Maciej Stuhr Słowakiem?
– Muszę przyznać, że specjaliści sumiennie popracowali nad Pana inteligenckim obliczem w „Czerwonym kapitanie”. Pana bohater Richard Krauz to zmęczony, przepity, przepalony, udręczony…
Kto pani takich informacji dostarczył?
– Widziałam film.
Przecież to bardzo przystojny słowacki James Bond!
– Bardzo przystojny, owszem. I nie słowacki, tylko polski.
(śmiech). Pani odstrasza polską widownię od niezwykle wartkiej opowieści ze wspaniałym bohaterem. Jest co prawda typowym Słowakiem z dziada pradziada i z krwi i kości, więc musi się czasem piwa napić… Ale żeby od razu przepity?! Przepalony troszkę był. A ja przy nim. Właśnie wtedy rzucałem palenie.
– Co Richarda dręczy, bo to udręczenie widać w Pana oczach od pierwszej sceny.
Powiem, co go nie dręczy. I dlaczego jest ogromna frajda z grania takich bohaterów, jak James Bond i Jack Bauer. Otóż tacy bohaterowie, których jest niewielu, ale którzy są najwspanialsi na świecie do oglądania i do grania, wiedzą, co jest dobre, a co jest złe. I to jest cudowne.
Europa lubi w kinematografii, nie wiedzieć czemu, bohaterów, którzy nie wiedzą, co jest dobre, a co złe. To jest męka, proszę pani, do grania i do oglądania postaci, które się zastanawiają, czy może jednak ją poprosić o rękę, czy jej nie poprosić o rękę?
Czy śmierć jest dobra, czy nie jest dobra? Chodzą przez dwie godziny po ekranie, smucą się, mendzą, cierpią strasznie, szukając tej odpowiedzi, której oczywiście nie znajdują.
– Natomiast Amerykanie…
…mają takiego bohatera właśnie i lubią o nim opowiadać w filmach. Tutaj z Władysławem Pasikowskim generalnie zgadzamy się z Amerykanami, że fajny jest bohater, który jednak nie ma najmniejszych wątpliwości, co jest dobre, a co złe. Jeżeli trzeba podjąć jakąś decyzję, to on ją podejmuje w mgnieniu oka. I taki jest również Richard Krauz.
– Jakim Richard jest facetem? Pytam, bo czuję, że Pan go zwyczajnie lubi.
Ostatnio często spotykam się na ekranie z takimi facetami, bo też jestem w tym wieku. To jest ostateczne zakończenie etapu chłopiec i stanie się mężczyzną. Myślę, że Richard właśnie taką drogę przechodzi w tym filmie. Rzuca się w ogień jako żółtodziób, depcząc po piętach służbie bezpieczeństwa z okresu komunistycznego.
Zbrodnia, na tropie której jest Richard, wydarzyła się w roku 1985, kiedy SB bardzo mocno inwigilowała życie społeczeństwa, a zwłaszcza Kościoła katolickiego na Słowacji. Więc on rzuca się w paszczę lwa i musi być trochę pokiereszowany. Ale jest młody i silny, nie cofnie się przed niczym.
– Kiedy usłyszałam, jak Pan zgrabnie – i dużo – mówi po słowacku, oniemiałam z wrażenia.
Na planie mówiłem po słowacku, ale ponieważ akcentu nie da się wyrugować, to podłożono mi tam głos. Dystrybutor zastanawiał się, co ma z tym fantem zrobić. Czy zrobić dubbing, którego Polacy zdecydowanie nie lubią, czy puszczać polskiej widowni Macieja Stuhra mówiącego po słowacku, czego nasza widownia może jeszcze bardziej nie zdzierżyć.
Tak zdecydowali się na zrobienie polskiego dubbingu. Śmiesznie było, jak go nagrywałem, bo gdy pojawiała się trudniejsza scena i musiałem się wczuć, to zapominałem się i zaczynałem automatycznie mówić po słowacku. Realizator przerywał i mówił: „Stop”.
A ja na to: „Przecież idealnie było!”. „Tak, tylko że po słowacku”. „Niemożliwe, puśćcie mi to”. Puszczają, a tam: „Gdie je ta archiwarka”.
Maciej Stuhr o Michale Kollarze
– Weronika Rosati powiedziała mi niedawno, że w Polsce, w waszej branży, jest dość złośliwy zwyczaj wyliczania każdej sekundy bytności aktora na ekranie. Ale Pan w tym dwugodzinnym filmie zawłaszczył cały ekran, 99,99 procenta bytności! Był Pan chyba pupilkiem reżysera.
Opowiem o naszym reżyserze. Michal Kollar, z wykształcenia montażysta filmowy, który – jak to bywa, zanim dojdzie do realizacji filmu – przez sześć lat chodził i pukał do różnych drzwi, pytając, czy ktoś mu przypadkiem nie pożyczy paru milionów euro.
Otóż on posiada również zdolność rysowania. Więc jak już parę godzin dziennie chodził i pukał, to potem wracał zmęczony do domu, otwierał sobie dobre słowackie piwko schłodzone, siadał przed pustą kartką papieru i rysował story-boardy.
W ten sposób po paru miesiącach narysował cały film. A ponieważ zbierał te miliony euro nie parę miesięcy, tylko – jeszcze raz powtórzę – parę lat, właściwie rozrysował ten film ujęcie po ujęciu. I co narysował, to nakręcił. Muszę powiedzieć, że był to najlepiej przygotowany film, w jakim brałem udział.
Maciej Stuhr o oświadczynach
– Co Pan robił po pracy?
Niewiele, bo tam była cholernie ciężka praca. Kręciliśmy w Brnie, Ołomuńcu, Bratysławie, Pradze, Beronie, a nawet w Krakowie. Przy tym filmie raczyłem pobić swój życiowy rekord, jeśli chodzi o ilość czasu spędzonego w pracy w ciągu jednego dnia.
Było to godzin 19, na cmentarzu w Pradze, gdzie siedzieliśmy od szóstej rano do pierwszej w nocy. Trudno po takim dniu pójść gdzieś i poszaleć. Życie prywatne, pozafilmowe było dość skąpe, muszę przyznać, ale pamiętam, że kiedy kręcili tę jedną scenę, co mnie w niej nie ma, poszedłem sobie do kina. Czesi, w odróżnieniu od Polaków, uwielbiają dubbing.
Ja byłem, proszę pani, na filmie „Jurský svet”, czyli „Jurassic World”, mówiąc w innym języku, który oczywiście był zdubbingowany. Kiedy uciekł główny dinozaur zza krat, a kamera najechała na twarz jednego z bohaterów, który powiedział: „Ta potwora je zabijaka”, postanowiłem opuścić salę kinową z szacunku dla kina amerykańskiego. Wyszedłem w tym miejscu, gdzie się wchodzi, że niby do toalety. I co zrobiłem?
– Udał się Pan na inny seans.
Otóż to. Tym razem był to „Sileni Max”, czyli „Mad Max”, ale z tej sali również wyszedłem. Zaliczyłem tych sal chyba z pięć, w tym kino czeskie. No i tyle miałem wolnego. Jeszcze miałem jeden wolny wieczór w Pradze, to się oświadczyłem.
– Oświadczył się Pan w Pradze?
Tak. Mojej obecnej żonie.
– W filmie ma Pan wyjątkowo wyrozumiałą żonę. W realu chyba ze świecą takiej szukać.
To była część scenariusza, przy której scenarzyści najdłużej pracowali i najmniej byli z siebie zadowoleni. Cokolwiek wymyślili, wpadali w straszne klisze, wszystko to już widzieliśmy, no ale nic innego nie udało im się wymyślić. Ja też nie miałem żadnego pomysłu.
– Rok temu rozmawialiśmy o wyprawie na Słowację, do ciepłych źródeł, gdzie Pan sobie beztrosko paradował w klapkach i slipkach, nikt Pana nie fotografował, bo nikt Pana nie znał. Teraz i na Słowacji skończyła się anonimowość?
(śmiech). Jeszcze nie wiem, jaki nasz film ma oddźwięk. Byłem tylko na premierze w Bratysławie i był szał. Dzień po tych sławetnych Orłach, na których wygłosiłem najgłośniejsze 80 sekund w moim życiu. Uciekłem na Słowację, gdzie pobiliśmy box office wszech czasów słowackich.
Nawet Agnieszka Holland musiała się obejść smakiem, bo Janosik do tej pory był na czele listy, a myśmy go zdetronizowali. A na drugi dzień poleciałem do São Paulo do moich kolegów z Nowego Teatru. Od tego czasu na Słowacji nie byłem, ale donoszą, że film bardzo się podoba.
– Co teraz Pan gra?
Nic nie gram. Po trudach zeszłego roku, jak pani być może pamięta, gdzie zagrałem pięciu bohaterów, w tym właściwie wszystkich głównych, w tym roku nie gram nic. Jeszcze przedwczoraj zakończyłem sezon w teatrze, następny raz wejdę na scenę za trzy miesiące.
– Tak, pamiętam, zarzekał się Pan, że odpocznie. Ale z doświadczenia oboje wiemy, że co innego teoria, co innego praktyka. Jak się Pan z tym czuje? Nie ma Pan delirium tremens pracoholika.
(śmiech). Dobrze się czuję. Czasem mam momenty, że tęsknię sobie. Że chętnie coś bym zrobił. Zagrał. Ale nie można się dać zwariować.
– Świadomie nie czyni Pan żadnych planów? Czy to trochę przypadek?
Trochę przypadek, trochę świadomie. Poza tym muszę też biednym widzom dać w końcu odpocząć od siebie. Ileż można filmów ze Stuhrem oglądać?! Coś mi tam chodzi po głowie, żeby wziąć się za inny kawałek materii, ale to na razie luźne myśli. Rektor mnie goni, żebym napisał doktorat, brakuje mu tytułów na uczelni, ale ja wolę prowadzić zajęcia ze studentami.
Maciej Stuhr o mannie z nieba
– Spadło Panu coś w życiu z nieba?
No, chyba wszystko mi spadło z nieba? Na niektóre rzeczy sobie pewnie zapracowałem, ale to trudne pytanie… Czy ja wiem?
– Jak to odróżnić, że człowiek na coś zapracował i dostał, czy dostał „niezasłużenie”?
Dziś rozmawiamy o Richardzie, mojej pierwszej głównej roli w filmie fabularnym zagranicznym. Niedaleka to zagranica, ale jednak. To by można potraktować jako coś, co spada z nieba, bo jakakolwiek właściwie kariera zagraniczna musi wynikać trochę z przypadku, trochę łutu szczęścia. Nie da się za bardzo tego zaplanować.
Właściwie większość przypadków, które ja znam, naszych polskich aktorów, którzy gdzieś tam za granicą zaczynają funkcjonować, to jest na zasadzie „spadło z nieba”. Mój koleżka Marcin Kowalczyk nagle podłapał rolę w Ameryce, ma grać pierwotnego człowieka, siedzi tam już od paru miesięcy, biega z maczugą i świetnie sobie radzi.
Ale spadło mu to z nieba. Jak mnie „Czerwony kapitan”. Marzyłbym, żeby coś zrobić we Włoszech, bo akurat ten język znam najlepiej, właściwie znam go całkiem przyzwoicie, no ale co mam zrobić? Tylko czekać, aż spadnie z nieba.
– W życiu osobistym też nam coś spada z nieba?
W postaci ludzi, których spotykamy na swojej drodze. Zdecydowanie tak. Trudno tutaj coś zaplanować, że się chcesz z kimś zaprzyjaźnić. Nie ma tak. Albo pojawi się na twojej drodze ktoś taki jak Robert Więckiewicz czy mój koleżka z przedszkola Michał, albo się nie pojawi.
– Czy Kasia, obecna żona…
…czy Kasia, obecna żona, czy charakteryzatorka Ewa, moja przyjaciółka wielka. To są najwspanialsze dary losu. Bo akurat znaleźliśmy się w tym samym miejscu, w tym samym czasie.
Maciej Stuhr o polityce
– Pogodził się Pan z otaczającą nas rzeczywistością polityczną?
Ouuuu…
– OK. Zrozumiałam.
Rośnie we mnie straszny bunt, strach, niepokój. Z pogodzeniem nie ma to nic wspólnego.
– Czyli będzie Pan aktywistą?
Od jakiegoś czasu zadaję sobie to pytanie, bo w sumie nie tak sobie siebie wyobrażałem. Dziennikarze mi mówią: „Pan się upolitycznił”. Co mnie trochę dziwi, bo nigdy publicznie nie składałem deklaracji ze swoich sympatii politycznych, nawet rzadko robię to prywatnie.
Znamy się od lat, a pani nie wie, na kogo głosowałem i nie zgadłaby pani, bo nawet moja żona się zdziwiła (śmiech). Często spotykam się z zarzutem, że aktorzy nie powinni deklarować się politycznie, i jestem skłonny zrozumieć taką argumentację. Jeśli ja oglądam film, to nie chcę, żeby mi czyjeś poglądy polityczne zakłócały wejście w świat fikcji.
– Na przykład takie, z którymi się nie zgadzam.
Zwłaszcza takie! Aczkolwiek można i to przeskoczyć. Mam koleżankę w teatrze, którą uwielbiam jako aktorkę, mimo że z jej poglądami absolutnie się nie zgadzam. Natomiast z drugiej strony, rzeczywiście jak mnie coś wkurza, to czasem daję temu wyraz, chociażby w formie żartu.
– Albo na Facebooku. Za chwilę będzie miał Pan milion fanów śledzących Pana komentarze. To potężna siła. Powiedziałabym nawet, że potężna broń.
Faktycznie Facebook jest sferą rzeczywistości wirtualnej, która skupia ludzi wokół mnie nie dlatego, że chcą zobaczyć kolejną moją rolę, tylko są ciekawi, co ja myślę albo co skomentuję. Niektórzy moi koledzy uważają, że w czasach, kiedy nam mówią, że białe jest czarne, a czarne jest białe, to ci, którzy mają potencjał medialny, powinni dawać wyraz temu, co uważają za prawdę. Ja jestem trochę rozdarty.
Nie mam tutaj jasnej opinii, mimo że moje życie mogłoby świadczyć o tym, że raczej jestem reprezentantem tego drugiego podejścia. Ale jak mnie pani pyta, czy ja chcę być aktywistą, to raczej nie chcę być. Nie podoba mi się takie słowo.
Z drugiej strony, raz jeszcze powtórzę, rośnie we mnie bunt, wstyd. Z Nowym Teatrem jeździmy dużo po świecie, a tam ludzie przecierają oczy ze zdumienia i pytają: „Co tam się u was dzieje?”. Dlaczego ja mam odpowiadać na takie pytania? Przez lata byliśmy wzorem do naśladowania, bili nam brawo z prawej i z lewej. A nagle musimy się tłumaczyć. Przyjeżdża prezydent Obama i nam daje lekcję. Wstyd straszny.
– I lęk o przyszłości, o emeryturę?
Jestem bardzo nietypowym obywatelem, bo ja bym chciał pracować jak najdłużej. Jestem w garderobie w Nowym Teatrze z Zygmuntem Malanowiczem, bohaterem filmu „Nóż w wodzie” w reżyserii 28-letniego wówczas Romana Polańskiego. Zygmunt zaprosił mnie do swojej garderoby, żebym z nim dzielił trudy i troski spektakli pięciogodzinnych.
Zygmuntowi strzeliło w tym roku 78 lat. No i gramy sobie, jeździmy do São Paulo, potem do Chin. Wódeczki można się z nim napić, pośmiać, pogadać o dziewczynach. Po co mu emerytura? Raczej tak widzę swoją dalszą drogę.
Dlatego dyskusje na temat podwyższenia czy obniżenia wieku emerytalnego traktuję raczej z perspektywy troski o moją ojczyznę niż swój przyszły los.
Maciej Stuhr o tacierzyństwie
– My tu o emeryturze, a przecież Pan jest w kwiecie wieku! Za chwilę zostanie Pan po raz drugi ojcem. Mężczyzna jakoś specjalnie przygotowuje się na drugie rodzicielstwo?
Człowiek cały czas sobie wyobraża – no, jak to będzie? Ma marzenia, ambicje. Już nie jestem debiutantem, jestem w zupełnie innym miejscu w życiu niż 16 lat temu. Na pewno wtedy porobiłem jakieś błędy, których chciałbym teraz uniknąć. A czy się uda?
Nie wiem. Pomijam fakt, że była księżniczka, a teraz będzie rozbójnik. Tadeusz. Nowa odsłona. Trochę się boję, czy nie jestem za stary, ale są przypadki jeszcze bardziej drastyczne (śmiech).
– Mnie się wydaje, że 41-letni ojciec z ogromnymi sukcesami na koncie, szczęśliwy w związku, to dla dziecka chyba ideał. Pana radość teraz jest większa, dojrzalsza, bardziej entuzjastyczna?
Radość jest olbrzymia, ale też jest zdecydowanie większa doza spokoju. Nie ma takiej histerii czy fajerwerkowej euforii. To znaczy euforia jest bardzo duża, tylko nie ma w niej, że tak powiem, szaleństwa emocjonalnego. Raczej spokojna, rozważna radość.
– Już Pan zaciera rączki, że będzie z synem kopał w piłkę?
Jeszcze nie, ale jest kilka takich zabawek, które całe dzieciństwo chciałem mieć, a nie miałem i nigdy już potem sobie nie kupiłem, bo było głupio. A teraz myślę o tym, że sprawię sobie jakiegoś drona, samolot albo motorówkę, która pływa w stawie sterowana z brzegu. I kolejkę (śmiech). Kolejka musi być. W dzieciństwie miałem ukochane wyścigówki na torze, może to też?
Maciej Stuhr rolnikiem
– Ależ się Pan rozmarzył… Czytałam niedawno, że z licznych badań naukowych wynika, że szczęście i poczucie własnej wartości są produktami ubocznymi tego, że zajmujemy się w życiu czymś, w czym jesteśmy dobrzy.
Dużo o tym myślę teraz, nie pracując. Że to jest wspaniałe, że ja tego potrzebowałem, że moja rodzina tego potrzebowała, że nie wolno dać się pracy zwariować i tak dalej. Ale z drugiej strony, wciąż wraca do mnie ta myśl, która naszła mnie, kiedy miałem dokrętkę do serialu „Belfer”.
Pojechałem na plan na kilka godzin i ogarnęło mnie przemożne uczucie, że TO JEST MOJE MIEJSCE. Dzieci, żona, rodzice, przyjaciele… to są szalenie ważne sprawy. Tak. Ale nie można być tylko tu albo tylko tam. Pytanie, jak w tym wszystkim znaleźć równowagę? To jest jakaś tajemnica, której się pewnie nigdy do końca nie zgłębi.
Teraz mam taki moment życiowy, że rzeczywiście zacisnąłem hamulec ręczny i powiedziałem „stop”. Natomiast często potem życie bywa mędrsze od nas.
Przecież to, że tak intensywnie pracowałem w zeszłym roku, też nie wynikało z mojej decyzji, tylko ze splotów i zbiegów okoliczności: nagle kontynuacja „Listów do M.”, nagle Janusz Majewski po dwóch latach dostaje pieniądze na „Excentryków”, nagle kończymy film słowacki… i dupa.
Nie mogłem wycofać się z tego wszystkiego. A teraz, proszę panią, zostałem rolnikiem. Posadziłem w ogródku bazylię, miętę, szałwię, lawendę, kolendrę i werbenę. Przeciwbólowe, magiczne zioło.
Rozmawiała BEATA NOWICKA