Maciej Stuhr kończy 42 lata: „Ja bym chciał pracować jak najdłużej.”
- VIVA!
1 z 5
Maciej Stuhr jest spełnionym aktorem, a także ojcem. Poprzedni rok był dla niego pasmem sukcesów, poza tym jest znany ze swojego poczucia humoru, politycznego zaangażowania oraz dobrego serca - bierze udział w akcja społecznych i charytatywnych. Dzisiaj aktor obchodzi 42 urodziny. Co sądzi o sławie, a co planuje na emeryturę zdradził Beacie Nowickiej w wywiadzie dla VIVY! w 2016 roku.
Wywiad z Maciejem Stuhrem
Co aktor myśli o emeryturze?
Maciej Stuhr: Jestem bardzo nietypowym obywatelem, bo ja bym chciał pracować jak najdłużej. Jestem w garderobie w Nowym Teatrze z Zygmuntem Malanowiczem, bohaterem filmu „Nóż w wodzie” w reżyserii 28-letniego wówczas Romana Polańskiego. Zygmunt zaprosił mnie do swojej garderoby, żebym z nim dzielił trudy i troski spektakli pięciogodzinnych. Zygmuntowi strzeliło w tym roku 78 lat. No i gramy sobie, jeździmy do São Paulo, potem do Chin. Wódeczki można się z nim napić, pośmiać, pogadać o dziewczynach. Po co mu emerytura? Raczej tak widzę swoją dalszą drogę. Dlatego dyskusje na temat podwyższenia czy obniżenia wieku emerytalnego traktuję raczej z perspektywy troski o moją ojczyznę niż swój przyszły los.
Polecamy: „Już nie jestem tak histerycznym tatą”. Maciej Stuhr o blaskach i cieniach ojcostwa
2 z 5
- Czytałam niedawno, że z licznych badań naukowych wynika, że szczęście i poczucie własnej wartości są produktami ubocznymi tego, że zajmujemy się w życiu czymś, w czym jesteśmy dobrzy.
Maciej Stuhr: Dużo o tym myślę teraz, nie pracując. Że to jest wspaniałe, że ja tego potrzebowałem, że moja rodzina tego potrzebowała, że nie wolno dać się pracy zwariować i tak dalej. Ale z drugiej strony, wciąż wraca do mnie ta myśl, która naszła mnie, kiedy miałem dokrętkę do serialu „Belfer”. Pojechałem na plan na kilka godzin i ogarnęło mnie przemożne uczucie, że TO JEST MOJE MIEJSCE. Dzieci, żona, rodzice, przyjaciele… to są szalenie ważne sprawy. Tak. Ale nie można być tylko tu albo tylko tam. Pytanie, jak w tym wszystkim znaleźć równowagę? To jest jakaś tajemnica, której się pewnie nigdy do końca nie zgłębi. Teraz mam taki moment życiowy, że rzeczywiście zacisnąłem hamulec ręczny i powiedziałem „stop”. Natomiast często potem życie bywa mędrsze od nas. Przecież to, że tak intensywnie pracowałem w zeszłym roku, też nie wynikało z mojej decyzji, tylko ze splotów i zbiegów okoliczności: nagle kontynuacja „Listów do M.”, nagle Janusz Majewski po dwóch latach dostaje pieniądze na „Excentryków”, nagle kończymy film słowacki… i dupa. Nie mogłem wycofać się z tego wszystkiego. A teraz, proszę pani, zostałem rolnikiem. Posadziłem w ogródku bazylię, miętę, szałwię, lawendę, kolendrę i werbenę. Przeciwbólowe, magiczne zioło.
Polecamy: „Już nie jestem tak histerycznym tatą”. Maciej Stuhr o blaskach i cieniach ojcostwa
3 z 5
- Muszę przyznać, że specjaliści sumiennie popracowali nad Pana inteligenckim obliczem w „Czerwonym kapitanie”. Pana bohater Richard Krauz to zmęczony, przepity, przepalony, udręczony…
Maciej Stuhr: Kto pani takich informacji dostarczył?
– Widziałam film.
Maciej Stuhr: Przecież to bardzo przystojny słowacki James Bond!
– Bardzo przystojny, owszem. I nie słowacki, tylko polski.
Maciej Stuhr: (śmiech). Pani odstrasza polską widownię od niezwykle wartkiej opowieści ze wspaniałym bohaterem. Jest co prawda typowym Słowakiem z dziada pradziada i z krwi i kości, więc musi się czasem piwa napić… Ale żeby od razu przepity?! Przepalony troszkę był. A ja przy nim. Właśnie wtedy rzucałem palenie.
– Co Richarda dręczy, bo to udręczenie widać w Pana oczach od pierwszej sceny.
Maciej Stuhr: Powiem, co go nie dręczy. I dlaczego jest ogromna frajda z grania takich bohaterów, jak James Bond i Jack Bauer. Otóż tacy bohaterowie, których jest niewielu, ale którzy są najwspanialsi na świecie do oglądania i do grania, wiedzą, co jest dobre, a co jest złe. I to jest cudowne. Europa lubi w kinematografii, nie wiedzieć czemu, bohaterów, którzy nie wiedzą, co jest dobre, a co złe. To jest męka, proszę pani, do grania i do oglądania postaci, które się zastanawiają, czy może jednak ją poprosić o rękę, czy jej nie poprosić o rękę? Czy śmierć jest dobra, czy nie jest dobra? Chodzą przez dwie godziny po ekranie, smucą się, mendzą, cierpią strasznie, szukając tej odpowiedzi, której oczywiście nie znajdują.
– Natomiast Amerykanie…
Maciej Stuhr: …mają takiego bohatera właśnie i lubią o nim opowiadać w filmach. Tutaj z Władysławem Pasikowskim generalnie zgadzamy się z Amerykanami, że fajny jest bohater, który jednak nie ma najmniejszych wątpliwości, co jest dobre, a co złe. Jeżeli trzeba podjąć jakąś decyzję, to on ją podejmuje w mgnieniu oka. I taki jest również Richard Krauz.
– Jakim Richard jest facetem? Pytam, bo czuję, że Pan go zwyczajnie lubi.
Maciej Stuhr: Ostatnio często spotykam się na ekranie z takimi facetami, bo też jestem w tym wieku. To jest ostateczne zakończenie etapu chłopiec i stanie się mężczyzną. Myślę, że Richard właśnie taką drogę przechodzi w tym filmie. Rzuca się w ogień jako żółtodziób, depcząc po piętach służbie bezpieczeństwa z okresu komunistycznego. Zbrodnia, na tropie której jest Richard, wydarzyła się w roku 1985, kiedy SB bardzo mocno inwigilowała życie społeczeństwa, a zwłaszcza Kościoła katolickiego na Słowacji. Więc on rzuca się w paszczę lwa i musi być trochę pokiereszowany. Ale jest młody i silny, nie cofnie się przed niczym.
Polecamy: „Już nie jestem tak histerycznym tatą”. Maciej Stuhr o blaskach i cieniach ojcostwa
4 z 5
– Kiedy usłyszałam, jak Pan zgrabnie – i dużo – mówi po słowacku, oniemiałam z wrażenia.
Maciej Stuhr: Na planie mówiłem po słowacku, ale ponieważ akcentu nie da się wyrugować, to podłożono mi tam głos. Dystrybutor zastanawiał się, co ma z tym fantem zrobić. Czy zrobić dubbing, którego Polacy zdecydowanie nie lubią, czy puszczać polskiej widowni Macieja Stuhra mówiącego po słowacku, czego nasza widownia może jeszcze bardziej nie zdzierżyć. Tak zdecydowali się na zrobienie polskiego dubbingu. Śmiesznie było, jak go nagrywałem, bo gdy pojawiała się trudniejsza scena i musiałem się wczuć, to zapominałem się i zaczynałem automatycznie mówić po słowacku. Realizator przerywał i mówił: „Stop”. A ja na to: „Przecież idealnie było!”. „Tak, tylko że po słowacku”. „Niemożliwe, puśćcie mi to”. Puszczają, a tam: „Gdie je ta archiwarka”.
– Co Pan robił po pracy?
Maciej Stuhr: Niewiele, bo tam była cholernie ciężka praca. Kręciliśmy w Brnie, Ołomuńcu, Bratysławie, Pradze, Beronie, a nawet w Krakowie. Przy tym filmie raczyłem pobić swój życiowy rekord, jeśli chodzi o ilość czasu spędzonego w pracy w ciągu jednego dnia. Było to godzin 19, na cmentarzu w Pradze, gdzie siedzieliśmy od szóstej rano do pierwszej w nocy. Trudno po takim dniu pójść gdzieś i poszaleć. Życie prywatne, pozafilmowe było dość skąpe, muszę przyznać, ale pamiętam, że kiedy kręcili tę jedną scenę, co mnie w niej nie ma, poszedłem sobie do kina. Czesi, w odróżnieniu od Polaków, uwielbiają dubbing. Ja byłem, proszę pani, na filmie „Jurský svet”, czyli „Jurassic World”, mówiąc w innym języku, który oczywiście był zdubbingowany. Kiedy uciekł główny dinozaur zza krat, a kamera najechała na twarz jednego z bohaterów, który powiedział: „Ta potwora je zabijaka”, postanowiłem opuścić salę kinową z szacunku dla kina amerykańskiego. Wyszedłem w tym miejscu, gdzie się wchodzi, że niby do toalety. I co zrobiłem?
– Udał się Pan na inny seans.
Maciej Stuhr: Otóż to. Tym razem był to „Sileni Max”, czyli „Mad Max”, ale z tej sali również wyszedłem. Zaliczyłem tych sal chyba z pięć, w tym kino czeskie. No i tyle miałem wolnego. Jeszcze miałem jeden wolny wieczór w Pradze, to się oświadczyłem.
– Oświadczył się Pan w Pradze?
Maciej Stuhr: Tak. Mojej obecnej żonie.
Polecamy: Maciej Stuhr: "Zacząłem się uśmiechać do myśli, że… nie chcę się podobać nikomu"
5 z 5
– Rok temu rozmawialiśmy o wyprawie na Słowację, do ciepłych źródeł, gdzie Pan sobie beztrosko paradował w klapkach i slipkach, nikt Pana nie fotografował, bo nikt Pana nie znał. Teraz i na Słowacji skończyła się anonimowość?
Maciej Stuhr: (śmiech). Jeszcze nie wiem, jaki nasz film ma oddźwięk. Byłem tylko na premierze w Bratysławie i był szał. Dzień po tych sławetnych Orłach, na których wygłosiłem najgłośniejsze 80 sekund w moim życiu. Uciekłem na Słowację, gdzie pobiliśmy box office wszech czasów słowackich. Nawet Agnieszka Holland musiała się obejść smakiem, bo Janosik do tej pory był na czele listy, a myśmy go zdetronizowali. A na drugi dzień poleciałem do São Paulo do moich kolegów z Nowego Teatru. Od tego czasu na Słowacji nie byłem, ale donoszą, że film bardzo się podoba.
– Spadło Panu coś w życiu z nieba?
Maciej Stuhr: No, chyba wszystko mi spadło z nieba? Na niektóre rzeczy sobie pewnie zapracowałem, ale to trudne pytanie… Czy ja wiem?
– Jak to odróżnić, że człowiek na coś zapracował i dostał, czy dostał „niezasłużenie”?
Maciej Stuhr: Dziś rozmawiamy o Richardzie, mojej pierwszej głównej roli w filmie fabularnym zagranicznym. Niedaleka to zagranica, ale jednak. To by można potraktować jako coś, co spada z nieba, bo jakakolwiek właściwie kariera zagraniczna musi wynikać trochę z przypadku, trochę łutu szczęścia. Nie da się za bardzo tego zaplanować. Właściwie większość przypadków, które ja znam, naszych polskich aktorów, którzy gdzieś tam za granicą zaczynają funkcjonować, to jest na zasadzie „spadło z nieba”. Mój koleżka Marcin Kowalczyk nagle podłapał rolę w Ameryce, ma grać pierwotnego człowieka, siedzi tam już od paru miesięcy, biega z maczugą i świetnie sobie radzi. Ale spadło mu to z nieba. Jak mnie „Czerwony kapitan”. Marzyłbym, żeby coś zrobić we Włoszech, bo akurat ten język znam najlepiej, właściwie znam go całkiem przyzwoicie, no ale co mam zrobić? Tylko czekać, aż spadnie z nieba.
Polecamy: "Nie ma co ukrywać, jesteśmy na siebie po prostu skazani". Znane rodzeństwa w "Vivie!"