Reklama

Ma na koncie kilkanaście ról. W kinach właśnie można oglądać thriller erotyczny „Pokusa” z jej udziałem. W wywiadzie dla VIVY! Helena Englert opowiedziała o tym, dlaczego wolała studiować w Stanach, dlaczego wróciła do Polski i czy znane nazwisko to szczęście, czy przekleństwo.

Reklama

W filmie wystąpiła już jako 10-latka. To doświadczenie sprawiło, że na lata porzuciła myśl o graniu. Próbowała wszystkiego. Projektowania ubrań, tańca, śpiewu. Okazało się jednak, że aktorstwo ma we krwi. Uczyła się w międzynarodowych szkołach, zdała brytyjską maturę, ukończyła rok studiów na NYU Tisch School of the Arts. Z powodu pandemii wróciła do Polski i postanowiła spróbować sił na warszawskiej Akademii Teatralnej. Ze swoim rokiem właśnie pracuje nad spektaklem dyplomowym, a w kinach można oglądać „Pokusę”, w której zagrała główną rolę.

Czytaj też: Tak wygląda dziś życie Heleny Englert. „Czuję ogromną wdzięczność za to, że mogę tu być i pracować

Fragmenty wywiadu z VIVY! o szkole w Stanach Zjednoczonych i powrocie do Polski

Poszukiwania siebie doprowadziły Cię do szkoły teatralnej na jednym z najlepszych uniwersytetów w Stanach Zjednoczonych, a potem do Akademii Teatralnej w Warszawie?

Ja wciąż siebie szukam. A do Stanów doprowadziła mnie moja droga edukacyjna. W Polsce chodziłam do międzynarodowych szkół, mam brytyjską maturę. Zagraniczna uczelnia była więc kolejnym naturalnym krokiem. A ja zawsze chciałam pojechać do Stanów Zjednoczonych. Miałam ten ogromny przywilej i możliwość, żeby ten plan zrealizować.

Co więc się stało, że wróciłaś?

Wybuchła pandemia, która zbiegła się z kryzysem spowodowanym moimi przeróżnymi wątpliwościami. Może gdyby nie to, zostałabym tam, a wątpliwości by się rozwiały? Gdy covid zmienił naszą rzeczywistość, minęło dopiero pół roku od mojego przyjazdu do Nowego Jorku. A to za mało, żeby stwierdzić, że to moje miejsce. Rozmawiałam tam z ludźmi z Polski, którzy byli dłużej ode mnie. Twierdzili, że jeśli wytrzyma się trzy lata, to potem już się da radę.

Jakie miałaś wątpliwości?

Musiałam przyzwyczaić się do innej kultury, innego myślenia, innego wszystkiego – zawierania znajomości, przyjaźni.

Do samotności?

Też. Do bycia samej w kulturze, w której wszyscy są razem. Ale nie chodziło o wykluczenie z powodu pochodzenia. Raczej o różnice w myśleniu wynikające z tego, że ja, wychowana w kulturze wschodnioeuropejskiej, musiałam odnaleźć się w kulturze, w której ludzie zorientowani są na siebie. W kulturze, w której nikt nie przyznaje się do słabości i wydaje się, że wszyscy są szczęśliwi i mili. A to tylko pozory. Przecież na pytanie: „Jak się masz?” nie odpowiesz, że źle. Nie w Ameryce. Tam wszyscy są „fine”. A ja potrzebowałam głębokich rozmów do trzeciej w nocy. Czułam się jak pan AA z dramatu „Emigranci” Sławomira Mrożka. To trudne doświadczenie, ale jestem za nie wdzięczna.

Czytaj także: Co dzisiaj robi córka Jana Englerta i Beaty Ścibakówny? Jak wyglądają ich relacje?

Marlena Bielinska/Move Picture

Helena Englert w sesji dla „VIVY!”, styczeń 2023 roku

Nie chciałaś, jak wielu, zostać tam za wszelką cenę?

To jest kwestia zmiany priorytetów. Pandemia wszystko przewartościowała. Wróciłam do Polski w połowie roku akademickiego. Kończyłam go zdalnie z Polski. I tak siedząc drugi miesiąc w łóżku, odbywając na Zoomie zajęcia baletowe o 12 w nocy, poczułam, że to absurd. Środek nocy, mój własny pokój, a ja ćwiczę port de bras. Choć wtedy nie wydawało mi się to dziwne, bo przecież wszyscy tak funkcjonowali. Dokończyłam rok, wzięłam dziekankę i nigdy nie wróciłam.

Nie byłaś zła, że zaczęłaś spełniać swoje marzenie, a los pokrzyżował Ci plany?

Nie, bo w gruncie rzeczy cieszyłam się, że wracam. Zaczęłam zadawać sobie pytania, których pewnie nie zadałabym sobie, gdybym wciąż była w Nowym Jorku. Uznałam, że skoro i tak jestem w Warszawie, to spróbuję dostać się na Akademię Teatralną. I nie chciałam już wracać do Stanów. Tu, w Warszawie, poznałam moich ludzi. Prawdziwych przyjaciół, którzy nauczyli mnie, jak być aktorką.

(…)

To jest po prostu szkoła życia. I tego w Stanach mi zabrakło. Tam system jest bardzo poukładany, uniwersytecki, a tu jest po prostu szkoła zawodowa. W Polsce przedmioty teoretyczne są na drugim planie. W Stanach uczyłam się teorii, a chciałam pracować, być na scenie. I chciałam, żeby ktoś mi mówił, co robię dobrze, a co źle. Tam przy każdej uwadze dostawałam kanapkę komplementów. Dla niektórych może to wspaniały sposób, ale ja potrzebuję prostych komunikatów.


Jesteś tym rozczarowana?

Czego innego się spodziewałam. Ale wiem, że gdybym nie spróbowała, nie byłabym szczęśliwa tutaj. I nie mówię tylko o szkole, ale w ogóle o Polsce. Być może gdybym tam nie pojechała, też siedziały byśmy dzisiaj w tej czarnej sali reżyserii w Akademii, ale miałabym inny bagaż doświadczeń i o czym innym byśmy rozmawiały.

Jechałaś do Nowego Jorku z zamiarem zostania tam na zawsze?

Gdy wyjeżdżałam, spakowałam wszystko. Cały mój dobytek. Zabrałam ze sobą sześć walizek, które potem wróciły do mnie na kontenerowcu. Wtedy czułam, że ten wyjazd to jest moje przeznaczenie. Miałam szczeniackie, pomaturalne poczucie, że tupnę, a wielki świat stanie przede mną otworem. Wierzyłam, że poznam miłość życia, przyjaciół, że to będzie szkoła marzeń i w ogóle... New York! New York! Nie żebym teraz nie była szczeniakiem, ale już tak nie myślę.

Cały wywiad w nowym numerze VIVY! w punktach sprzedaży w całej Polsce od 26 stycznia.

Reklama

Krzysztof Opaliński

Reklama
Reklama
Reklama