NASZE WSPOMNIENIA. Ks. Jan Kaczkowski: „Chciałbym Cię, Panie Boże, prosić o zbawienie”
1 z 7
Ksiądz Jan Kaczkowski zmarł 28 marca 2016 roku po ciężkiej walce z nowotworem. Miał 38 lat.
Spytany o to, czy ma jakąś gorącą prośbę do Boga, odpowiedział: Mam: „Chciałbym Cię, Panie Boże, prosić o zbawienie”.
Gdy usłyszał, że dotknął go glejak, to był wyrok. Sześć miesięcy życia, a każdy kolejny miał być cudem. Ze śmiertelnym guzem żył ponad 2.5 roku. Nie targował się z Panem Bogiem, żeby je wydłużyć. Nikogo nie obwiniał, nie miał o nic pretensji, może tylko o to, że stworzył człowieka jako biologię, a nie jako anioła. Gdyby Bóg pozwolił… Miałby dla kogo żyć – dla rodziny, hospicjum i swoich ogrów, o których mówił z miłością „moje dzieci”. Kochał łamać konwenanse, wyłamywać się ze stereotypów dotyczących księży.
Będziemy pamiętać! Wspominamy ludzi, którzy odeszli w 2016
Polecamy też: NASZE WSPOMNIENIA. Andrzej Żuławski: „Ważne jest mieć poczucie, że nie zmarnowałem ani jednego roku”
Przypominamy niezwykle poruszający wywiad Elżbiety Pawełek z 2015. „Coach dobrej śmierci” z charakterystycznym dla siebie poczuciem humoru opowiedział o chorobie, życiu na petardzie. To nie tylko rozmowa o głębokiej wierze, ale także o poświęcaniu się dla innych i rodzinie.
Polecamy też: NASZE WSPOMNIENIA. Janina Paradowska: „Życie składa się też ze śmierci”
2 z 7
Czy Ksiądz wie, jak o nim mówią?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Prawdopodobnie onkocelebryta albo skaner, jak w czasach seminarium, ponieważ cierpię na poważną wadę wzroku i czytam z bliska. Z tego powodu mogłem nie zostać wyświęcony na księdza. Narada wśród księży była burzliwa. Nie wiedzieli, czy zły wzrok pozwoli mi odprawiać msze. I któryś zapytał: „A pieniądze widzi?”. Odpowiedź chórem: „Widzi!”. I gromki śmiech: „To święcić”. Tak dopuszczono mnie do kapłaństwa. Pewnie mówią też o mnie, że jestem palantem lansującym się na własnej chorobie…
– I „Dodą Pendolino”.
Ksiądz Jan Kaczkowski: To akurat sam wymyśliłem. Jeżdżąc często Pendolino, przemykałem się do Warsu, rzecz jasna na piwo, i kiedyś usłyszałem szepty: „O, to ten chory ksiądz z telewizji”. Czyli jestem co najmniej tak znany jak Doda.
– Ma Ksiądz duże poczucie humoru, do tego ostry język. Burzy wizerunek duchownego z różańcem w ręku.
Ksiądz Jan Kaczkowski: Protestuję! (tu ksiądz Kaczkowski wyciąga różaniec). Nie możemy przeciwstawiać księdza luzaka prawdziwej pobożności. W środku odczuwam siebie jako głęboko wierzącego.
– Widzę uśmiech na twarzy. Skąd ta pogoda ducha?
Ksiądz Jan Kaczkowski: A miałbym się położyć i płakać? Powiedzieć, że wszystko skończone? Lubię obśmiewać rzeczywistość, czasem też siebie i dziwię się, że ludzie mają do siebie tak mało dystansu. Zwłaszcza lekarze, profesorowie medycyny, nadęci dziennikarze, nadęci duchowni…
– Mam nadzieję, że nie jestem w tej grupie?
Ksiądz Jan Kaczkowski: To się jeszcze okaże.
– Mogę zrozumieć niechęć do lekarzy. Przeczuwał Ksiądz swoją chorobę?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Obserwując nowotwory, zastanawiałem się, kiedy jakiś mnie trafi. Jednak sposób poinformowania mnie o tym urągał wszelkim standardom. Dostałem tę wiadomość w kopercie na korytarzu, bez wyjaśnienia czegokolwiek. A później dowiedziałem się, że osoba, która mnie tak potraktowała, przeżyła depresję. Z szacunku do niej zamknijmy tę sprawę.
– W tamtym momencie poczuł Ksiądz, że ziemia usuwa Mu się spod nóg?
Ksiądz Jan Kaczkowski: To byłoby pół biedy. Poczułem, jak oblewa mnie zimny pot. Przecież pracując od lat w hospicjum, wiedziałem, czym jest glejak. Pokutuje w Polsce stereotyp mężczyzny, który nie płacze, ale kiedy wsiadłem do samochodu, to się popłakałem. A jak coś robię, to zawsze porządnie. W czterostopniowej skali wylosowałem ten czwarty. Najgorszy. Glioblastoma multiforme – glejak wielopostaciowy. Rokowanie oczywiste, krótkie i śmiertelne.
3 z 7
– Ile Księdzu dali przy pierwszej diagnozie?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Sześć miesięcy, każdy następny miał być cudem.
– A minęło już dwa i pół roku. Jest Ksiądz najdłużej żyjącym Polakiem z tak agresywną postacią raka mózgu.
Ksiądz Jan Kaczkowski: To, co się dzieje w mojej głowie, nazywam cudem pełzającym. A skoro tyle miesięcy pełznę z glejakiem, to chyba pomaga mi w tym Pan Bóg. W Europie odnotowano przypadki pięcioletniego przeżycia z glejakiem, a w świecie – pojedyncze przypadki dożycia 10 lat.
– Może więc Bóg wyciągnie z tego Księdza Kaczkowskiego?
Ksiądz Jan Kaczkowski: To już jego wola. Całkowicie z nią się zgadzam: „Błagam Cię tylko, nie odrzucaj mnie na Sądzie Ostatecznym za wszystkie moje małości, grzechy i to wszystko, co zawaliłem”. Medycyna jeszcze nie odnotowała przypadku całkowitego wyleczenia z glejaka.
– Boi się Ksiądz śmierci?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Dzisiaj nie. Ale nie wiem, jak się zachowam, kiedy znajdę się na samej granicy. Cały czas proszę, żeby to przeszło w łagodny sposób. Ufam mojemu zespołowi z hospicjum, że tak przeprowadzi mnie przez ten moment, że to nie będzie straszne ani dla mnie, ani dla nich, ani dla moich najbliższych. Na początku odliczałem dni, leżąc w łóżku, chwytał mnie za gardło zwierzęcy strach. Potem pomyślałem, że warto o tym opowiedzieć w książce „Szału nie ma, jest rak”.
– Od razu stała się bestsellerem. Ale nawet chorobę obraca Ksiądz w żart. Aż trudno powstrzymać się od śmiechu, patrząc na gościa z okładki, który po operacji siedzi w czarnym T-shircie z napisem: „Jestem odważny i dziki”.
Ksiądz Jan Kaczkowski: Tę koszulkę przywiózł mi mój ukochany brat właśnie na operację. A czy zawsze jestem odważny? Nie wiem. Ale dziki na pewno, bo kocham łamać konwenanse.
– Jak daleko jest posunięta odwaga Księdza?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Jestem otwarty na wszystko, łącznie ze zgonem za minutę. Ktoś obserwujący moją operację powiedział, że to, jak przeprowadził ją profesor Tomasz Trojanowski, świetny lubelski neurochirurg, przypominało taniec. Najpierw otworzył czaszkę, potem rozłożył na serwetach opony mózgowe, dotarł do glejaka i go wyssał. Glejak wyglądał ponoć paskudnie. To nowotwór, który wyrasta z tkanki glejowej, ma swoje skupienie, ale jego macki obejmują cały mózg. Wycięto go, choć nigdy nie można tu mówić o wycięciu doszczętnym.
Polecamy: Ksiądz Jan Kaczkowski: "Czasem nazywam się też coachem dobrej śmierci".
4 z 7
– Ma Ksiądz żal do Pana Boga, że wystawił Go na tak ciężką próbę?
Ksiądz Jan Kaczkowski: On nie ma z tym nic wspólnego. Jako bioetyk z wykształcenia dokładnie wiem, jak powstają nowotwory. To jest tylko pomyłka przy replikacji kodu DNA. Proszę do tego Pana Boga nie mieszać. Można mieć tylko pretensję, że stworzył nas jako biologię, a nie jako aniołów. Ale chciał, żebyśmy mieli ciało tak jak jego syn.
– Targuje się Ksiądz z Nim o życie?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Nie śmiałbym. W domu odmawiam wspaniałą modlitwę, która za każdym razem jest dla mnie trudna, zwłaszcza kiedy przychodzą niepomyślne wiadomości. „Całkowicie zgadzam się z panowaniem Twojej woli. Oddaję Tobie, Panie, całą wolność, rozum, wolę, wszystko, co mam i posiadam, bo Tyś mi to dał”. Wypowiedzenie tych słów w kryzysie jest niezwykle ciężkie. Trzeba się spocić duchowo i intelektualnie, ale ta ufność pozwala mi funkcjonować normalnie.
– Pozwoliła też założyć hospicjum?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Czy pani sądzi, że zrobiłbym to w chorobie, pod wpływem impulsu? Wtedy jeszcze nie miałem glejaka.
– Jak Ksiądz zabrał się za tak poważne przedsięwzięcie?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Po polsku, czyli bez planu. Przytaczając „Pana Tadeusza”: „Szlachta na koń wszędzie, ja z synowcem na czele i jakoś to będzie”. Przy pomocy datków społecznych, kościelnych i użebranych udało się nam zbudować w Pucku jedno z najlepszych hospicjów w Polsce pod wezwaniem Świętego Ojca Pio.
– Prowadzenie hospicjum to ciężka robota?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Przyznaję, jest ciężka i wyczerpująca. Ale wtedy mówię sobie: „Kaczkowski, jak jesteś taki wrażliwy, to trzeba było założyć kwiaciarnię”. Wiedziałem, co wybieram. Nie mogę się teraz roztkliwiać. Pokutuje mit, że hospicjum to „one way ticket” – bilet w jedną stronę. A sporo pacjentów staje na nogi i z niego wychodzi, co nie znaczy, że całkowicie zdrowieje. W sumie pod opieką mamy ponad 100 osób korzystających z hospicjum stacjonarnego i domowego oraz opieki ambulatoryjnej.
Polecamy też: Ksiądz Kaczkowski o raku i targowaniu się z Panem Bogiem. "W czterostopniowej skali wylosowałem ten czwarty. Najgorszy"
5 z 7
– Czy Ksiądz czuje się jak Charon przewożący dusze na drugą stronę?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Wolę tak o sobie nie myśleć. Słyszałem, jak pewna pani określiła siebie coachem szczęścia. Mogę więc powiedzieć, że jestem coachem szczęścia nadprzyrodzonego i to jest moja główna rola. Czasem nazywam się też coachem dobrej śmierci. Tu odwołuję się do średniowiecznej ars moriendi, wedle której człowiek całe życie przygotowuje się na swoje odejście z tego świata. Może warto już zawczasu pomyśleć, kto miałby wtedy przy nas być. Kogo należałoby przeprosić, a kogo poprosić o wybaczenie? I wiedząc, że koniec się zbliża, powiedzieć: „No dobrze, pole wedle tej brzózki to dla ciebie, tamto pole wedle tamtej brzózki dla ciebie”. Aby nasi pseudonajbliżsi nie pożarli się do ósmego pokolenia naprzód o majątek.
– Co Ksiądz mówi podopiecznym, kiedy moment przeniesienia się tam wyżej zbliża się nieuchronnie?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Od razu pani taka optymistyczna, że zakłada „tam wyżej”. Pamiętajmy, że jest opcja B. A my, katolicy, mamy przejściową opcję C, zwaną czyśćcem. Człowiek wtedy najbardziej potrzebuje przekazu: „Nie bój się. Jak będzie źle, to cię nie zostawię. A jak będzie dobrze, to odpalimy taką imprezę, jakiej Warszawa nie widziała”. Chodzi o to, żeby podopieczni nie byli spanikowani. Dopiero później jest medycyna i psychologia. A potem wisienka na torcie – duchowość. Przecież nie przyjdę do cierpiącego pacjenta i nie powiem: „Jezus cię kocha”, bo tylko go wkurzę. Powiem mu, że Pan Bóg otoczy go bliskością.
– Ma Ksiądz tyle na głowie i jeszcze sam walczy ze śmiertelną chorobą. Kompletnie zaniedbuje swoje zdrowie.
Ksiądz Jan Kaczkowski: Mnie ten napełniony kalendarz napędza. Oczywiście, słyszę od swoich rodziców, że zajadę się na śmierć. Ale jak się sam nie zajadę, to zajedzie mnie wstrętny glejak. Zresztą czasem żartujemy sobie z pacjentami ze śmierci. I kiedy się śmiejemy, mówię: „Śmierć nie może być śmiertelnie smutna i straszna, bo to by nas zabiło”. Przyznają ze śmiechem: „Ma ksiądz rację”. I śmiejąc się, i żartując, umieramy wspólnie. Nie chcę uderzać w wielki dzwon, choć z każdą śmiercią naszego pacjenta jakaś część we mnie umiera. Ale rola księdza i kapelana to coś najpiękniejszego, co mi się mogło w życiu przydarzyć.
– Dużo Ksiądz podróżuje, ale myślami jest z nimi. Z Wiesią, której nowotwór przeżera nerkę, z Józiem, któremu rak nie odpuszcza…
Żadnej Wiesi, żadnego Józia, tylko pani Wiesia i pan Józef. Dlaczego? Bo walczę z beznadzieją polskiej służby zdrowia, gdzie do pacjentów mówi się albo na „ty”, albo per „babciu” i „dziadku”, albo „niech wstanie” i „co tak stoi?”. Karygodne. Pamiętam obchód, okulary mam na szafce i słyszę młody kobiecy głos: „Jak się czujemy?”. Mam ochotę zapytać: „Ale kto, ja czy pani doktor?”. Albo przychodzi do mnie młoda lekarka o wyglądzie gimnazjalistki i mówi: „No, to rozbieramy się”. Ja: „Dobrze, pani zaczyna”.
– Czy dlatego prowadzi Ksiądz wykłady z bioetyki ze studentami medycyny, żeby uchronić ich przed tymi błędami?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Tak. Jest to flagowy program naszego hospicjum – Areopag Etyczny, gdzie dyskutujemy o etyce, prowadzimy wykłady i ćwiczenia z przekazywania trudnych wiadomości. Zapraszamy studentów medycyny i młodych lekarzy pragnących specjalizować się w onkologii. A także onkologów. Niestety, myślą, że mają pełną wiedzę o komunikacji z pacjentami, a to nieprawda.
Polecamy: Ksiądz Jan Kaczkowski: "Czasem nazywam się też coachem dobrej śmierci".
6 z 7
– Jak udaje się utrzymać hospicjum w ciężkich czasach?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Byłbym obłudnikiem, gdybym powiedział, że toniemy pod lodem. Angażuję się w to ogromnie i jeśli wkrótce mnie zabraknie, choć cuda się zdarzają, ale nigdy na zamówienie, to hospicjum musi nadal funkcjonować. Chciałbym je rozbudować, żeby nie było dylematu, czy przyjąć mężczyznę, czy kobietę, co się zdarza, bo jeszcze nie jesteśmy tak nowocześni, żeby mieć pokoje koedukacyjne. Poza tym chciałbym uruchomić dzienny pobyt dla ludzi starszych i oddział dla kobiet, żeby nie musiały wybierać: donosić ciążę z uszkodzonym dzieckiem czy poddać się aborcji.
– Prowadzi Ksiądz „Życie na pełnej petardzie”, jak brzmi tytuł ostatniej książki, w której opowiada o hospicjum i odsłania kulisy walki z chorobą. Skąd Ksiądz bierze siłę do działania?
Ksiądz Jan Kaczkowski: To chyba u nas rodzinne. Mam ukochaną, ponad 90-letnią babcię, która wciąż żyje na pełnej petardzie. Zakładam jej fanklub, bo mimo podeszłego wieku mieszka sama i doskonale sobie radzi. Jest przewidująca i mówi: „Nie wchodzę na stołek, bo nie chcę wam zrobić kłopotu”. To jedyna katoliczka, poza mną, w naszej rodzinie. Całe życie taka była, a ja myślę, że zawdzięcza to albo biologii, albo Panu Bogu. Jako bioetyk wiem, że łaska boża bazuje na naturze. Musiałem być silny, skoro przeżyłem swoje wcześniactwo, wszystkie operacje w dzieciństwie i późniejsze, skoro jeszcze się turlam z glejakiem.
– Zastanawia mnie, skąd wzięło się powołanie u Księdza. Przecież w domu niespecjalnie narzucaliście się Bogu? To zresztą Księdza słowa.
Ksiądz Jan Kaczkowski: Ja się narzucałem, tylko moi rodzice nie bardzo. Byliśmy w stylu francuskim antyklerykalni. Nie był to antyklerykalizm wojujący, ale takie patrzenie na księdza jak na wiejskiego głupka. Ot, taki „monsieur curé”. Ojciec wśród swoich niezliczonych idiotycznych przyśpiewek miał jedną, która w luźnym tłumaczeniu mogłaby brzmieć: „Panie proboszczu, nie mam pieniędzy, pożycz mi, bo jak nie, to cię strzelę w łeb przed plebanią”.
– Czy choroba syna zbliżyła go do Boga?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Wręcz przeciwnie, oddaliła. „Ty mi nie mów o cierpiącym Chrystusie, co za idiotyczna religia, że trzeba się zbawiać przez cierpienie”, powtarzał. Kiedyś tak go nawracałem, gdy prowadził samochód, że musiałem zamilknąć, bo byłby wypadek. Ale ojciec jest dla mnie największym autorytetem, również moralnym. Często się go radzę, ufam mu bardziej niż własnemu sumieniu. A wracając do tego, skąd u mnie powołanie, to wiele zawdzięczam mojej babci i księdzu katechecie, który przygotował mnie do Pierwszej Komunii. W liceum coraz więcej osób zaczęło mi się zwierzać, bo byłem lubiany, umiałem też słuchać. Naszła mnie refleksja: czy to nie jest taki pstryczek, znak od Pana Boga?
– Jak rodzice zareagowali na wiadomość, że ich syn postanowił być księdzem?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Kiedy wybrałem seminarium duchowne, nie rozdzierali szat. Moja relacja z rodzicami zbudowana została na ich bezwarunkowej miłości. Wiedzieliśmy z rodzeństwem, że murem zawsze przy nas staną. Do Kościoła i Pana Boga mieliśmy dystans, ale wartościowaliśmy po chrześcijańsku, liczyła się miłość, bliskość, nierozerwalność małżeństwa.
– Rodzice darzą się wielką miłością?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Mam nadzieję, że tak, choć na co dzień nie okazują sobie przy nas czułości. Są kompletnie z różnych planet. Mama całe życie wykładała na uniwersytecie, jest tłumaczem przysięgłym języka francuskiego, a tata całe życie był inżynierem. Przez chwilę sprawował funkcję wiceprezydenta Sopotu. Jak mówi, jego kariera samorządowa była krótka i składała się głównie z porażek. Jednak zapewniał nam przyzwoity standard życia. Rodzice są już ze sobą blisko 50 lat. Często spierają się, kpią z siebie, ale dają nam przykład bycia razem.
Polecamy: Ksiądz Jan Kaczkowski: "Czasem nazywam się też coachem dobrej śmierci".
7 z 7
– Chciał Ksiądz kiedyś założyć rodzinę?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Oczywiście. Mam już doświadczenia rodzinne, bo część moich uczniów z technikum mechaniczno-drzewnego mówi mi „tato”. Jeden zadzwonił ostatnio z nowiną, że zostałem dziadkiem. Powiedziałem: „Ty gałganie, nawet ślubu nie masz, jak dzieci własne wychowasz?”. Ale jestem z nich dumny.
– Trudna młodzież?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Oj tam, od razu trudna.
– Ale sam Ksiądz nazywał ich bezmyślnymi ogrami?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Tak, a kiedy się obrażali, mówiłem: „Wy nie jesteście ogry, wy jesteście ogiery”, co bardzo podbudowało ich męskie ego. Jeden zaplątał się w narkotyki, a teraz jest dealerem, tyle że samochodowym. Drugi został księdzem, jak „tata” (uśmiech). A trzeci, po odsiadkach, poszedł na studia.
– Pierwotnie jednak Ksiądz chciał zostać zakonnikiem, ale jezuici Go nie przyjęli?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Zawsze mówię, że niech żałują. A oni, że dobrze się stało, bo taka niezależność w hierarchii diecezjalnej w zakonie zostałaby zmarnowana.
– Ksiądz jest ponad wszelkimi podziałami. Nie zdziwiłabym się, gdyby wśród podopiecznych hospicjum znalazł się jakiś dawny sekretarz partii.
Ksiądz Jan Kaczkowski: Mielibyśmy ich segregować, żądać świadectwa chrztu i ostatniej kartki od spowiedzi? Przecież to jest nieludzkie, nieewangeliczne i niechrześcijańskie. Mamy wśród pacjentów świadków Jehowy, bo nie łamiemy tam nikomu sumień kołem. Zdarzają się przedstawiciele ancien régime, czyli dawnego aparatu. Lubię z nimi dyskutować, bo pochodzę z domu opozycyjnego, antykomunistycznego od zawsze.
– Czy poszedłby Ksiądz drugi raz tą samą drogą?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Z małymi korektami – na pewno tak.
– Z korektą na życie bez glejaka?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Nie, z małymi korektami moralnymi, bo jak człowiek patrzy wstecz, to widzi, że kogoś obraził, coś zawalił. Wcześniej myślałem o medycynie, ale ze słabym wzrokiem zostałbym ewentualnie dermatologiem. Chciałem też być prawnikiem. A teraz muszę się znać na prawie, żeby bronić moich ogrów przed sądem, i jestem głęboko zanurzony w medycynie.
– I w sercach ludzkich. Ma Ksiądz jakąś gorącą prośbę do Boga?
Ksiądz Jan Kaczkowski: Mam: „Chciałbym Cię, Panie Boże, poprosić o zbawienie”.
– Nie wyobraża sobie Ksiądz dnia bez odprawienia mszy świętej i już się kręci i rozgląda za jakimś kościołem w Warszawie.
Ksiądz Jan Kaczkowski: Największą tragedią mojego życia byłoby to, gdybym nie mógł tego robić. Nie tylko przyjmowanie ciała Chrystusa, ale sprawowanie Eucharystii jest sednem mojego kapłaństwa. Kiedyś na wakacjach przymuszałem tatę codziennie do kultu. A on stał i słuchał. Nie wyobrażam sobie dnia bez Eucharystii. Do tego też chciałbym państwa zachęcić. Jeżeli pójdziecie w święta na pasterkę, nie upajajcie się tym, że kościół jest pełny, rozbrzmiewają kolędy, że część ludzi pod chórem zionie alkoholem, a ksiądz mówi mniej lub bardziej sensowne kazania, tylko w łasce uświęcającej przyjmijcie Chrystusa. Zdajcie sobie sprawę, że to jest On, nie opłatek, nie andrut. Bo czy ktoś z nas ukląkłby przed waflem? Ja nie, byłoby to bałwochwalstwo. Zachęcam państwa do przeżycia komunii świętej w te święta tak mocno, jakbyście się chcieli przytulić do kogoś najbliższego i powiedzieć: „Kocham cię, tęsknię za tobą”.
– Bóg zapłać.
Ksiądz Jan Kaczkowski: Klient nasz pan.
Polecamy też: Ksiądz Jan Kaczkowski: „Chciałbym Cię, Panie Boże, poprosić o zbawienie”. Ważna rozmowa o powołaniu i chorobie