Reklama

Dziennikarka Hanna Lis kocha gotować. Ma to po babce i matce. Napisała książkę „Mój świat na talerzu”. W dwutygodniku VIVA! opowiada o niezwykłym życiu swojej babki, która była pół Holenderką.

Reklama

Piszesz w swojej książce kucharskiej „Mój świat na talerzu”, że Twoja babcia i mama lubiły gotować. Smaki dzieciństwa?

Gdy otwierało się szafki w kuchni u babci, czuć było zapach gałki muszkatołowej i lubczyku. U babci była pyszna, domowa kuchnia, mielone, trochę wpływów niemieckich z jej dzieciństwa, na przykład czerwona kapusta z tartym jabłkiem i z octem, czy lane kluski z grysiku z gałką muszkatołową. Nawet w siermiężnych, szarych czasach komunizmu babcia potrafiła wyczarować na stole cuda. Margaryna w jednej miseczce, w innej miseczce kropla twarożku, w jeszcze innej pokrojony szczypiorek. Wprawdzie nic na tym stole tak naprawdę nie było, ale wyglądało jak uczta. Po niej mam dbałość o wygląd stołu, żeby ten, kto jest zaproszony poczuł się dopieszczony.

A u mamy?

Mama z kolei ze swoich podróży zwoziła przeróżne wspomnienia smaków. Zawsze miała skłonność do pewnego nadmiaru. Gdy zapraszała na obiad, to wiadomo było, że będzie dziesięć przekąsek, dwie zupy , trzy dania główne i obowiązkowo kilka deserów. Śmieję się, że mimo iż jestem rodowitą warszawianką, to jestem też rasowym słoikiem. Zawsze od mamy z Ursynowa wracałam ze słoikami, bo jej obiadów nie dało się przejeść podczas jednego posiedzenia. Ja mam podobnie. Gotuje dużo, bardzo różnorodnie i zawsze w ilościach hurtowych. Inaczej nie umiem.

Jakimi były kobietami – babcia i mama?

Babcia Wanda, piękna wojowniczka. Życie mocno ją doświadczyło. Panna z dobrego domu, została wydana za mąż w wieku 20 lat. Niestety jedyne co się babci w owym mężu podobało był jego pies, wilczur, więc ku zgrozie rodziny zabrała wilczura i szybko się rozwiodła. Jej drugi mąż, wielka miłość, oficer Wojska Polskiego, zginął z rąk sowietów na samym początku wojny. Z kolei w 44’ , po akcji Burza, musiała z trzecim mężem, moim dziadkiem Stanisławem Stampfl’em, uciekać ze Lwowa. W ciągu pięciu minut dziadkowie porzucili dorobek życia, zabierając z domu na Łyczakowie tylko namalowany przez moją prababcię, uczennicę Grottgera, wielki obraz Ostatniej Wieczerzy i ukrywaną przez nich Żydówkę, matkę chrzestną mojej mamy. Babcia Wanda była spektakularnie piękną i oszałamiająco zgrabną kobietą. Te nogi! Ech. Nawet w słusznym dość wieku robiła piorunujące wrażenie na mężczyznach. Gdy miała 64 lata, oświadczył jej się o 30 lat młodszy narzeczony, Niemiec Koni. Babcia była pół Holenderką (po swojej mamie) i pół Polką, urodziła się w Essen, a do Polski przyjechała z rodzicami dopiero jako 14-latka po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku. Fenomenalnie mówiła po niemiecku, będąc więc już na emeryturze - nie znosiła bezczynności - podjęła pracę tłumacza w ambasadzie RFN. Tam poznała Koniego. Do ślubu nie doszło, Koni zachorował i błyskawicznie zmarł na raka. Tymczasem babcia która też miała za sobą walkę z rakiem piersi - była amazonką - dożyła pięknego wieku 89 lat. Twarda sztuka, a jednocześnie szalenie kobieca, domowa. Babci dom był zawsze wypielęgnowany. Sama robiła saszetki z suszonych kwiatów i ziół. Wkładała je między idealnie ułożone kolorami ręczniki w szafie. Miała ikrę, w wieku 72 lat złamała kręgosłup, ponieważ gasiła nogą światło i poślizgnęła się na dywaniku.

(...)

Reklama

A co masz po matce?

Chyba upór. Mama przeszła 4,5 roku temu zawał i udar. Ma głęboki niedowład połowy ciała, jest właściwe przykuta do łóżka. A jednak cały czas walczy, gdy przychodzi do niej rehabilitant, wciąż próbuje chodzić, choć wymaga to nieludzkiego wysiłku. Nie poddaje się.

Więcej o rodzinie Hanny Lis, o dorastających córkach, śmierci ojca i chorobie matki w dwutygodniku VIVA! Na rynku od 25 lipca 2019 r.

mat. pras.
Marlena Bielińska/Move
Marlena Bielińska/MOVE
Reklama
Reklama
Reklama