Reklama

Los często rzuca jej kłody pod nogi, ale ona nigdy się nie poddaje. Gdy pandemia sprawiła, że ludzie przestali zajmować się modą, ona wróciła do malowania, rzeźbienia, pisania. Ewa Minge opowiedziała Katarzynie Piątkowskiej o pasjach, życiowych zmianach i o tym, czy nadal kocha modę.

Reklama

Ewa Minge o życiowych zmianach

Widziałam Twój obraz „Odrodzenie”. Znaczący tytuł. Jest dla Ciebie bardzo ważny?

Jeden z kilku pod tym tytułem, wisi u mnie w domu i nigdy go nie sprzedam. Namalowałam go w Wigilię, w dniu urodzin mojej ukochanej babci, w 2020 roku. Gdy to zrobiłam, poczułam w sobie moc i energię. Był środek pandemii. Cały świat się zawalił, a biznes modowy dostał porządnie w łeb. Moda przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. Cóż, czasami to los podejmuje za nas decyzje. Nie po raz pierwszy zresztą. Przecież modą też zajęłam się przez przypadek.

Spodziewałabym się, że powiesz, że od dziecka marzyłaś właśnie o tym.

Kiedy mówiłam rodzicom, że chcę iść na Akademię Sztuk Pięknych, wybijali mi to z głowy. Chciałam więc zostać lekarzem.

[...]

Udało Ci się połączyć to, co kochasz najbardziej, czyli sztukę, z tym, co przez wiele lat przynosiło Ci chleb?

Dokładnie. Po trzydziestu kilku latach na modowym rynku, bez przerwy w pracy, zostałam zmuszona do zostania w domu. Gdy dopadł mnie covid, jak zawsze w trakcie choroby, zaczęłam malować. Namalowałam moją nieżyjącą już babcię Irkę, taką, jak była młodziutka. Uznałam, że to jest znak od niej, że to jest moja droga. Kolejnego dnia więc znowu malowałam jak w transie. Dopiero trzeci obraz to był obraz Chrystusa zatytułowany „Odrodzenie”. Te dwa poprzedzające go były kumulacją nowej rodzącej się energii.

Wierzysz w znaki?

Wierzę. Od razu wiedziałam, że cokolwiek będzie się działo, będę malować. Zaczęłam mieć świadomość, że moje obrazy mają moc. Zaczęłam je pokazywać na Instagramie. Ale nie po to, żeby je sprzedać, bo ci prawdziwi artyści, którzy tworzą sztukę, nie myślą o niej w sposób komercyjny. Po prostu chciałam się pochwalić tym, co zrobiłam, i zachęcić ludzi do tego, żeby czas izolacji wykorzystali na powrót do marzeń. Zaczęły się do mnie zgłaszać osoby, które chciały te moje obrazy kupować. Pisały, że je uspokajają, że dają siłę. Ale od mody tak nigdy nie odeszłam. Inaczej ją traktuję i jest ona kompatybilna z moją sztuką, a w moich płótnach pojawia się wiele elementów, które wskazują, że jednak cały czas mam w sobie modowe DNA.

Pandemia minęła, a Ty znów jesteś w permanentnym ruchu, w działaniu, w akcji. Nigdy nie odpoczywasz?

Odpoczywam. Przy sztalugach. Gdy miałam wybrać między podróżą na południe Europy a własną pracownią, wybrałam to drugie.

[...]

Jesteś kobietą wielu talentów.

Wszyscy mamy w sobie ich ogromne pokłady. Wiele zależy od rodziców, którzy albo pomogą je wyłuskać, albo stłumić. Moi nauczyli mnie patrzeć szeroko. Dlatego nie mam kompleksów, ale świadomość wad. A to są dwie różne rzeczy. Czyli, że jeżeli coś jest nie tak w moim charakterze czy wyglądzie, mam tego świadomość, ale to nie jest powód do wstydu. Umiem pokazywać swoje mocne strony, a do słabych podejść tak, żeby stały się moim atutem. Tak jak moja przyjaciółka Agata, która choruje na rdzeniowy zanik mięśni. Była pierwszą na świecie modelką na wózku inwalidzkim. Ponad 20 lat temu wystąpiła na moim pokazie, wielkim show na tysiąc osób, które zorganizowałam w auli Politechniki Warszawskiej. Wózek stał się jej atutem, a ona czerpie z życia pełnymi garściami. Jest moim autorytetem, jak można w nieszczęściu znaleźć szczęście i o nie każdego dnia uparcie walczyć.

Czytaj też: Michał Koterski: Przez lata oskarżałem rodziców, że popsuli mi życie”

Filip Zwierzchowski

Twoje podejście do życia wynika też z miejsca, z którego pochodzisz? Adam Bodnar mówił, że to, że urodził się na Ziemiach Zachodnich, sprawiło, że ma szerszą perspektywę.

Moi dziadkowie pochodzą z Kresów. Rodzice taty z Wilna, rodzice mamy z Grodna. Zostali przesiedleni na Ziemie Zachodnie. Zostawili swoje domy, kilka restauracji w Grodnie, pracownię i z cudzym bydłem w jednym wagonie i całym dobytkiem dotarli do Szczecinka. Wszyscy żyli na kupie. Zobacz, jakim kreatywnym społeczeństwem są Włosi wychowani w familiach. My na Ziemiach Zachodnich też jesteśmy tak wychowani. U nas było normalne, że na Wigilię idzie się najpierw do jednej babci, a potem do drugiej. Wiadomo było, że u jednej jest pięcioro jej dzieci z żonami, mężami, wnukami, jej rodzeństwo i rodzeństwo dziadka. U nas imieniny, urodziny, komunie, święta, wesela zawsze były wielkie. I wszyscy zawsze mogliśmy na siebie liczyć. Nie było dla nas problemów nierozwiązywalnych. To dlatego mogę być na najgłębszym dnie, a uwierz mi, nieraz tam leżałam rozłożona na łopatki, i nie będę się wieszała. Jestem nauczona szukać rozwiązań. I umiem przyznać się do błędu.

Nie każdy potrafi.

Tak zostałam wychowana, dlatego dla mnie jest to zupełnie normalne, że biorę na klatę. U nas było nie do pomyślenia pozostawanie w konflikcie, bo wszelkie spory natychmiast były rozwiązywane przez seniorów rodu. Dzisiaj ja jestem takim ogniwem, które scala rodzinę. Moi synowie ze swoimi narzeczonymi przychodzą z problemami do mnie. A ja nie jestem mamusią, która ślepo leci za syneczkiem. Jeśli syneczek nie ma racji, staję po właściwej stronie (śmiech). Nie zależy mi na tym, żeby moi synkowie mieli dobrze kosztem kobiety. Zależy mi na tym, żeby moje córki, które zyskałam dzięki nim, były szczęśliwe, bo wtedy moi synowie też będą szczęśliwi.

[...]

Scalasz rodzinę, prowadzisz biznesy, tworzysz sztukę, działasz charytatywnie…

Nie zapominaj o książkach (śmiech). Mnie się po prostu wydaje, że życie mi ucieka, dlatego szkoda mi czasu na nicnierobienie. Boję się, że nie zdążę zrobić wszystkiego, co mam do zrobienia. Tu wystawa, tu książki do napisania, odwiedziny u podopiecznych.

Opiekując się nimi, ciągle masz styczność ze śmiercią.

I się jej nie boję. Jestem ciekawa, co jest po drugiej stronie. Kiedy sama zachorowałam i dawano mi niewielkie szanse na wyleczenie, nie miałam problemu z tym, że umrę. Bałam się tylko o moje dzieci, że zostaną bez matki, bez wsparcia.

Pozwalasz sobie czasem na słabość?

Regularnie. Na szczęście posiadam kilkoro przyjaciół, na których mogę się wesprzeć i wypłakać się im w ramię. Uważam, że upadki są najlepszym treningiem naszej siły, dlatego się ich nie wstydzę, nie boję. Jestem silna, bo miałam trudne życie.

[...]

Już kiedyś zapowiadałaś, że będziesz malować i pisać książki.

Wróżka mi to przepowiedziała (śmiech). Dzisiaj mogę sobie na to pozwolić. Pandemia pomogła mi zrozumieć, że nie muszę latać na pokazy na koniec świata, nie muszę codziennie jeździć po sto kilometrów od jednej do drugiej firmy, ale że mogę realizować swoje pasje. Posprzątałam siebie dzięki niej. Inaczej patrzę na modę, na świat, na podróże. Dzisiaj nie jestem jaszczurką plażowo-jachtową. Dzisiaj idę znów na Machu Picchu, jadę do Bhutanu. Interesują mnie inne podróże, bo zmieniły się moje priorytety. Nakarmiłam się, nasyciłam pewnymi rzeczami. Zobaczyłam, jak to jest mieszkać na Malediwach w luksusowej willi ze szklaną podłogą, pod którą przepływają kolorowe rybki. I wiesz co? Przez tydzień mi się podobało. Ale ile można na te rybki patrzeć? To nie jest prawdziwe życie. Szukam teraz zupełnie innych emocji i innych wspomnień.

Cały wywiad w nowym numerze VIVY! Magazyn w punktach sprzedaży w całej Polsce od 20 kwietnia.

Czytaj też: Marieta Żukowska jest zakochana! Nam po raz pierwszy mówi o nowym związku

Reklama

Filip Zwierzchowski
Marcin Tyszka
Reklama
Reklama
Reklama