O tragicznych momentach, lekarzach, poświęceniu. Jerzy Stuhr zdradził nam kulisy swej walki z rakiem
- Beata Nowicka
Jerzy Stuhr jest obywatelem świata, zakochanym w Polsce. To jest jego miejsce na ziemi, tu czuje się bezpiecznie, również w sensie dosłownym, ponieważ ten fenomenalny aktor jest po dwóch zawałach i wygranej walce z rakiem. Uważa, że polscy lekarze są najlepsi na świecie. I choć sytuacja polityczna w wzbudza w nim wiele skrajnych emocji, nie wyobraża sobie życia poza Polską. W żartobliwie - poważnym tonie opowiada o tym na łamach Vivy!
Polecamy też: Jerzy Stuhr kręci film w Rzymie. Tylko w VIVIE! opowiada, za co uwielbia Włochy!
Jerzy: Czasem drażnię żonę, jak szaleje polityczna zawierucha: „Sprzedajemy wszystko i w Toskanii kupujemy domek”. A żona się mierzi strasznie. Nie potrafiłaby tam żyć. Ja chyba też nie.
Barbara: Na jakiś czas, z radością. Ale potem żal by mi było moich ścieżek, rytuałów codziennych. Poczucia bezpieczeństwa jakie tu mamy.
Jerzy: No tak, ja jestem tu leczony. Nigdzie za granicą nie poświęcono by mi tyle uwagi, troski, zaangażowania. Chuchają na mnie jak śmierdzące jajko. Pamiętam przy pierwszej chorobie, zawale lekarz mi mówił: „Panie Jerzy, rany boskie, co chwilę dzwoni ktoś z ministerstwa, czy ja dobrze panu to zrobiłem”. Zdawał egzamin przed urzędnikami biedny lekarz, który zresztą już nie żyje.
Barbara: Ale przy raku były momenty tragiczne, które mogły skończyć się fatalnie. Pamiętam kiedy już trafiliśmy na tę dobrą ścieżkę ktoś nam powiedział, że jest taki profesor w Stanach, Polak i żeby on wziął próbkę, zbadał i zastanowił się, czy się nie da zastosować specjalnej, celowanej chemii. Wysłaliśmy do Stanów tę próbkę, co kosztowało jakąś horrendalną ilość pieniędzy i okazało się, że postawili dokładnie taką samą diagnozę i zaproponowali dokładnie to samo leczenie co w Gliwicach. Ten profesor czuł się jakoś w obowiązku monitorować jak mąż jest leczony i po paru tygodniach powiedział: „Pani Basiu, w Stanach nie byłby leczony lepiej, to jest fantastycznie wyważona chemia”. Naprawdę Jurek był w Gliwicach leczony znakomicie. Genialnie się nim opiekowano.
Jerzy: Że ja to w ogóle przeżyłem, siedem potwornych dawek chemii.
W ciężkich czasach dom, rodzina i ojczyzna była dla ludzi azylem. To się od wieków nie zmieniło.
Jerzy: Czytam rano wiadomości, oglądam informacje, interesuję się tym, czasem mnie to złości, czasem mierzi, ale z drugiej strony, żaden z efektów dobrej zmiany nas właściwie nie dotyczy. 500 plus nas nie dotyczy, emerytury mnie nie dotyczą, bo mam 70 lat, dalej pracuję i nie wiem kiedy skończę, aborcja nas nie dotyczy...
Barbara: Nie dotyczą nas pewne rzeczy osobiście, ale serce krwawi. Kiedy budujesz dom, do którego jesteś przywiązany, zdobywasz coś wartościowego, coś osiągasz i chciałbyś to przekazać dzieciom, ale ktoś ci to po prostu rozkrada czy niszczy, jest ci przykro.
Po niedawnej aferze o deportacji pomyślałam sobie: „A gdyby mnie naprawdę deportowano? I musiałabym iść na obcą ziemię, zostawiając tu wszystko? Gdzieś z jedną walizeczką rzuciłby mnie los, ten los, który wielu Polakom nie był oszczędzony? Może we Włoszech twoi przyjaciele nie daliby nam zginąć, ale wyobrażasz sobie, że tam żyjesz? Nie krwawiło by ci serce? Ja bym chyba umarła z tęsknoty, że wbrew sobie muszę żyć poza moim krajem, że nie chodzę po moich ścieżkach nad moją Rudawą.
Cały wywiad Beaty Nowickiej z Jerzym i Barbarą Stuhrami przeczytasz w najnowszym numerze VIVY! W kioskach od 15 grudnia.
Zobacz też: Barbara i Jerzy Stuhrowie po raz pierwszy razem zagrali w filmie. Co zrodziło się z tego spotkania?