Hanna Lis i jej granice
– Każda zmiana pracy ma na organizm człowieka bardzo ujemny wpływ, zaraz po śmierci kogoś bliskiego i po rozwodzie. A Ty już chyba swój limit wyczerpałaś?
Chyba już jestem zahartowana. Przez politykę odchodziłam z telewizji już trzykrotnie, a ściślej przez wrodzony brak politycznej dyspozycyjności wobec kolejnych, katapultowanych do TVP szefów z partyjnego nadania.
Utrata pracy i środków do życia – bo wbrew temu, co się mówiło, nie dostałam żadnej odprawy – nie jest czymś szczególnie przyjemnym, gdy ma się na utrzymaniu dwoje dzieci i chorą mamę. Ale takie życie: coś się kończy, trzeba się otrzepać i iść dalej. Niekiedy zupełnie nową ścieżką.
– Ale chyba na zwolnienie z pracy nie można się uodpornić? Gdy słyszy się: „Pani już dziękujemy”, trudno opanować łzy?
W tym przypadku trudno mi było raczej opanować śmiech. Byłam przygotowana na to, że zostanę zwolniona: przecież politycy partii rządzącej otwarcie mówili, że zamierzają całkowicie podporządkować sobie publiczne media.
Zabawny w swej absurdalności był jednak całkowity brak jakichkolwiek merytorycznych argumentów uzasadniających moje zwolnienie. Od nowego szefa usłyszałam, że ceni moją pracę i nie ma do niej żadnych zastrzeżeń, jednak jak to ujął: „Nowe wyzwania wymagają nowych ludzi”.
Pomyślałam wtedy: OK, Hanka, do trzech razy sztuka, czas i tobie poszukać nowych wyzwań. W ten sposób po 24 latach wzięłam ostateczny rozwód z newsami i polityką. I wiesz co? Poczułam gigantyczną ulgę. Dziś uważam, że dobra zmiana przyniosła mi naprawdę dobrą zmianę.
– Naprawdę potrafisz odciąć się od polityki, którą zajmowałaś się tyle lat?
Po tylu latach w zawodzie byłoby to chyba niemożliwe. Poza tym każdy, kto jest świadomym obywatelem, powinien się polityką interesować, ale nie musi tego przecież czynić zawodowo? Polska polityka jest w moim odczuciu coraz bardziej wyjałowiona z wartości, idei, wielkich celów.
Okładanie się przez posłów kijami baseballowymi jest nieszczególnie inspirujące. Jako dziennikarka mogę jeszcze spełnić się w tylu fascynujących obszarach życia. Zawodowo odkrywam siebie na nowo i mam z tego gigantyczną frajdę. Ktoś powiedział, że popełniam straszny błąd, biorąc udział w programie „Azja Express”, bo z niego nie będzie już powrotu do świata newsów. Świetnie, bo o to właśnie chodziło – o ostateczne cięcie, pożegnanie z pewnym etapem zawodowego życia. A teraz zaczynam nowy.
Nowy rozdział w życiu Hanny Lis
– Wystarczy Ci prowadzenie programu podróżniczo-kulinarnego?
Czy mi wystarczy? Krysiu, ja szaleję ze szczęścia! Móc połączyć w pracy zawodowej dwie wielkie pasje – odkrywania świata i miłość do kuchni to najwspanialszy prezent od losu. Ktoś ostatnio napisał na moim Twitterze, że to degradacja zawodowa, bo dotąd rozmawiałam z, cytuję: „możnymi tego świata”, a teraz będę „siedzieć w garach”.
Z całym szacunkiem i sympatią dla naszych polityków, wolę gary (śmiech). A poważnie, z założenia nie będzie to program o „garach”. Przecież tradycja kulinarna danego kraju czy regionu jest ściśle związana z jego tradycją kulturalną, historią, często nawet polityką. Za sprawą jedzenia, czy raczej jego braku wybuchały rewolucje i to właśnie w tradycji kulinarnej społeczeństw najłatwiej znaleźć odzwierciedlenie ich ekonomicznej i społecznej struktury.
Przez pryzmat talerza, nad talerzem można opowiedzieć i usłyszeć fascynujące historie. Jedzenie to wbrew pozorom bardzo poważna sprawa. To przecież przy stole nawiązuje się intymne więzi, cementuje się rodzinę, przełamuje polityczne lody po spotkaniach na szczycie. Niestety, nie dość doceniamy potęgę i znaczenie wspólnego stołu, a wiesz, że dzieci, które nie dzielą posiłków z rodziną, o wiele gorzej radzą sobie w szkole i są znacznie bardziej narażone na stany depresyjne?
Azjatycka przygoda Hanny Lis
– Zdumiałam się, że wzięłaś udział w programie „Azja Express”. Ty, kobieta luksusowa, w kreacjach La Manii, butach od Louboutina, nagle brniesz przez Azję z plecakiem, głodna, brudna, bez pieniędzy. Jak się na to zdecydowałaś?
Raczej tak kojarzona. Zajrzyj do mojej szafy – znajdziesz w niej głównie dresy i trampki. Ścianki i rauty to naprawdę nie mój świat. To było superzabawne: podczas naszego pierwszego spotkania Edward Miszczak długo okrążał temat, zanim powiedział, o jaki program chodzi. „Na pewno się nie zgodzisz, uznasz, że to nie dla ciebie, że to poniżej twoich oczekiwań” i tak przez pół godziny (śmiech).
Byłam już lekko przerażona, spodziewałam się walk w kisielu, więc w końcu mówię: „No dobra, Edward, dojdź do puenty”. I wtedy opowiedział o pomyśle programu, którego uczestnicy muszą zjechać autostopem Azję Południowo-Wschodnią – od Wietnamu przez Laos i Kambodżę aż po Tajlandię. Tysiące kilometrów bez pieniędzy, bez hoteli, bez prowiantu. Wystawieni na łaskę i niełaskę miejscowych, przyrody i pogody. W kontrakcie producent zapewnia… wodę pitną (śmiech).
Słuchałam tego z coraz bardziej okrągłymi oczami, a kiedy Edward skończył, powiedziałam tylko: „Wow!”. „No to czekam na sarkazm”, rzucił dyrektor programowy TVN. Był w szoku, kiedy usłyszał, że uważam, iż brzmi to jak najbardziej fantastyczna przygoda świata.
– Bo tak naprawdę ludzie słabo Cię znają?
To chyba dobrodziejstwo inwentarza pod tytułem „pani od niusów”. Poważna i sztywna. Aha, no i jeszcze obrzydliwie bogata, pławiąca się w Bóg wie jakich luksusach. Bzdura. Wczoraj kupiłam te espadryle z koralikami za 60 złotych. Boskie, co? Nigdy nie byłam szczególnie rozrzutna, a teraz muszę być bardzo oszczędna, bo od stycznia nie zarabiam, a muszę zapewnić byt dzieciom i mamie.
– Chciałaś udowodnić sobie, że dasz radę? A może ocknął się w Tobie duch reporterki?
Nigdy nie byłam w tej części Azji, a zawsze marzyłam, by w tamte okolice pojechać. Było mi więc wszystko jedno, czy będę tam maszerować z buta, czy podróżować na pace. Liczyło się tylko to, że mogę spełnić swoje marzenie, zobaczyć z bliska, dotknąć świata, którego dotąd nie znałam.
Wiedziałam, że będzie ciężko, jednak rzeczywistość przerosła najśmielsze oczekiwania. To był miesiąc walki z własnymi słabościami, przeciwnościami losu, zmęczeniem, zwątpieniem. Podczas podróży rzadko oglądałam siebie w lustrze, więc gdy zobaczyłam zajawkę programu, doznałam szoku: brudna, niewyspana, umazana błotem. Już sobie wyobrażam, co się będzie działo za kilka tygodni na wszystkich portalach plotkarskich.
Dopiero teraz dociera do mnie, że to, co było dla mnie bardzo osobistą, fantastyczną przygodą, zostanie niebawem poddane publicznej chłoście. Ale to nieistotne, cokolwiek by pisali: to była podróż i przygoda życia i nikt mi tego nie odbierze.
– Podobno przez tydzień się nie myłaś?
Bez przesady: tylko przez 36 godzin. Któregoś wieczoru bardzo długo szukaliśmy miejsca do spania. Kiedy w końcu przyjęła nas do siebie laotańska rodzina i pościeliliśmy sobie karimaty na podłodze, okazało się, że jest już prawie północ. „Łazienka” okazała się być położoną kilkanaście metrów od domu, pozbawioną światła lepianką bez dachu, z dziurą w podłodze i wiadrem deszczówki.
Był środek nocy, ciemno i głucho dookoła – wymiękłam, po prostu za bardzo się bałam. Bieżąca woda w tamtych regionach świata to dość rzadki luksus, ludzie żyją niekiedy w skrajnym ubóstwie. A mimo to nigdy nie zostaliśmy na lodzie. Ludzie przyjmowali nas do swoich domów, oddawali miejsce do spania: często na podłodze, obok siedmioosobowej rodziny.
36 godzin bez prysznica to naprawdę nie jest taki dramat, choć efekt wizualny na pewno będzie dramatyczny. Na metę odcinka dotarłam z kołtunami i kilkoma zbłąkanymi ćmami we włosach (śmiech). Kilka portali będzie zapewne miało używanie.
– Przejmujesz się tym?
Skłamałabym, mówiąc, że słowa nigdy nie bolą, że hejt zupełnie cię nie dotyka. Jesteśmy ludźmi, a nie jakimś abstrakcyjnym wytworem mass mediów. Wciąż nie rozumiem skali tego zjawiska w Polsce. Że komuś chce się w internecie wylewać wiadra pomyj na ludzi, których nawet nie zna. Ale nienawiść zżera przede wszystkim nienawidzącego. Złe emocje są toksyczne, staram się nie poświęcać im czasu i uwagi.
– W tym programie nie można nic ukryć makijażem, światłem?
Pod jakim makijażem?! (śmiech). Światło? Mała lampka na kamerze, która pozwala cokolwiek dojrzeć w kabinie ciężarówki – tyle. Podejmując decyzję o udziale w „Azja Express”, myślałam o podróży i przygodzie, a nie o konkretnym programie czy jakimś telewizyjnym wizerunku. Poza tym kiedy w kwietniu powiedziałam „tak”, wrzesień wydawał się tak odległy, że aż nierealny. Ba, nawet 12 maja (termin wylotu) wydawał się nierealny.
Plecak o pojemności 70 litrów, po spakowaniu ważący około 18 kilogramów, był czystą abstrakcją, dopóki omal nie powalił mnie na ziemię, gdy pierwszy raz wrzuciłam go na plecy. Dopiero Aga Włodarczyk i Marysia Konarowska pokazały mi, jak ustawić stelaż, skrócić ramiączka, zapiąć wokół pasa, tak żeby cię nie przewrócił.
– Najważniejsza jest wola walki, a nie siły fizyczne.
To prawda i to była cenna lekcja, którą dość szybko odrobiłam. Znacznie trudniej było nauczyć się okiełznać dziką tęsknotę za dziećmi. Pakowałam się przecież, nie wiedząc nawet, na jak długo wyjeżdżam – na kilka dni czy na miesiąc. Nigdy dotąd nie rozstawałam się z Julką i Anką na dłużej niż dwa tygodnie.
Pierwszy raz w życiu spędziłam urodziny bez nich, bo 13 maja zastał mnie w samolocie nad Wietnamem. Poza tym mój telefon nie miał zasięgu, a ja zwykle dzwonię do dzieci pięć razy dziennie, sprawdzam, co się z nimi dzieje, czy są bezpieczne, czy najedzone. Pękłam już na lotnisku w Paryżu, poryczałam się.
– Podjęłaś trudną decyzję, zostawiając wszystkich swoich podopiecznych. Pytałaś ich, czy możesz wziąć udział w tym programie?
Oczywiście, bez ich zgody i wsparcia nigdzie bym nie pojechała. Dziewczyny zareagowały entuzjastycznie, wszelkie moje obawy zbywając okrzykiem: „Mama to będzie przygoda twojego życia!”. Bałam się rozmowy z moją mamą, byłam przekonana, że będzie mnie od tego pomysłu odwodzić. Zawsze była bardzo nadopiekuńcza, zawsze o mnie drżała. A tu, ku mojemu zaskoczeniu, od razu powiedziała: „Jedź, damy sobie radę”.
I zaczęła wspominać własną podróż po Indochinach, gdy jako 28-letnia dziewczyna w latach 70. wraz z ojcem była korespondentką wojenną PAP. Wróciła wielokrotnie wcześniej snuta opowieść o tamtym świecie i tamtych czasach, o dramacie wojny, ale przede wszystkim o ludziach, których tam spotkała. Szczodrych, otwartych, chętnych do pomocy.
Powiedziała: „Myśmy z ojcem mieszkali w lepiankach, bomby nad nami świstały, to jak ty masz nie dać rady?”. I dopiero gdy trafiłam na miejsce, zrozumiałam, o czym mówiła. Ludzie, którzy sami nie mają prawie niczego, oddawali nam miejsce do spania, dzielili się z nami posiłkami. Mogliśmy równie dobrze lądować w rowach melioracyjnych, a jednak zawsze znalazł się dla nas kąt i miska ryżu.
– Chciałaś zrezygnować?
Kilka razy, kiedy skrajnie wycieńczeni psychicznie i fizycznie kładliśmy się z Łukaszem Jemiołem spać, mówiliśmy do siebie: „Dobra, koniec, jutro wracamy, chrzanić to, zamiast ruszyć do wyścigu, usiądziemy sobie rano na luziku na poboczu i będą musieli nas wywalić”.
A jednak rano wstawaliśmy, czując, że chcemy iść dalej, zobaczyć więcej. Któregoś razu trafiliśmy do przepięknego kompleksu restauracyjnego na południu Wietnamu. Okazało się, że właścicielem jest jakiś lokalny komunistyczny bonza. Bardzo miło nas przyjął, na Google Translate ustaliliśmy, że nas przenocuje. Myśleliśmy, że złapaliśmy Pana Boga za nogi. Dopóki nie okazało się, że na terenie knajpy i jej bajecznego ogrodu za chwilę startuje impreza dla miejscowych notabli.
Nam – umorusanym, spoconym i brudnym – zaproponowano, abyśmy dyskretnie schowali się przed wzrokiem eleganckich gości i wysłano do kwater dla robotników, którzy, nawiasem mówiąc, prezentowali się zdecydowanie lepiej od nas. Kiedy jednak Łukasz zobaczył brudny schowek na miotły, w którym mieliśmy spać, nie wytrzymał, puściły mu nerwy. W końcu udało się jednak wynegocjować spanie na podłodze w jednej z sal restauracyjnych.
Nie wyjęłam śpiwora z plecaka, więc spałam na gołej, bardzo cienkiej karimacie i to był błąd. Po przebudzeniu nie mogłam się ruszyć, a mój kręgosłup powiedział: „Sorry, ale ja wracam do Warszawy”. Przekonałam go, żeby został (śmiech). To doświadczenie pokazało, że często im więcej ludzie mają, tym mniej skorzy są do tego, aby dzielić się z innymi.
Zderzenie światów w życiu Hanny Lis
– Zaskoczyłaś sama siebie swoją wytrwałością?
Zaskoczeniem był raczej powrót do Polski. Już w samolocie złapała nas tęsknota do ludzi, których tam poznaliśmy, do miejsc, do których byśmy pewnie nie dotarli jako zwyczajni turyści. Prawie poryczeliśmy się, wspominając starą stolicę Laosu – Luang Prabang, w której w powietrzu wisiała tak piękna, trudna do nazwania słowami, metafizyczna duchowość.
Po powrocie do kraju oboje z Łukaszem wpadliśmy w straszny psychiczny dołek, że to już koniec, że wracamy do naszego poukładanego, nudnego w gruncie rzeczy życia.
– Nie odetchnęłaś z ulgą, że wreszcie będziesz się mogła wyspać we własnym łóżku i że zobaczysz swoje dzieci?
Przez pierwsze dni po powrocie nie mogłam się odkleić od Julki i Anki (śmiech). Za wygodami, jak się okazało, nieszczególnie tęskniłam. Normalnie nie śpię dłużej niż pięć godzin na dobę, skrócenie więc snu do czterech nie stanowiło w Azji żadnego problemu. W Wietnamie przez pierwszych kilka dni miałam kłopot ze snem z powodu towarzystwa karaluchów wielkości słoni, ale i do nich szybko przywykłam. Po prostu spokojnie je z siebie strzepywałam.
W Polsce szybko ożyły wspomnienia. Jak te z pobytu w malutkiej górskiej wiosce. Zatrzymaliśmy się na kilka godzin w jednej z chat w oczekiwaniu na ogłoszenie wyniku wyścigu. Była tam pięcioletnia dziewczynka, która chyba pierwszy raz widziała na żywo przybyszów z Europy. Była tym tak podekscytowana, że nie opuszczała nas na krok. Przytulała się do nas, specjalnie dla nas założyła swoją najpiękniejszą, jedyną, jak sądzę, sukienkę i zorganizowała nam przepiękny pokaz lokalnego tańca. Sporo było śmiechu i radości.
Wyjeżdżaliśmy jednak stamtąd przybici całkowitą pewnością, że my zaraz wrócimy do naszego wygodnego życia, a ci ludzie zostaną w tej swojej mikroprzestrzeni bez perspektyw, bez przyszłości, w biedzie. Nasza mała tancerka najpewniej nigdy nie wyrwie się z tej wioski w górach, nie pójdzie na studia, powieli cykl wyznaczony jej przez biedę. Przez pierwsze tygodnie po powrocie mogliśmy z Łukaszem rozmawiać niemal wyłącznie ze sobą, ponieważ nikt nie był w stanie zrozumieć naszej tęsknoty. Moje dzieci patrzyły na mnie jak na kosmitkę.
Brakowało mi mojej karimaty, plecaka i wytyczonego celu. W domu poczułam, że mam za dużo przedmiotów: mebli, urządzeń kuchennych, spojrzałam na wannę, której nie widziałam od miesiąca, i mówię sobie: „Ale właściwie po co mi ona?”. Nie chciałam chodzić do restauracji, nie chciałam spotykać się z przyjaciółmi, bo czułam, że jestem z innego świata i że nie mam z nimi płaszczyzny porozumienia. Zrozumiałam, że my tutaj, w naszym świecie, mamy stanowczo za dużo, a oni tam, w Laosie, mają stanowczo za mało.
Przemiana Hanny Lis
– Teraz zmienisz swoje życie?
Wydaje mi się, że ten wyjazd mnie już bardzo zmienił. Mam większy dystans do wszystkiego.
– Jesteś lepszym człowiekiem?
Po prostu innym. Takie dalekie podróże do kultur, których nie znamy, zawsze dają nam nową perspektywę. Zawsze miałam tendencje do chomikowania: ciuchów, przedmiotów, pierdół za przeproszeniem. Pierwsze, co zrobiłam po powrocie z Azji, to oddałam pół zawartości mojej szafy.
Nie przywiązuję się już do rzeczy materialnych. W ogóle. Kiedy tygodniami widzisz wokół siebie buddyjskich mnichów, których jedynym majątkiem są skromne pomarańczowe szaty i szeroki uśmiech na twarzy, dociera do ciebie, iloma zbędnymi rzeczami się otaczamy.
– Mogłabyś wrócić na przykład do Laosu i tam z nimi żyć?
Absolutnie tak. Poznałam tak wielu Europejczyków, Francuzów przede wszystkim, którzy posprzedawali swoje mieszkania w Paryżu, rzucili pracę w korporacjach i przeprowadzili się do Laosu. Jeden prowadzi jakąś piekarnię, drugi – malutką knajpkę. Są szczęśliwi. Człowiekowi naprawdę nie tak wiele do szczęścia potrzeba.
– Ostatnie dwa lata miałaś bardzo trudne. W Azji to wszystko przemyślałaś i sobie poukładałaś?
Poukładałam sobie, a raczej poskładałam siebie jeszcze przed wyjazdem, inaczej nie byłby on w ogóle możliwy. Przed taką wyprawą trzeba odnaleźć w sobie spokój, ekwilibrium, inaczej człowiek nie da rady. A ostatnie półtora roku rzeczywiście trochę dało naszej rodzinie w kość. Dzień przed Wigilią 2014 mama doznała zawału, wylewu i wreszcie zatrzymania krążenia.
Zadzwoniła do mnie sąsiadka, lekarz z karetki nie dawał właściwie żadnych szans, kazał się śpieszyć. Na szczęście był ze mną wtedy w domu ksiądz Jan Kaczkowski, który bez zastanowienia natychmiast wskoczył do samochodu i pojechał ze mną do szpitala. Było tak źle, że Jan udzielił mamie sakramentu ostatniego namaszczenia, lekarze mówili, żebym się pożegnała.
Przez pierwsze dwa tygodnie słyszałam, że stan jest beznadziejny, więc żegnałam się z mamą kilka razy dziennie, za każdym razem, gdy opuszczałam OIOM. Jan bardzo mnie wtedy wspierał, przeprowadzał przez najgorsze, uczył na nowo oswajać się ze śmiercią. Nie wiem, co bym bez niego wtedy zrobiła. Dzięki cudownym lekarzom ze szpitala MSWiA i boskiej pomocy mama przeżyła, ale jej stan jeszcze długo był bardzo ciężki. W sumie spędziła w szpitalu ponad pół roku.
To była dla nas obu emocjonalna i fizyczna katorga. Rano szpital, potem praca, zaraz po pracy znów szpital i tak od rana do nocy. Zaliczyłam w tym czasie czasem kilka spektakularnych wpadek w telewizji, udało mi się nawet zapomnieć, jak nazywa się program, który prowadziłam (śmiech). Byłam jednak tak wycieńczona, że spokojnie mogłabym zapomnieć, jak sama się nazywam. Być może powinnam była wtedy zrezygnować z pracy na jakiś czas, ale po prostu nie stać mnie było na to, żeby nie pracować.
– Mama doszła do siebie?
Bardzo dzielnie walczy, pracuje, poddaje się rehabilitacji. Mamy fantastyczną rehabilitantkę Emilkę. Mama zaczyna troszkę chodzić. Na razie jest to kilka okrążeń wokół łóżka, ale to już wielkie zwycięstwo okupione tytaniczną pracą i gigantycznym wysiłkiem.
Mama nie poddaje się, zagryza zęby i zasuwa. Jestem dla niej pełna podziwu. Pięć lat temu nowotwór zabrał mi tatę, półtora roku temu omal nie straciłam mamy. Takie przeżycia ustawiają ci hierarchię wartości w życiu. Kiedyś miałam dwa plany na życie: minimum i maksimum. Dziś jeden jest tożsamy z drugim.
– To znaczy?
Szczęście to zdrowie moich najbliższych i możliwość realizowania się w pracy, którą kocham i która pozwala mi zadbać o rodzinę. Projekt w TVN Style jest więc spełnieniem moich marzeń, a jedyne, czego mogę żałować, to że tak długo zwlekałam z tym, żeby odważyć się po nie sięgnąć.
Rozmawiała Krystyna Pytlakowska