Reklama

Mieszkałam wtedy w Kalifornii na Venice Beach i dostałam list od Jerzego, w którym napisał, że rolę kryminalistki Kryśki do „Historii miłosnych” napisał z myślą o mnie. „Czy zechciałabyś ją zagrać?”, zapytał. Do listu dołączył scenariusz. Natychmiast się zgodziłam. I chyba wtedy właśnie, podczas kręcenia „Historii…” nasza zawodowa znajomość przekształciła się w przyjaźń. I nasze rozmowy zeszły z tematów zawodowych na prywatne. Zaczęliśmy rozmawiać o życiu… Katarzyna Figura wspomina Jerzego Stuhra.

Reklama

Katarzyna Przybyszewska-Ortonowska: Jako dziewczynka wcale nie chciałaś być jak Marilyn Monroe, ani jak Audrey Hepburn. Ty chciałaś być jak Jerzy Stuhr. Skąd to się wzięło?

Katarzyna Figura: Może stąd, że moje pierwsze role w teatrze amatorskim to były role męskie. Wyglądałam wtedy jak chłopiec i tak widzieli mnie reżyserzy. Zadebiutowałam więc wcielając się w Kubusia Puchatka, później zagrałam Puka w „Śnie nocy letniej” Szekspira czyli też taką nieokreśloną postać. Oglądałam amerykańskie filmy i patrzyłam jak gra Marlon Brando, albo Jack Nicholson. To były role… W polskim kinie natychmiast zauważyłam Jerzego Stuhra. Jak on grał w „Wodzireju” Feliksa Falka, albo w „Amatorze” Kieślowskiego, albo w „Bez znieczulenia” Andrzeja Wajdy… Od razu zapaliło mi się w głowie, że chcę „być jak Jerzy Stuhr”. A kiedy kilka lat póżniej zobaczyłam Jerzego w „Seksmisji” Juliusza Machulskiego to zrozumiałam, że jego gra jest jak jazda bez trzymanki. Nie wiem czy ktokolwiek - bardziej niż on - miał umiejętność bycia na scenie czy przed kamerą tak dramatycznym, a za chwilę niezwykle komediowym. To było naprawdę mistrzostwo świata.

To co poczułaś, gdy rok póżniej w 1985 roku spotkaliście się na planie filmu Piotra Szulkina „Ga-ga chwała bohaterom”?

Ja rolę u boku Jerzego wymodliłam sobie tak, jak kiedyś swoje piersi (śmiech). W czwartki wieczorami leciał w telewizji program o kulturze „Pegaz”. Byłam już wówczas studentką trzeciego roku Akademii Teatralnej w Warszawie i zobaczyłam - właśnie w „Pegazie - zdjęcia z planu filmowego „Obi-oba. Koniec cywilizacji” Piotra Szulkina. Grali tam Krystyna Janda i Jerzy Stuhr. Zamarłam. Boże, pomyślałam, dlaczego nie mogę być na miejscu Krystyny Jandy? Chcę zagrać z Jerzym Stuhrem! I to w filmie Szulkina! I proszę, rok później w 1984, zostałam zaproszona na casting do kolejnego filmu Piotra Szulkina „Ga-ga. Chwała bohaterom”. Mimo, że zdjęcia próbne przebiegły dramatycznie, dostałam rolę czternastoletniej prostytutki Once. I moim bezpośrednim partnerem na planie był właśnie Jerzy Stuhr! Jednak warto marzyć!

Czytaj także: Z domu wyniósł żelazne zasady. Mało kto wie, kim byli jego rodzice. Odsłaniamy rodzinne tajemnice Jerzego Stuhra

AKPA

Katarzyna Figura, Jerzy Stuhr, plan filmu „Historie miłosne”

Spotykacie się po raz pierwszy i…

…i mam wrażenie, że chwytam Pana Boga za nogi. Dwa razy w życiu miałam takie uczucie. Pierwszy raz właśnie przy poznaniu Jerzego, a potem prawie dziesięć lat później, gdy w Los Angeles spotkałam Roberta Altmana. Całą uwagę koncentrowałam, by obserwować Jurka przy pracy. Próbowałam odkryć jego metodę, dociec, jak on to robi, że wyzwala w ludziach takie emocje. Był absolutnie wszechstronnym aktorem. Podobno odradzano Juliuszowi Machulskiemu zatrudnienie go do „Seksmisji”. Ktoś miał powiedzieć: „To jest facet od kina moralnego niepokoju, przegnie film w stronę moralnych zagadnień”. A potem okazało się, że był wymarzony do roli Maksa. Sam zresztą przyznał, że tęsknił do komediowych ról. Miałam szczęście, bo zaraz po „Ga-ga. Chwała bohaterom” dostałam rolę w „Pociągu do Hollywood” Radosława Piwowarskiego, potem w „Kingsize” Juliusza Machulskiego. I w obu tych filmach grał też Jerzy! Dzięki temu mieliśmy więcej czasu. Zaczęliśmy rozmawiać. Właściwie cały czas rozmawialiśmy. Jerzy wspaniale obdarowywał ludzi swoim talentem i sobą. Każde spotkanie z nim to była intelektualna przygoda i … teatr. Uwielbiałam patrzeć jak podczas rozmowy zmienia się jego mimika, ekspresja, jak dociera do puenty i zawiesza głos. I to co mówił… Jerzy bardzo wiele sam wnosił do scenariuszy i bardzo wiele filmowych kwestii, które uznajemy dziś za kultowe, wyszło z jego głowy.

Podobno prywatnie miał niezwykłe poczucie humoru.

Kiedy kręciliśmy zdjęcia do „Kilera” Julka Machulskiego, wynajmowałam mieszkanie niedaleko Wilanowa. W sypialni miałam zrobione na zamówienie łóżko, na którym położyłam jakieś kolorowe jedwabie i indyjskie sari. Zobaczył przypadkiem tą sypialnię scenograf filmu i zapytał, czy mógłby nakręcić tam jedną ze scen. Czemu nie, pomyślałam. A była to akurat scena z komisarzem Rybą, którego brawurowo zagrał Jerzy. I potem Jerzy publicznie żartował, że „spał w łóżku Katarzyny Figury” (śmiech).

Chwilę później zaprosił Cię do obsady „Historii miłosnych”, w których zagrał i które wyreżyserował.

Mieszkałam wtedy w Kalifornii na Venice Beach i dostałam list od Jerzego, w którym napisał, że rolę kryminalistki Kryśki napisał z myślą o mnie. „Czy zechciałabyś ją zagrać?”, zapytał. Do listu dołączył scenariusz. Natychmiast się zgodziłam. I chyba wtedy właśnie, podczas kręcenia „Historii…” nasza zawodowa znajomość przekształciła się w przyjaźń. I nasze rozmowy zeszły z tematów zawodowych na prywatne. Zaczęliśmy rozmawiać o życiu…

Czytaj także: Jerzy Stuhr nie żyje. Z ukochaną żoną tworzył wspaniały związek przez ponad 50 lat

Darek Majewski / Forum

Katarzyna Figura, Jerzy Stuhr, 54. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji, wrzesień 1997

Jakim był człowiekiem?

Bardzo życzliwym, bardzo ciepłym. Miał niezmierne pokłady empatii i zrozumienia dla ludzi. Był ciekaw każdego człowieka. Obserwował wnikliwie, słuchał. Kto dziś umie słuchać… Był też skromny i choć był przecież wielką gwiazdą, nie tworzył dystansu. Myślę, że te cechy przekładały się też na to, jakim był aktorem, reżyserem czy pedagogiem. Jego emocjonalność odbijała się w rolach. Są aktorzy - rzemieślnicy, wcale tego nie deprecjonuję. Mogą być mistrzami w swoim zawodzie, ale w ich kreacjach jest jakiś analityczny chłód. I jest druga grupa aktorów, gdzie emocjonalność na równi z talentem buduje postać. I taki był Jerzy. W jednym z wywiadów powiedział zresztą: „Aktorstwo to jest umiejętność zapamiętania u siebie czy u innych pewnych stanów nerwowych i odtworzenia ich na zawołanie. Proste? Proste”. Jednak nie takie proste… Wtedy po „Historiach miłosnych” zaczęliśmy się częściej widywać. Poznałam jego wspaniałą żonę Barbarę. Było dla mnie niezwykłym wyróżnieniem, że Jerzy zaprosił mnie na swój jubileusz pracy artystycznej, a poźniej zaproponował mi rolę w Teatrze Telewizji, który reżyserował… Prezentowaliśmy też „Historie miłosne” w głównym konkursie na Festiwalu Filmowym w Wenecji w 1997 roku. Film zresztą otrzymał tam nagrodę krytyków filmowych FIPRESCI. Jerzy przedstawił mnie wówczas wielkiemu włoskiemu reżyserowi Michelangelo Antonioniemu. Antonioni był już sparaliżowany, prawie nie mówił, komunikował się ze światem poprzez żonę. Długo mi się przyglądał, po czym wyraził zdumienie, że postać Kryśki w filmie została stworzona przeze mnie. Byłyśmy tak diametralnie różne dla niego. A przecież to nie ja stworzyłam postać Kryśki, to zrobił Jerzy. Najpierw stworzył ją w swojej wyobraźni, potem w scenariuszu, a później na planie poprowadził mnie w tej roli. Były tam elementy absolutnie brawurowe, jak to, że w scenie w sądzie bilam Jerzego torebką po głowie. Szczerze, nie mogłam się przełamać, żeby wykonać taki gest, bo jak bić Mistrza po głowie! Pamiętam, że Jerzy powiedział wtedy: „No wal, wal jak najmocniej. I z zaskoczenia!”.

Po projekcji „Historii miłosnych” w Wenecji odbyła się konferencja prasowa. Sala była wypełniona po brzegi dziennikarzami. Kiedy weszliśmy wszyscy wstali i witali Jerzego brawami, jako wyraz szacunku i uznania. Oniemiałam z jaką swobodą i radością Jerzy rozmawiał z dziennikarzami po włosku, ja miałam słuchawkę w uchu z angielskim tłumaczeniem. Jego umiłowanie włoskiej kultury i języka było niezwykłe.

Był wielkim erudytą i humanistą.

Powiedziałaś mi w jednym z wywiadów, że kiedy ujawniłaś prawdę o swoim osobistym życiu i spotkał Cię zawodowy ostracyzm, Jerzy Stuhr był jedyną obok Krystyny Jandy osobą, która wyciągnęła do Ciebie rękę…

Jerzy zaprosił mnie wtedy do zagrania w spektaklu Polskiego Radia „Zapolska na czworakach”. I było to dla mnie bardzo ważne i symboliczne, bo środowisko filmowe uznało, że szukam rozgłosu robiąc z siebie ofiarę. A to zaproszenie było jak przekreślenie tego absurdu. Czuł, że trzeba wyciągnąć do mnie rękę, że nie można mnie ostatecznie pogrążyć. I za to jestem mu dozgonnie wdzięczna.

Wiedziałaś, że chorował?

Wiedziałam. I widziałam, że się nie poddawał… Po pokonaniu nowotworu przełyku wrócił przecież do grania. Ale wcześniej i potem zawały, wylewy… Z jednej strony mówił: „Ciągle się gdzieś wywijam”, z drugiej czuł, że jest coraz słabszy, że już może coraz mniej. Pamiętam, że pod koniec lat 90., a może na początku dwutysięcznych Jerzy powiedział mi, że ma dla nas obojga fantastyczny projekt filmowy. Mieliśmy zagrać małżeństwo. „Ale ty za młodo wyglądasz”, dodał wtedy. „Jerzy, przecież mogę się postarzyć”, próbowałam oponować, bo marzyłam, by ponownie stanąć przed kamerą u jego boku. „E, to nie będzie to samo. Poczekajmy jeszcze kilka lat”. I tak czekałam… Ostatni raz widziałam Jerzego dwa lata temu w Krakowie na festiwalu filmowym, gdzie prezentowałam „Wiktorię” Karoliny Porcari. Spotkaliśmy się w kuluarach podczas wywiadów dla telewizji. Poczekałam, aż Jerzy skończy, podszedł do mnie. Był bardzo serdeczny, otwarty, jakbyśmy widzieli się wczoraj. „Dzwoń zawsze, jak będziesz w Krakowie”, powiedział. „Musimy się umówić, spotkać, porozmawiać…”. „A ja teraz tak daleko jestem od tego Krakowa, na Wybrzeżu. Moje dziewczyny rosną, dużo się dzieje… Ale zadzwonię. Postaram się”, odpowiedziałam. I przypomniałam mu: „Pamiętasz Jerzy, przed laty mówiłeś o scenariuszu dla nas obojga… Tyle lat minęło… Chyba się już wystarczająco postarzałam?”, próbowałam żartować. Spojrzał na mnie smutno: „Kasiu, ja już nie zagram. Już nie mogę…”. I nigdy nie dowiedziałam się i pewnie nie dowiem, jaki był to projekt. W wywiadach czasem powtarzał, że kończy karierę, że jest już nowe pokolenie i na Stuhra zapotrzebowania nie ma. Ale to nie była prawda. Na jego ostatni spektakl, który zrobił w Teatrze Polonia, „Geniusz”, bilety były wyprzedane na rok do przodu.

Czytaj także: Był nieobecnym ojcem, z synem wiele musieli sobie wyjaśnić. Tak Jerzy Stuhr mówił o relacji z ukochanym synem

Andrzej Marzec/East News

Katarzyna Figura, Jerzy Stuhr, rozdanie corocznych nagród filmowych „Złote Kaczki”, Warszawa, 27.04.1998 rok

Też chciałam zobaczyć ten spektakl. Nie zdążyłam…

Kiedy na ekranie komórki wyskoczyła mi wiadomość, że Jerzy nie żyje, doznałam szoku. Nigdy nie jesteśmy przygotowani na śmierć bliskich nam ludzi. Rozdzwoniły się telefony, w emocjach odpowiadałam na pytania, czasem bez ładu i składu, bo jak na szybko, na gorąco podsumować przyjaźń, pracę i to, co się razem przeżyło?

Odchodzą autorytety…

Odejście Jerzego to wielka wielka strata dla polskiej kultury. Jakby popatrzeć, to kto jeszcze z tych wielkich aktorów pozostał? Daniel Olbrychski? Janusz Gajos? Andrzej Seweryn? Jan Englert… Nie wiem, to jakieś okrucieństwo, ale też taka natura rzeczy, niestety.

„Ciemność widzę ciemność”, żeby zacytować kultowe zdanie z „Seksmisji”, podobno jego autorstwa.

W dniu, w którym odszedł, oglądałam wywiad z Jerzym przeprowadzony cztery lata temu przez Piotra Jaconia. Słuchałam wnikliwie jego słów, gdy mówił, że w aktorstwie najbardziej interesował go proces tworzenia roli, dochodzenia do granej postaci. Rozumiem to, bo dla mnie też jest to najważniejsze. A przecież Jerzy nigdy nie był moim pedagogiem, ale praca z nim, obserwowanie go na planie bardzo dużo mi dało, było moim zawodowym uniwersytetem. I mówił też - co mnie poraziło w tej rozmowie - bo to była niesamowita szczerość, że często już przestawia słowa, przekręca, zapomina tekstu, albo musi się zatrzymać, bo czegoś nie pamięta. I że jak pada klaps na planie, musi się bardzo skupić. Trudno mówić o takich rzeczach, szczególnie aktorowi, dla którego pamięć jest podstawowym narzędziem pracy. „Choroba nauczyła mnie pokory”, mówił Jaconiowi, „zwłaszcza na starość”. I dodawał, że kiedyś denerwowali go ludzie, a dziś próbuje ich zrozumieć. Jerzy zawsze był szczery i prawdziwy. Nie oszukiwał, nie kreował…

W listopadzie 2019 roku odsłanialiście razem z Jerzym Stuhrem Wasze gwiazdy w łódzkiej Alei Gwiazd…

W kolejności dwie gwiazdy obok siebie, numer 77 i 78. To dla mnie niezwykle ważne i wzruszające, że mogliśmy te nasze gwiazdy odsłonić wspólnie. I dobrze pamiętam, co powiedział wtedy Jerzy. „Jestem wzruszony nie tylko tym, że dziś odbieram nagrodę, ale też że stoję przed hotelem, w którym mieszkałem trzydzieści pięć lat, tam na trzecim piętrze, narożny pokój, apartament Jerzego Stuhra, hotel mnie uhonorował zaraz po sukcesach moich filmów. Mam nadzieję, że ostanie się też po remoncie… I z tego okna będę sobie patrzył na gwiazdę Kasi i gwiazdę moją”. I mówił jeszcze z właściwym sobie poczuciem humoru, że tu w Łodzi, przy Hotelu Grand, jest jego centrum. Tam w kiosku kupował gazetę, tam były jego restauracje… I że dzięki tej gwieździe Łódź będzie jednym z jego najważniejszych miejsc na Ziemi. I że w tym Grandzie zostały wymyślone historyczne kwestie: „Kobieta mnie bije” czy „Idźmy na Wschód, tam może jest jakaś cywilizacja”… Swoją wypowiedź zakończył: „Przyjeżdżałem późno, druga, trzecia w nocy. Hotel był opustoszały. Ostatnie panie najstarszego zawodu świata siedziały w Malinowej. „O Jureczek przyjechał, mówiły, trzeba kończyć”.

Byłam ciekawa, jak wygląda apartament Jerzego Stuhra po remoncie hotelu. I zadzwoniłam do Grandu. Miły pan w słuchawce powiedział, że - cytuję - „takich nazw już nie ma”. Szkoda… bardzo szkoda.

Rozmawiała Katarzyna Przybyszewska-Ortonowska

Czytaj także: Jerzy Stuhr miał dwójkę dzieci. Z jego utalentowaną córką łączyła go relacja, która dojrzewała przez lata

Marcin Stepien/Agencja Wyborcza.pl
Reklama

Katarzyna Figura, Jerzy Stuhr w łódzkiej Alei Gwiazd, listopad 2019 roku

Reklama
Reklama
Reklama