NASZE WSPOMNIENIA. Gene Gutowski: „Żyjemy według zasady carpe diem – żyj dniem dzisiejszym”
- VIVA!
Gene Gutowski (właściwie Witold Bardach) zmarł 10 maja 2016 roku. Miał 90 lat. Producent filmowy, ocalały z Holokaustu. Współpracował się z Romanem Polańskim. Ich wieloletnia przyjaźń zaowocowała filmami, które dziś wpisały się do historii kina, otwierając im drzwi do kariery. Wyprodukował miedzy innymi: „Pianistę”, „Nieustraszonych pogromców wampirów”, „Wstręt”.
„Żyjemy według zasady carpe diem – żyj dniem dzisiejszym. (…) Żyć nie umierać. Sukces uskrzydla, przyciąga mnóstwo ludzi, w tym piękne babki”.
W 2010 roku w wywiadzie dla VIVY! wspominał Lilianie Śnieg-Czaplewskiej bezgrzeszne lata 60. - czasy dzieci kwiatów, nieustających imprez, wolnej miłości. Jak je wspominał? Czy czuł się dzieckiem epoki, za której szaleństwa przychodzi niektórym słono zapłacić? Co opowiadał o przyjaźni z Romanem Polańskim?
Będziemy pamiętać! Wspominamy ludzi, którzy odeszli w 2016
Polecamy też: NASZE WSPOMNIENIA. Andrzej Wajda, człowiek który namalował nam Polskę
Londyn. Rok 1963. Gene żeni się po raz drugi, z Judy, piękną modelką. Będzie miał jeszcze dwie żony. Rodzi mu się syn, a ma już dwóch z poprzedniego małżeństwa. Wtedy też ściąga do Anglii Romana Polańskiego. I tak zaczyna się historia ich niezwykłej przyjaźni. On – lwowiak o żydowskich korzeniach, boleśnie naznaczony wojenną traumą, sierota, w okupowanej Warszawie kombinujący, jak przetrwać. W 1942 roku, a ma wtedy 17 lat, przybiera nazwisko Gutowski (prawdziwe to Witold Bardach). Konspiruje, po wojnie działa jako agent amerykańskiego kontrwywiadu, żeni się z Amerykanką, wyjeżdża do Stanów, dostaje amerykańskie obywatelstwo. Wraca jednak do Europy, a w 1960 roku osiada w Londynie. To miejsce dla niego – zdolnego, kreatywnego i z głową do interesów. Trzy lata później ściąga tu Polańskiego, dziecko Holocaustu, teraz młodego, obiecującego reżysera. Genialny duet wspólnie wyprodukuje: „Wstręt”, „Matnię”, „Nieustraszonych pogromców wampirów” – dziś klasyki światowego kina. W 1967 roku na zaproszenie Paramount obaj jadą do Hollywood. I tu ich drogi zawodowe w tajemniczy sposób się rozchodzą na blisko 35 lat. Ponownie spotykają się przy produkcji „Pianisty” w 2001 roku. Razem świętują dwiema butelkami Dom Pérignon trzy zdobyte Oscary. – Sweet sixties – słodkie lata 60. Lata przyjaźni z Polańskim, lata szalonej pracy i równie szalonej zabawy. Z czym się Panu kojarzą?
Z Londynem. Był wtedy wspaniałym, tanim miastem, nie to co teraz. Z mnóstwem klubów, knajp, dyskotek: Stork przy Swallow Street, Graucho, gdzie bywał show-biznes, Annabels przy słynnym Barkley Square i Harry’s Bar, gdzie do członkostwa trzeba było mieć rekomendację dwóch osób. Na piśmie! O przyjęciu lub nie decydował komitet. Mam klubowe karty członkowskie do dzisiaj, z niskimi numerami. Do klubu Tramp – małego, ale ekskluzywnego – nie mógł przyjść samotny facet, by się upić, gapiąc na panienki. Musiał przyjść z…
– …z osobą towarzyszącą.
Gene Gutowski: Mógł przyjść z inną, wyjść z inną, ale nigdy sam. W klubie każdy miał swoje miejsce. Najcenniejszy był stolik stojący najbliżej stolika właścicieli. Jak nasz, z rezerwacją dla „Mr Polanski, Mr Gutowski”.
– Roman Polański od kilku miesięcy przeżywa ciężkie chwile. Kiedy ostatnio Pan z nim rozmawiał?
Gene Gutowski: Wczoraj.
– Jak się czuje?
Gene Gutowski: Dobrze. Jest w świetnej formie. Śmiejemy się, opowiadamy dowcipy, a nawet śpiewaliśmy razem „Trojkę”, słynną pieśń ludową: „Jedzie trojka, śnieg puszysty…”. Romek zna słowa całej piosenki. Znamy się od 1963 roku. W tamtych latach spędzaliśmy tak dużo czasu, że Judy – druga żona, którą poślubiłem rok wcześniej – zaczęła się gorzko skarżyć. Twierdziła, że nie jestem jej mężem, lecz mężem Romana. Jak szedł w Londyn, wyrzucałem mu pieniądze przez okno, które mijał w drodze na wieczorne podboje. Ależ było tanio! Za dziesięć funtów można było zjeść kolację we dwoje i wypić sporo drinków w Ad-Lib, potem w Trampie. Szybko zaczął sobie świetnie dawać radę i poczuł się w Londynie jak ryba w wodzie, wszędzie był zapraszany, fetowany. W tych klubach widywaliśmy Beatlesów, Rolling Stonesów, a król szwedzki, jeszcze jako następca, usiłował się ze swoim towarzystwem dostać do Trampa, ale nie miał karty klubowej. Musiałem wstać w środku nocy, by go wprowadzić. Przez lata potem dostawałem drobne dowody pamięci z pałacu królewskiego w Sztokholmie. Anglia zawsze była krajem klubowym. W odróżnieniu od takich miejsc w Polsce, zawsze można tam było dobrze zjeść. Ponadto się piło, tańczyło, rozmawiało, spotykało z ludźmi. Pani wie, że niemal wszystkie kluby, dyskoteki były w rękach polskich Żydów? Polacy w Londynie to nie była siła robocza, tylko weterani armii Andersa i lotnicy. Słynny Polak Feliks Topolski, przyjaciel rodziny królewskiej, wspaniały malarz, i Staś Radziwiłł – szwagier Kennedy’ego oraz mój serdeczny przyjaciel. Romek Polański szybko poczuł się tu wspaniale. Zrobiliśmy pod rząd „Wstręt”, „Matnię” i „Nieustraszonych pogromców wampirów”. Same hity. Klasyka filmu. A ponadto ja zrealizowałem musical „Passion Flower Hotel” z muzyką Johna Barry’ego, który odniósł sukces, szedł w Londynie przez rok. Zadebiutowały w nim między innymi Jane Birkin i Francesca Annis. Z Romkiem najpierw gadałem po polsku, ale szybko nauczył się angielskiego.
Polecamy też: NASZE WSPOMNIENIA. Maria Czubaszek: „Uważam, że śmierć to już po balu”
Sesja dla Vivy!, 2010 rok
– Zaraz, zaraz, nie tak szybko. Jak Polański znalazł się w Londynie? Jak poznał człowieka, o którym napisał: „Jest jedną z najważniejszych postaci w moim życiu”, czyli Pana?
Gene Gutowski: Zobaczyłem „Nóż w wodzie” i powiedziałem: „Muszę go znaleźć”. Ignacy Taub, przyjaciel Polańskiego, powiedział mi, że będzie w Monachium na Tygodniu Filmu Polskiego. Pojechałem tam, umówiłem się na kolację. Romek mieszkał wtedy w Paryżu, miał za sobą małżeństwo z Barbarą Kwiatkowską-Lass, po angielsku nie mówił. Miał chłopięcy wygląd, poczucie humoru, był zabawny, błyskotliwy. Zaproponowałem mu współpracę: „Dopóki nie zrobisz filmu po angielsku, nie zaistniejesz”. Zaprosiłem do Londynu.
– Łatwo było zrobić ten pierwszy film, „Wstręt”?
Gene Gutowski: Z wielkim trudem. Wszyscy odmawiali pieniędzy: „Who’s Polanski?”. Chodziliśmy od jednej firmy do drugiej, w końcu znalazłem niezbyt uczciwego producenta półpornograficznych filmów, który dał kasę. Opłacało się. Największy amerykański krytyk filmowy Bosley Crow-ther z „New York Times” napisał o „Wstręcie”: „An absolute knockout of a movie”. O lepszej recenzji trudno marzyć. Ciężki film, kasy nie było, ale chwała była. Pomogłem Romanowi kupić ładny domek w małym, cichym zaułku, który sobie ładnie urządził, zawsze zapraszał tam gromadkę pięknych kobiet, bo…
– …jak napisał Pan w książce: „był hojnym i życzliwym gospodarzem”.
Gene Gutowski: To były wspaniałe złote lata w Londynie; bywałem też w Paryżu i na Riwierze. Z Serge’em Gainsbourgiem, kompozytorem, piosenkarzem, aktorem, mężem czterech żon, w tym Jane Birkin, i miłością BB, schodziliśmy cały Paryż. Na premierze „Wstrętu” w Londynie byli wszyscy. Wszyscy! Geniusz Romka sprawił, że wszyscy się stawili. Odbieraliśmy nagrody na festiwalach na całym świecie. Złotego i Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie, dwa razy w Rio de Janeiro, jako przedstawiciele filmu angielskiego. Bardzo nas to bawiło. Dwóch polskich uciekinierów robiących za ważne persony angielskiej kinematografii… Odnieśliśmy obaj wielki sukces towarzyski i filmowy.
– Światowcy, ale z nieuleczalną skłonnością do polskich klimatów?
Gene Gutowski: Odezwały się moje polskie sentymenty. Często chodziliśmy do Ogniska w centrum Londynu – klubu wojskowego dla Polaków od czasu wojny. Na flaczki, śledzie, chłodnik, pierogi.
– Myślałam, że z Pana kosmopolita...
Gene Gutowski: Do tego stopnia, że gdy wydawałem przyjęcia, w Ognisku zamawiałem bigos, chłodnik. Hitami były polskie dania. Chodziłem też do klubu maleńkiej Zofii Terné – Green Street Club, gdzie odbyło się wesele Soni Ziemann i Marka Hłaski. Byłem świadkiem na jego ślubie, podczas którego Marek tak się upił, że śpiewał jak Frank Sinatra.
– Tak dobrze?
Gene Gutowski: Raczej nie, tak bełkotliwie. Chcieliśmy go położyć do łóżka, ale był ciężki, że nie daliśmy rady, i spał na podłodze. Tak wyglądała jego noc poślubna. W Saint-Moritz Sonia oddała nam w gościnę swoją willę. Wcześniej kupiłem na Amerykę prawa na „Ósmy dzień tygodnia” w reżyserii Forda, stając się poniekąd mecenasem Hłaski.
– Czuł się Pan królem życia?
Gene Gutowski: Nieźle się czułem, nieźle. (Joanna, życiowa partnerka G.G., z głębi mieszkania: „Przyjacielem Gucia był Victor Lownes – szef „Playboya”. Króliczków wokół było, ile kto chciał, to jak miał się nie czuć królem?). Co prawda, to prawda. W klubie „Playboya” miałem jedną z pierwszych kart członkowskich. Bywał tam biznes, show-biznes, arystokracja.
– Polański i Pan byliście pożądanym towarzystwem.
Gene Gutowski: Roman, w pracy prawdziwy tytan, wieczorami zmieniał się w bon vivanta.
– Ładnie go Pan opisał: „Wieczorami zamieniał się w pędzonego testosteronem, zapalonego łowcę dziewcząt i miłośnika zabaw. Był (i nadal jest) bystrym i czarującym kompanem, toteż wkrótce zdobył grono młodych wielbicielek. Kadencja niektórych trwała tylko jedną noc...”.
Gene Gutowski: No tak, Romek się ciągle gdzieś wybierał, a ja niekoniecznie. Sporo pieniędzy wydawaliśmy też na siebie, na ciuchy, na koszule i ubrania od słynnego krawca.
– Wiem, już w łódzkiej Filmówce Roman jako jedyny miał ze 20 koszul. I we wszystkim musiał być najlepszy.
Gene Gutowski: Zawsze miał ambicję niesłychaną. Najlepiej jeździł na nartach, najlepiej samochód prowadził, nawet brał lekcje pilotażu. Z Teresą Tuszyńską pięknie zatańczył cha-chę w „Do widzenia, do jutra”. Z tańcem tak dobrze już mu nie szło, ale ambicje miał jak Fred Astaire.
– Zrobił na mnie wrażenie opis ekscesów towarzyskich, na przykład uprawianie seksu na żywo przez Victora Lownesa na środku salonu podczas przyjęcia. Jak pan opisuje: „Zdumieni goście nie szczędzili oklasków. Brytyjczycy zawsze doceniali sportową postawę”.
Gene Gutowski: Wtedy zaczęła się w Anglii rewolucja seksualna. Wymyślono miniskirt – tak małą, że o mniejszej już nie mogło być mowy. Niektóre dziewczyny nosiły majtki do minispódniczek, niektóre nie. Jak siadały, to był widok. No i wielka sprawa, świat podbiła pigułka antykoncepcyjna – podwalina rewolucji seksualnej. Kobiety przestały się bać niechcianej ciąży, pigułka oznaczała wolność.
Polecamy też: NASZE WSPOMNIENIA. Ks. Jan Kaczkowski: „Chciałbym Cię, Panie Boże, prosić o zbawienie”
– Słodkie lata 60. stały się jeszcze bardziej beztroskie.
Gene Gutowski: Dziś już w tych grach nie biorę udziału, ale wie pani, widzę, że życie w Polsce dzisiaj jest mocno zseksualizowane. Młode dziewczynki często bez oporu bzykają się na lewo i prawo w coraz młodszym wieku.
– Ale wtedy były dzieci kwiaty, Woodstock, luźne normy moralne, te orgie, gdzie wszyscy ze wszystkimi… Muszę spytać znawcę tematu: ówczesny świat był mniej czy bardziej rozwiązły niż dziś?
Gene Gutowski: Mniej, proszę pani, o wiele mniej. Nie było tylu narkotyków, konsumpcjonizmu. Wszystkim zależało na dobrej zabawie. Było więcej „przyjaźni w przyjaźni”, wszyscy byli mniej interesowni.
– Kobiety też?
Gene Gutowski: Kobiety też! Nie było prostytucji w takim sensie jak dzisiaj, w Internecie pełnym ogłoszeń: „dam sponsorat”, „szukam sponsora”. Ja ci dam to, ty mi dasz tamto. Dziś liczy się tylko kasa.
– Zawsze i wszędzie są matki, które chcą, by małoletnie córki zrobiły karierę za wszelką cenę.
To nie moje doświadczenia, mnie nastolatki nigdy nie interesowały. Wolałem kobiety dojrzałe.
– Jak bardzo dojrzałe?
No, takie… 22-letnie.
– Pod warunkiem, że młodo wyglądają?
Gene Gutowski: Kiedyś spytano Romana, dlaczego lubi młode dziewczyny, a on odpowiedział: „Kto nie lubi młodych dziewczyn?”. Mam żelazną zasadę, która właściwie determinuje naszą przyjaźń: nigdy mnie życie seksualne moich przyjaciół nie interesowało. Nie wtrącam się, nie oceniam. Jak ktoś chce z dziewczynką, rybą, konikiem, owieczką – jego sprawa. Byle nie krzywdził.
– Tak z ręką na sercu, droga do kariery wiodła przez łóżko producenta, reżysera?
Gene Gutowski: O łóżku reżysera nic nie wiem, w przypadku mojego, producenta – z ręką na sercu – nigdy. Miałem wystarczające powodzenie poza planem filmowym. Jak mówią Rosjanie: „Gdie żiwiosz…”. Albo Anglicy: „Nie maczaj pióra w biurowym kałamarzu”. Anglia to był ciągle biedny kraj. Sekretarki zarabiały po 15 funtów tygodniowo. Jak im ktoś zaproponował wyjazd na Riwierę albo do Paryża, skakały z radości. Nie trzeba się było wysilać, były chętne. Ale jakoś tak się zdarzało, że w związkach na serio to kobiety mnie zostawiały.
– Czemu? Fajnego faceta się nie zostawia.
Gene Gutowski: Wie pani, na czym to polegało? Na cudzej zazdrości. Ktoś uznał, że mnie się za dobrze powodzi, do tego mam piękną żonę. Trzeba zniszczyć, żeby mu tak dobrze nie było.
– Umiał Pan wybaczać. Jak drugiej, wiarołomnej żonie Judy – pięknej angielskiej modelce, z którą ma Pan trzeciego syna i która nie dała się uwieść Warrenowi Beatty. Uległa dopiero libańskiemu przyjacielowi miliardera Adnana Khashoggi.
Gene Gutowski: Do czasu wybaczałem. Jak w związku pojawia się zdrada, trzeba z niego wyjść. Raczej panie wychodziły, ale moja samotność nigdy nie trwała długo. Byłem z Romanem w 1969 roku w Londynie, gdy dostał wiadomość o morderstwie Sharon Tate, swojej żony, popełnionym przez bandę Mansona. Następnego dnia polecieliśmy do Los Angeles, towarzyszyłem mu przez kilka tygodni. To był koniec epoki.
– Muszę Pana spytać o coś dla mnie ważnego: czy to szaleńcze używanie życia przez tamto pokolenie, które cudem uszło z Holocaustu, można wytłumaczyć chęcią nadrobienia straconego czasu po wojnie?
Gene Gutowski: Coś jest na rzeczy. Ta pogoń za dobrą zabawą, przyjęciami i przyjaciółmi mogła być chęcią rekompensaty utraty rodziny i przebytego we wczesnej młodości bólu. Niedawno przeczytałem książkę „Żydzi w powstańczej Warszawie” i powiedziałem Joasi, że ja właściwie ciężkiej wojny nie zaznałem. Mnie się lepiej udało. Tylko poczucie wyobcowania, samotności nie opuszcza mnie przez całe życie. Miałem na tyle szczęścia, że byłem świadkiem rozpadu Niemiec. Znalazłem się tam pod koniec wojny i w pierwszych latach powojennych. Widziałem, jak się Niemcy czołgali u stóp Amerykanów, jak ich kobiety kurwiły się na lewo i na prawo, za papierosy, pończochy, żarcie, z biedy. Miałem dziką, wielką satysfakcję po tym, co z nimi przeżyłem przez tych kilka lat nędzy. Uważam, że za mało za swoje grzechy zapłacili. Z Romkiem nigdy nie rozmawiałem o wojnie.
– Wie Pan, o czym to świadczy?
Gene Gutowski: Wiem. Że to boli. Przy „Pianiście” Romek zwracał się do mnie jedynie po to, by konsultować różne sceny.
– Czyli jednak lata 60. i 70. były „wahadłem, które wychyliło się w drugą stronę”?
Gene Gutowski: Żyjemy według zasady carpe diem – żyj dniem dzisiejszym. A wspomnienia są pokłosiem niewyobrażalnej wojennej traumy.
– Panu i Polańskiemu się udało. W kilkanaście lat po wojnie przyszedł sukces. Nie ma nic bardziej seksownego niż sukces.
Gene Gutowski: Zgadzam się z tą oceną. Żyć nie umierać. Sukces uskrzydla, przyciąga mnóstwo ludzi, w tym piękne babki. Jak mówi Joasia: „Facet się robi przystojniejszy, jak ma sukces”. Z sukcesu idzie moc, siła, atrakcyjność, ale mężczyzna musi mieć coś więcej: esprit, maniery, być dżentelmenem. Jak się mawiało wtedy – nie wystarczyło osiem lat gimnazjum, trzeba było jeszcze szesnastu: twojego ojca i twojego dziadka. Tak było, tak jest. Mój dziadek Teofil, pułkownik Wojska Polskiego, został lekarzem po studiach na Uniwersytecie Jagiellońskim w 1886 roku – mam jego wszystkie dokumenty.
– Z sentymentem wspomina Pan lata 60., 70.?
Gene Gutowski: Jak wszyscy, którzy myślą o czasach, gdy byli 40 lat młodsi.
– Jest coś, czego Pan żałuje?
Gene Gutowski: Że nie jestem 40 lat młodszy.
Zobacz też: Świat żegna Andrzeja Wajdę. Tak artyści i media zareagowały na wiadomość o śmierci reżysera