Janina Ochojska: „Trzy lata temu choroba nowotworowa spowodowała, że osłabłam i nie mogłam chodzić”
Działaczka humanitarna opisuje surową szkołę życia
- Beata Nowicka
Niepełnosprawność dała jej siłę. Astronomia nauczyła patrzeć na problemy z szerszej perspektywy. Ostrzał pod Sarajewem i cudowne ocalenie upewniły ją, że sensem jej życia jest pomoc innym. Choroba nowotworowa tylko ją w tym utwierdziła. Nie wystawia certyfikatów moralnych. Nie ocenia, czyje życie jest ważniejsze: katolika czy muzułmanina. Dla niej każde jest bezcenne. Przez 30 lat Janina Ochojska i PAH milionom ludzi na świecie stworzyli lepsze życie.
Janina Ochojska w nowym wywiadzie VIVY! o walce z przeciwnościami losu
[...] Na spotkanie z prezydentem Joe Bidenem w Warszawie oprócz organizacji ONZ-owskich zaproszono tylko PAH. Zbudowaliście siłę, która jest symbolem Polski na świecie. Spodziewała się Pani tego w młodości? Zastanawiam się, skąd w Pani ta siła?
Myślę, że paradoksalnie zawdzięczam ją mojej niepełnosprawności. W wieku ośmiu miesięcy zachorowałam na polio, trafiłam do ośrodka dla dzieci w Jastrzębiu-Zdroju, a potem jako nastolatka do Świebodzina. W przerwach między operacjami a rehabilitacją wracałam na chwilę do domu. Bardzo tęskniłam, a z drugiej strony w tych ośrodkach wychowywano nas do samodzielności. Po pierwsze, musieliśmy sobie pomagać, po drugie, mieliśmy obowiązki, ćwiczenia, naukę, zajęcia dodatkowe. Dorastaliśmy w przekonaniu, że trzeba być dzielnym, a jak boli, to zacisnąć zęby.
Pamiętam, jak zrobiono mi dwa usztywniające aparaty na nogi, gorset pod pachy i postawiono w barierkach przed lustrem. Wcześniej poruszałam się na pupie, bo było za mało wózków inwalidzkich. Miałam pięć lat i nagle stanęłam na nogach. Poczułam moc, że mogę chodzić. Uczono nas też upadać i samemu się podnosić. Rehabilitant mnie popychał, ja upadałam, oczywiście na materac, a potem trzeba było samemu się podnieść. Konkurowaliśmy, kto szybciej chodzi, był bieg o kulach, niektórzy nawet skakali w dal na jednej nodze. To w nas budowało siłę. Wyrastałam bez kompleksów, bo w naszym świecie jeden był w lepszym stanie, drugi w gorszym, ale każdemu coś dolegało. W drugiej klasie pojechałam na pięć miesięcy do domu i chodziłam do normalnej szkoły. Wszyscy chcieli chodzić o moich kulach, a po lekcjach nosili za mnie teczkę. Miałam swoje życie poza domem i to im szalenie imponowało.
Poetycko to Pani ujęła, chociaż opisuje Pani surową szkołę życia.
To mnie ukształtowało. W 1974 roku było 25-lecie ośrodka w Świebodzinie – tam spędziłam trzy lata liceum – i zjazd wszystkich pacjentów. Wtedy nasza grupka postanowiła, że co roku będziemy się spotykać. Miałam niezwykle bogate życie, chociaż wydawało się, że będę je mieć bardzo skromne. Pochodzę z bardzo ubogiej rodziny, ojciec miał problem z alkoholem. Mama była maszynistką, bała się o mnie, uważała, że muszę mieć wsparcie, bo sama nie dam sobie rady w życiu. Powtarzała mojemu bratu: „Grzesiu, musisz się tak ożenić, żeby Janka mogła z wami mieszkać”. Zmarła, kiedy skończyłam studia, nie zdążyła zobaczyć, jak jadę z pierwszym konwojem, ale myślę, że lękałaby się o mnie…
Ale na pewno byłaby też dumna.
Możliwe… Mam poczucie, że dawałam siłę różnym ludziom dzięki sile, którą we mnie zbudowali inni. Po studiach pracowałam w Centrum Astronomicznym PAN-u w Toruniu, ale zaczął się u mnie ogromny problem z kręgosłupem. Miałam metalową belkę, która się złamała, i to powodowało okropne bóle. W Polsce nikt nie chciał tego operować, Ministerstwo Zdrowia odmówiło mi finansowania za granicą, napisali, że nie rokuję. Znajoma siostra zakonna zawiozła moje dokumenty do lekarza w Lyonie. Kiedy przeczytał moje dossier medyczne, wiedział, że jak mi nie pomoże, to będę skazana na łóżko do końca życia. Napisał do francuskiego Ministerstwa Zdrowia prośbę o finansowanie mojego leczenia. Dzięki jego bezinteresownej pomocy przeszłam trzy operacje i długą rehabilitację, które pozwoliły mi chodzić.
We Francji poznałam ludzi z Fundacji EquiLibre i zostałam ich wolontariuszką. Z wdzięczności zaczęłam budować organizację humanitarną w Polsce. Wiele takich historii wydarzyło się w moim życiu. Nawet astronomia przygotowała mnie do tego, co robię.
[...]
Ostatni raz rozmawiałyśmy w Krakowie. Teraz siedzimy w środku lasu pod Toruniem, w Pani nowym domu. Mam wrażenie, że jestem w… raju.
Z tarasu widać piękne morwy, klon jaworowy, olchy, brzozy, świerki pospolite. Przychodzi do nas matka z małym łosiem, często zaglądają sarny… Kwitnie mnóstwo kwiatów, ptaki śpiewają, powietrze cudownie pachnie. Prawdziwy raj, czuję się tu wspaniale. Kiedy ktoś mnie pyta, skąd jestem, odpowiedź jest skomplikowana, ale mam poczucie, że jestem z Torunia. Pochodzę ze Śląska, urodziłam się w Gdańsku, kilkanaście lat spędziłam w ośrodkach dla dzieci i młodzieży niepełnosprawnej. Długo myślałam, że zostanę w Krakowie, gdzie żyłam 20 lat. Miałam ukochane mieszkanie w starej kamienicy, na wysokim parterze, prowadziło do niego tylko siedem schodów. Uważałam, że piękniejszego nie znajdę. Trzy lata temu choroba nowotworowa spowodowała, że osłabłam i nie mogłam chodzić, więc te siedem schodów zaczęło stanowić wielki problem. Nie mogłabym nawet wyjść samodzielnie z mieszkania. Moi przyjaciele, Jaś i Kasia, których znam od czasów studiów w Toruniu, zaproponowali mi, żebym wybudowała tutaj dom. Wydawało mi się to nierealne.
Już wiemy, że dla Pani nie ma rzeczy niemożliwych…
(śmiech) Szukałam w Krakowie innego mieszkania, które można byłoby dostosować do mnie, poruszającej się na wózku, ale niczego nie znalazłam. Lubię być sama, ale w moim stanie to już było niemożliwe. Byłam w trakcie leczenia nowotworu, co wiązało się z częstymi wizytami w szpitalu, ktoś musiał mi pomagać. No i wtedy Jasiu, który potrafi wszystko, wymyślił, że zrobi remont w swoim domu i wygospodaruje dla mnie pokój z dużą łazienką. Przyjechał znajomy architekt i powiedział: „To trzeba zrobić z rozmachem” i tak zaprojektował zmiany, że powstały dwa osobne domy połączone ogromną przeszkloną werandą.
Żyjemy razem, ale każdy ma też swoją przestrzeń prywatną. Jasiu bardzo dużo rzeczy dostosował do mnie. Zrobił mi obniżoną kuchenkę z wysuwanym blatem, siedząc na wózku, mogę zaglądać do garnka, jak coś gotuję, i różne inne udogodnienia. Przeprowadziłam się tutaj na początku lutego 2020, w marcu wybuchła pandemia, a ja kontynuowałam leczenie nowotworowe w Bydgoszczy. Nie lubię swoich zdjęć, ale na łące obok tego domu kolega zrobił mi najpiękniejsze zdjęcia, jakie mam. Kwitły kwiaty, świeciło słońce, byłam łysa po chemioterapii, ale czułam radość, bo już wiedziałam, że z tym rakiem dam sobie radę. Jest w nich tyle optymizmu.
Cały wywiad z Janiną Ochojską do przeczytania w nowej VIVIE! Magazyn dostępny w punktach sprzedaży od 7 kwietnia.
Czytaj też: Joanna Koroniewska: „W ciągu 5 lat straciłam pięć ciąż. Nie praca była wtedy ważna”