteśmy sobie bardzo bliscy. Potem spotykaliśmy się częściej, dzwoniliśmy do siebie. Oboje wiedzieliśmy już, że nie jesteśmy tylko kolegami z pracy. Czas płynął, nasza więź stawała się bardziej intensywna. Pojawiła się myśl, że powinniśmy jakoś uregulować nasze życie. Oboje byliśmy związani, mieliśmy własne domy.
Oboje musieliście się rozwieść?
To było bardzo trudne. Ale siła tej miłości była taka, że zdecydowaliśmy się pożegnać nasze dotychczasowe życie. Prawdę mówiąc, myślałam wówczas głównie o sobie i Lucjanie. Ból innych osób, naszych bliskich, był daleko. Tylko to było ważne, że chcemy być razem. I byliśmy. Zostawiliśmy nasze domy i tułaliśmy się po różnych mieszkaniach, nie byliśmy za bogaci.
Ale szczęśliwi?
To były najwspanialsze lata. Moje życie z Lucjanem było prawdziwym, niewyobrażalnym szczęściem. Nam ze sobą było łatwo. To banalne stwierdzenie, ale jakże ważne jest to, żeby było nam zawsze po drodze. Oczywiście zdarzało się, że myśleliśmy inaczej. Ale nie było to nigdy powodem do scysji czy długotrwałych napięć.
Nigdy się Państwo nie kłócili? Nie chcieliście się rozstać?
Rozstać? Nigdy! Nawet przez sekundę nie miałam tego w myślach. I Lucjan, z tego co wiem i co wyczuwałam, też nie. Oczywiście, były drobne utarczki. On był nieprawdopodobnym pedantem. Proszę spojrzeć na regały w jego pokoju, tam wciąż są dokładnie poukładane kilometry płyt. I kilometry teczek, w których chował artykuły z gazet, programy teatralne.
A Pani wchodziła do domu i rzucała szal w jedną, rękawiczki w drugą?
Starałam się nie szaleć. Ale nie mam w sobie tego zmysłu. Lucjan czasem coś burknął, że ile byśmy nie mieli krzeseł, to zawsze będą na nich wisieć moje rzeczy. Nie lubił, że nie zamykam zewnętrznego lufcika. „Ile razy mam ci powtarzać, że mamy podwójne okna. Zamykaj ten lufcik”.
Dzisiaj też otwarty.
Tak. I gdy go nie zamykam, myślę sobie Lucuś by tego nie lubił.
A gdy syn rozrzucał zabawki, mąż znosił to spokojnie?
Marcin miał swój pokój i tam robił, co chciał. Wieczorami każdego dnia uczyliśmy go: „Teraz sprzątamy”. Gdy Marcin dorósł, zaczął się bardzo interesować muzyką. Przychodził do taty, zabierał mu różne płyty, książki i nie odkładał na miejsce. Kiedy Lucjan potrzebował do swojego programu jakąś płytę i nie mógł jej znaleźć, wtedy się denerwował.
Czytaj też: U jej boku odnalazł szczęście i miłość. Niezwykła historia Adama Sztaby i Agnieszki Dranikowskiej
Lucjan Kydryński i Halina Kunicka, 1971 r.
Czyli?
Złościł się. Zamykał drzwi i mówił: „Od dzisiaj ten pokój będzie zamknięty na klucz”. Co było niemożliwe, bo jego pokój był przechodni.
A więc nie był niespotykanie spokojnym człowiekiem?
Był bardzo spokojny. Wybuchy to incydenty. Był człowiekiem ogromnej kultury, który źle reagował na przejawy prostactwa i chamstwa. Kiedyś, zimą, wracaliśmy z koncertu pociągiem. Ale chociaż mieliśmy bilety, nie dostaliśmy miejsc w wagonie sypialnym. Lucjan wtedy tak zaklął, że Irena Kwiatkowska, która z nami jechała, była zaszokowana. Nie wierzyła, że ten wrażliwy mężczyzna zna takie słowa. Lucjan miał w sobie niezwykłą elegancję i wytworność. Nie tylko w wyglądzie, ale też w sposobie mówienia. Gdy zapowiadał artystów, a zdarzało mu się zapowiadać wielkich: Ellę Fitzgerald, Marlenę Dietrich i Charles’a Aznavoura, robił to pięknym językiem. Publiczność czuła, że ma do czynienia nie tylko z cudownym koncertem, ale i z wyjątkowym słowem. Czasem zdarzało się, że prowadził koncerty, które trwały pięć godzin. Nie zdarzyło się, żeby Lucjan, kiedy schodził w kulisy, usiadł. Nie chciał pognieść spodni. Zawsze dbał o swój wygląd.
A jak Panią zapowiadał?
Krótko. Używał takiego sformułowania: „Dobrze mówić nie wypada, a źle nie mam powodu”. Nie opowiadał historyjek z naszego życia. Nie schlebiał publiczności, a potrafił nawiązać bardzo bliski, wspaniały kontakt. Może korzystał ze swojego kapitału popularności, którą zdobył w radiu i telewizji. Gdy tylko się pojawiał, miał niekończące się owacje. Ludzie cieszyli się, że go widzą.
Korzystała Pani z tej popularności?
Takie były opowieści, że mam z nim dobrze, że mnie dźwiga na swoich plecach. Że w gruncie rzeczy to on mnie stworzył.
A stworzył?
Zawdzięczam mu mnóstwo. Przez całe życie uczyłam się od niego, zawsze mi coś sugerował.
W sprawach artystycznych?
Skierował moje śpiewanie na inne tory. Wcześniej śpiewałam lekkie pioseneczki. On uwrażliwił mnie na słowo. Żebym niekoniecznie wyśpiewywała bzdurne tekściki, ale spróbowała przekazać inne wartości. Dzięki niemu nawiązałam współpracę z Agnieszką Osiecką, Wojtkiem Młynarskim i Ernestem Bryllem. Przy nim dojrzałam jako kobieta i jako artystka. W tej chwili w recitalach śpiewam dużo piosenek o cudownych tekstach. Ludzie przychodzą i mówią, że bardzo je przeżywają. Nawet, jak mówię, staram się uważnie i adekwatnie dobierać słowa. To też zasługa Lucjana.
Jeden tekst napisał specjalnie dla Pani.
To był żart.
Powstał wielki przebój „To były piękne dni”.
Potrzebował szybko tekstu piosenki do programu telewizyjnego. Akurat nie było nikogo, kto by napisał. Więc sam napisał go w pociągu z Krakowa do Warszawy. Pod pseudonimem.
Powstała piękna piosenka.
Ludzie ją zapamiętali. I bardzo chcą, żebym ją śpiewała. Właściwie nie muszę jej nawet śpiewać, ludzie śpiewają. Chętnie do niej wracam, jest żywym dowodem na to, że Lucjan był. I że wciąż ma na mnie wpływ. Gdy mówię, że Lucjan mnie stworzył, mam poczucie, że niosę jego przesłanie. I bardzo jestem szczęśliwa, że tak jest.
A co pan Lucjan przejął od Pani?
On twierdził, że mnóstwo. Ja uważałam, że to on jest głową domu. On rządzi. Był dziewięć lat starszy, był wielkim autorytetem dla mnie i Marcina. Nigdy nas nie zawiódł. Wszystko w domu działo się według jego pomysłu. On twierdził, że nic podobnego, on jest szarą myszką, tylko spełnia moje zachcianki.
Jaka była prawda?
Taka, że istnieje cudowny kompromis. Na przykład Lucjan nienawidził natury, dla niego mogłyby nie istnieć przyroda, lasy, góry. Był człowiekiem miasta. Gdziekolwiek wyjeżdżał, biegał po muzeach, operach, filharmoniach. To były jego wakacje. Ale przez całe lata jeździliśmy na wakacje nad morze albo na Mazury, które ja i Marcin uwielbialiśmy, Lucjan ustępował. Pływaliśmy łódką na jeziorach. A on chował się gdzieś z książką.
Zobacz też: Beata Ścibakówna o małżeństwie: „Nie jest usłane różami, chyba że różami z kolcami”
Jak pojawienie się dziecka zmieniło Wasz związek?
Lucjan odkrył w sobie ogromne pokłady jeszcze jednego rodzaju miłości. Był bardzo czułym ojcem. Pomagał, gdy Marcin był niemowlęciem, karmił, przewijał. Załatwił wanienkę, nietłukące się butelki, to były rzeczy wtedy niedostępne. Z zagranicy przywoził ubranka. Kiedy pojawił się Marcin, nasze wyjazdy były wielkim problemem. To dotyczy wszystkich matek, które zawód zmusza do ciągłych wyjazdów. Było ciężko. Niejednokrotnie odmawiałam występów, ale żeby istnieć, musiałam wyjeżdżać. Potem człowiekowi szkoda tych lat, kiedy go nie było w domu. To cena, którą trzeba zapłacić.
Syn wypomniał Pani brak obecności w domu?
Nigdy tego nie powiedział. Być może przyzwyczaił się od wczesnego dzieciństwa, że tak ma być. Gdy był mały, trochę płakał i pytał: „Kiedy wrócicie?”. Lecz gdy był większy, pytał: „Kiedy wrócicie? I dlaczego tak szybko?”.
Urządzał szalone imprezy?
Czasem sprowadzał kolegów. Ale nie wywracali domu do góry nogami.
Patrzy Pani na syna i widzi męża?
Nie, Marcin nie przypomina ojca. Już prędzej mojego ojca. Choć po Lucjanie przejął zainteresowania muzyką. Być może dlatego, że mąż bardzo dbał o tę sferę, urządzał w domu koncerty. Wybierał płyty kompozytorów muzyki poważnej. Siadali, słuchali, ja razem z nimi. Choć potem Marcin zainteresował się zupełnie innym gatunkiem muzyki, jest w nim piętno Lucjana. Nigdy nie był typem buntownika, chłopaka, który odrzuca wszystko, co z domu.
W młodości przemierzył całą Afrykę. To nie bunt?
Często z Lucjanem zastanawialiśmy się, po kim on to ma. W nas nigdy nie było tęsknoty za tak ekstremalnym podróżowaniem. A Marcin od razu pojechał na pół roku do Afryki. Zawsze musiał wędrować w miejsca, które były niedostępne. I które są bardzo niebezpieczne. On sam nigdy mi o tym nie opowiada. Czasem zaprasza mnie na pokaz fotografii. Ale o trudach podróży dowiaduję się dopiero, gdy czytam jego teksty.
Nie opowiada, bo nie chce Pani martwić?
Nie chce wzbudzać we mnie lęku. Jego ostatnie wyjazdy kosztowały mnie bardzo wiele zdrowia. W atlasie wędruję palcem dzień po dniu w miejsca, gdzie jest. Ale czasem – nawet dwa tygodnie – nie ma zasięgu. Wtedy nie wiem, gdzie jest. Tak było na granicy Konga i Kamerunu. Był tam wiosną i zachorował na malarię. Kontakt pojawiał się, dopiero gdy dotarł do szpitala. Powiedziałam: „Może to znak, żebyś powiedział sobie stop?”. A on na to: „Mamo, przyrzekam ci, pojadę w to samo miejsce, gdzie zachorowałem, żeby dokończyć projekt, który sobie zaplanowałem”. Skończyła się pora deszczowa, pojechał. Wrócił zdrowy i zadowolony, że zrobił, co planował.
O podróżach syn nie opowiada. A o emocjach, życiu, rodzinie?
Jest bardzo skryty. Kiedyś taki nie był. Nauczyłam się szanować jego milczenie. Gdy kiedyś zapytałam go o coś bardziej osobistego, zapytał, czy ma wyjść od razu, czy za chwilę. Jest trudny w kontaktach. Może ma coś w genach? Lucjan podróżował po świecie z orkiestrami symfonicznymi jako korespondent. Zawsze mówiłam: „Lucjan, opowiedz trochę. Dlaczego ja muszę kupić »Przekrój«, żeby się dowiedzieć, gdzieście byli i jak było?”. Nie lubił siadać i opowiadać. Marcin też tak ma.
To normalne?
To ludzkie. Choć zastanawiam się, czy nie popełniliśmy z mężem jakiegoś błędu, że Marcin z otwartego chłopca wyrósł na skrytego mężczyznę. Gdy opadają mnie wątpliwości, przypominam sobie maila, którego przesłał Ani z jednej ze swych podróży. Pisał, że rodzice kojarzą mu się z poczuciem bezpieczeństwa i miłością. Że chciałby stworzyć taki dom dla Frania (Stasia nie było wtedy jeszcze na świecie). Prosił Anię, żeby przekazała nam, jak bardzo jest nam wdzięczny. Czytaliśmy tego maila ze łzami w oczach. Pytałam męża: „Lucjan, powiedz, o co mu chodzi? Przecież wszystko, co między nami się działo, było takie normalne?”.
Może w tej normalności siła? Jaka jest tajemnica udanego związku?
Miłość i szacunek. Lubienie się. To jest nieprawdopodobnie ważne. Fascynacja wycisza się po latach. Więc ważne, czy lubimy, co niesie wspólny dzień. Czy lubimy to, że wspólnie wchodzimy w późniejszy wiek.
Mogę zapytać o chorobę Pani męża?
Jednym zdaniem, błagam. Mam uczucie, że go odzieram z intymności. Lucjan chorował na serce bardzo długo, 12 lat. Musieliśmy nauczyć się zwolnienia, przechodzenia przez badania, pobyty w szpitalu, nadzieję
i zwątpienie. Zrezygnowałam ze śpiewania. Mój Boże, nie jestem pierwszą osobą, która uczestniczy w chorobie najbliższej osoby. W jej odejściu. To też trzeba przeżyć. Pogodzić się, choć może to nie najlepsze słowo. Przyjąć do wiadomości, że świat będzie inny. Że muszę odnaleźć się w tym świecie.
Jak to zrobić?
Strasznie trudno ubrać w słowa takie przeżycia. Czasem wydaje się, że nie można istnieć bez drugiej osoby. Kiedy ta osoba była powietrzem, wodą, wszystkim, co jest potrzebne do życia. Nagle jej nie ma. Wciąż jeszcze nie umiem opowiadać. A nawet nie chcę. Nie chcę się obejrzeć na ten fotel, na którym spędziłam długie, długie godziny w bólu. Nie będę o tym opowiadać. Tylko banalnie odpowiem, że życie pokonuje największy ból. Któregoś dnia, siedząc na tym fotelu, pomyślałam, że nie spędzę tak całego życia. Muszę coś zrobić. I taką teczkę sobie założyłam. Napisałam na niej: „Żeby coś ze sobą zrobić”. I tam wypisałam kontakty do wszystkich osób, z którymi kiedyś pracowałam. Pomyślałam, że muszę się obudzić, wrócić do ludzi, do śpiewania.
I wróciła Pani.
Trzeba żyć. Bo warto żyć. Jeżdżę po Polsce, ludzie chcą mnie słuchać. Odbierają serdecznie i z radością, przychodzą wzruszeni do garderoby. Nie ma większej nagrody i większej radości. Jeżeli ktoś mnie pyta, co jest moim największym sukcesem, mówię, że właśnie to. To jest mój powód do życia.
Śpiewa Pani piosenkę, którą napisał dla Pani mąż?
Na początku nie mogłam śpiewać. Była zbyt bolesna. Potem zaśpiewałam, że to były piękne dni. Bo to prawda. Były piękne.