„Radzą mi jak żyć”, Hanna Lis o swoich dorastających córkach
Julia mieszka w Amsterdamie, Anna wyjechała do Rzymu
Dziennikarka Hanna Lis kocha gotować. Jej starsza córka, Julia, odziedziczyła pasję po matce. Dlatego Hanna Lis zamieściła przepis córki w swojej książce „Mój świat na talerzu”. O więzi z córkami opowiada w dwutygodniku VIVA! (na rynku od 25 lipca 2019 r.)
Siedzimy u Ciebie w mieszkaniu. Gdyby Twoja córka, Julka, zrobiła dla nas śniadanie, co by przygotowała?
Jajko w koszulce, czyli gotowane bez skorupki. Jula robi najlepsze jajka poche w galaktyce. Na tostach, z awokado , obficie podlane ostrym tajskim sosem sriracha. Nie wiem dlaczego, ale dla większości śmiertelników jajka w tym wydaniu jawią się jako rzecz niebywale skomplikowana, z pogranicza czarnej magii. Nic bardziej mylnego, zresztą podałam przepis na śniadanie Julki w mojej książce. Polecam.
Kiedy zrobiła Ci takie śniadanie ostatnio?
W marcu. Od dwóch lat studiuje w Amsterdamie. Chyba odziedziczyła po mnie miłość do gotowania, do biesiadowania, do karmienia ludzi. Będzie w Warszawie za tydzień, zobaczymy jak się kulinarnie rozwinęła.
(...)
Odwiedzasz ją w Amsterdamie?
Tak. Na szczęście jest blisko. Gdy zaczęła myśleć o studiach, chciała jechać do Stanów Zjednoczonych. Nie ingerowałam w jej wybory, ale serce matki, nie da się ukryć, krwawiło i bolało. Studiuje communication science, to jest połączenie PR, marketingu, zarządzania mediami, trochę dziennikarstwa.
Rozmawiacie o chłopakach?
Liczba pojedyncza. Jula jest w stałym związku, ma świetnego chłopaka, Holendra, bardzo czułego, troskliwego, opiekuńczego. Razem gotują, lubią dom. I jeszcze jeden walor: Thomas ma 194 centymetrów wzrostu, wreszcie się nie martwię, jak to moje dziecko dotrze nocą do domu.
A co robi młodsza, Anna?
Jest jeszcze ze mną. Ale niedługo, bo w przyszłym roku matura, a Ania też chce wyjechać za granicę na studia. Teraz jest ze swoim chłopakiem w Rzymie. O ósmej rano pobudka i według starannie przygotowanego przez Anię planu zwiedzają muzea, galerie, zabytki. Artystyczna dusza, bardzo wrażliwa. Po wizycie w Muzeach Watykańskich zadzwoniła oburzona tym, że zwiedzający “macają rzeźby, jakby to był sklep Zary, a nie świątynia sztuki” (śmiech). Jest zapalonym, bardzo dobrym fotografem, ale chce studiować historię sztuki.
(...)
Z perspektywy kobiety, która zbliża się do połowy wieku, jaki był Twój największy szczyt?
Być może paradoksalnie to zabrzmi w ustach pani z telewizji, która od 25 lat jest w mediach, ma okładki w kolorowych pismach, właśnie robimy wywiad, dla mnie tym szczytem było urodzenie i wychowanie moich dzieci.
Ale dzieci już nie ma w domu, to co tu zdobywać?
A właśnie, że nie, bo przeszłyśmy do kolejnego etapu. Ostatnio czytałam - zresztą w „VIVIE!”- wywiad z Magdą Mołek, która cudownie odczarowała te bzdety, które się wciska kobietom o macierzyństwie. Jaki słodki bobasek, tak ładnie pachnie, a potem się robi z tego śliczny nastolatek, wszystko jest cudowne, jak z idealnego obrazka. Nie, nie zawsze jest cudownie, bywają trudne momenty. Wychowywanie młodego człowieka do wejścia w dorosłość jest w pewnym sensie jak zdobywanie górskiego szczytu. Czasem sypie ci śnieg w twarz, czasem dostajesz zadyszki, ale jak już staniesz na górze i zobaczysz ten widok, drogę jaką przebyłeś…to jest piękne. Anka i Julia są już ukształtowanymi ludźmi: bardzo mądrymi, wrażliwymi i wartościowymi. To jest mój szczyt. A teraz zaczyna się schodzenie do bazy. Nie, to nie metafora starzenia się, czy umierania (śmiech). Schodzenie do bazy to czas, w którym ja zaczynam się uczyć od nich.
Co to znaczy?
Rozmawiamy po partnersku. Często radzą mi jak żyć, jak postępować, jakich wyborów dokonać. Ale też najzwyczajniej, po babsku radzą w co się ubrać, czy jak umalować. Są fantastycznymi młodymi kobietami, a ja dzisiaj odbieram to, co włożyłam w ich wychowanie. I czerpię z tego garściami. To schodzenie do bazy jest fajne. Mam nadzieję, że nie będzie jakiejś śnieżycy po drodze, na razie pogoda jest super.