Reklama

Eugeniusz Korin razem z Michałem Żebrowskim prowadzi Teatr 6. piętro. Nam reżyser zdradził z czym kojarzy mu się słowo przyjaźń, czy z Michałem Żebrowskim rozmawiają o kobietach i dlaczego nie został łyżwiarzem figurowym. Opowiedział też o wielkiej tragedii, jaka dotknęła Jego rodzinę - o śmierci utalentowanego aktora, gwiazdy filmów "Star Trek", czy "Terminatora. Ocalenie". To Jemu zadedykował spektakl "Niezwyciężony" i książkę "Polowanie z sępem", która ukaże się przyszłym roku.

Reklama

Kim jeszcze Pan nie został, chociaż Pan mógł?

Łyżwiarzem figurowym. W mojej rodzinie nie ma żadnych artystycznych tradycji. Mama była księgową w Centralnych Kasach Kolejowych, a tata inżynierem wojskowym. Jakimś trafem został działaczem i sędzią łyżwiarstwa figurowego. Podejrzewam, że niepoślednią rolę odegrała w tym możliwość podziwiania łyżwiarek, ponieważ był czuły na kobiece wdzięki, no i lubił zarządzać i wszystkimi dyrygować. Nic więc dziwnego, że później do szkółki łyżwiarskiej zabrał moją starszą o cztery lata siostrę. Okazało się, że ona jest do tego łyżwiarstwa wybitnie uzdolniona... Ja byłem następny w kolejce. Zaprowadzili mnie na lodowisko na próbę błędnika, który dla łyżwiarza jest po prostu nieodzowny, posadzili na takim metalowym kręconym siedzisku, takiej domorosłej mini centryfudze, przywiązali rzemieniami i zakręcili. A potem zatrzymali, odwiązali i kazali iść. Łatwo powiedzieć, bo ja jeszcze przez kolejne dwa dni nie wiedziałem, gdzie jest ziemia, a gdzie niebo. Mówiono rodzicom, że raz, dwa, a nawet dwadzieścia razy zwymiotuję, a potem się przyzwyczaję. Więc zawieźli mnie jeszcze na ćwiczenia choreograficzne do olbrzymiej Sali gimnastycznej, gdzie nas dzieciaków była chyba sotnia, drżących od zimna i karnie zginających się na polecenie trenera. Na szczęście po tych zajęciach przez trzy tygodnie chorowałem na zapalenie płuc i w końcu dano mi spokój. Jeździła więc Irina, zdobywając różne nagrody i tytuły mistrzowskie, a ja chodziłem jej kibicować. I patrzyłem, jak upadała podczas podwójnych i potrójnych skoków, jak obijała swoje ciało podczas źle wykonanych podnoszeń w parach sportowych, jak krwawiła, kiedy leciała twarzą na taflę lodu, upuszczona przez kolejnego partnera podczas efektownej nomen omen „spirali śmierci” ... Do partnerów w łyżwiarstwie miał pecha... W końcu wyszła za mąż za Victora Yelchina, z którym jeździła do końca swojej kariery i który nie upuścił jej ani razu…

Został Pan więc reżyserem.

W Polsce, bo w Związku Radzieckim zostałem dyplomowanym aktorem i miałem za sobą trzy lata niedokończonej reżyserii, którą studiowałem równolegle, ale dyplom z niej zrobiłem już w Warszawie.

Dlaczego przyjechał Pan do Polski?

Zakochałem się. Przyjechałem z rokiem na wymianę do Polski, a potem studenci Szkoły Teatralnej z Warszawy przyjechali do nas, do Petersburga, wówczas jeszcze Leningradu. Wtedy poznałem moją przyszłą żonę. Po dwóch latach zdecydowaliśmy się na ślub i mój przyjazd do Polski. Wiedziałem, że będę musiał zająć się reżyserią, bo granie w nie swoim języku, w teatrze, to jest prawie niemożliwe. Genialnym wyjątkiem jest Andrzej Seweryn, który grał Moliera w oryginale na deskach Comédie Française. Zresztą po dwóch latach na scenie wiedziałem już, że granie nudzi mnie jak diabli. Szybko więc, dzięki zbiegom okoliczności, zacząłem reżyserować. Ja w ogóle w życiu wszystko szybciej robię. Może dlatego, że mam obsesję upływającego czasu. Urodziłem się z nią. Nawet jak byłem bardzo młody, cały czas martwiłem się, że się starzeję. Uważałem więc, że muszę się ze wszystkim spieszyć. Okoliczności mi w tym sprzyjały, bo siostra przypadkowo zapisała mnie do szkoły podstawowej o rok za wcześnie, więc wszystko robiłem wcześniej - wcześniej poszedłem do szkoły, zdałem maturę, dostałem się na studia, zrobiłem dyplomy. To nie przysporzyło mi przyjaciół.

Martwi to Pana?

Nie, bo urodziłem się też samotnikiem. Ale rzeczywiście z kolegami mam krucho. Konstytuują mnie dwie cechy - obsesja czasu i samowystarczalność… Co jest rzeczą fatalną dla wszystkich, którzy mają ze mną do czynienia, i dla mnie też. Ale gdy byłem młodszy, wtedy mi to nie przeszkadzało. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że dla bycia w tak zwanym „środowisku”, dla pozycji, którą mógłbyś w nim zająć, dla kontaktów ważne jest, z kim ty trzymasz, kto z tobą, częścią jakiego pokolenia jesteś. A ja zapieprzałem i nie byłem nigdy żadną częścią niczego. Nie znałem recenzentów, z nikim się nie „lubiłem”, „wódki nie piłem” i nigdzie nie należałem. Później mi ktoś tłumaczył, że jestem postrzegany jako „trudna osoba”. A jeszcze później, już po upadku komuny, dowiedziałem się, że podejrzewano mnie o związki z KGB. Serio. Że niby „Przyjechał taki Żenia z Leningradu i robi co chce, jakieś zakazane sztuki i żadnych konsekwencji. KGB jak nic!”. Bo rzeczywiście zdarzało się, że moje spektakle były zdejmowane po interwencji ambasady radzieckiej - jak w wypadku „Koloru niebieskiego” według Zoszczenki w Teatrze Komedia w 1978, albo jak w wypadku „Mandatu” zabronionego w ZSRR Nikołaja Erdmana, spektaklu który zrobiłem jako dyplom studentów wydziału aktorskiego wrocławskiej PWST w 1984 i który był zdjęty na polecenie samego członka KC PZPR (grał w nim m.in. student Cezary Żak)… Nikt nie wierzył, że za tym nie stoi nikt i nic poza moim oślim uporem, żeby reżyserować tylko te sztuki, które mnie obchodzą; graniczącą z głupotą młodzieńczą naiwnością i przekonaniem, że poza granicami Związku Radzieckiego człowiek się staje naprawdę wolnym, nawet jeśli się mieszka w PRL, tym „najweselszym baraku w naszym socjalistycznym obozie”; no i oczywiście szczęśliwe zbiegi okoliczności, w których spotykałem wspaniałych ludzi, takich jak Tadeusz Łomnicki, Aleksander Bardini, Erwin Axer, Olga Lipińska, Igor Przegrodzki czy rektor Janusz Degler. .

Przyjaźni się Pan z Michałem Żebrowskim, z którym razem prowadzicie Teatr 6. piętro?

Jak się mówi o przyjaźni, to mi na myśl od razu przychodzą wspólne grille. A my nie grillujemy razem. Zachowujemy bardzo daleko posuniętą autonomię, co jest dla mnie rzeczą ważną, bo ja w ogóle w kontaktach jestem mało wylewny... Szanujemy się. Ufamy sobie. I zgadzamy się w rzeczy najważniejszej: co jest istotą teatru i jak należy prowadzić nasz, żeby on się do niej zbliżył. Żeby, jak mówi nasze logo, Teatr 6.piętro był rzeczywiście „teatrem na wyższym poziomie” nie tylko w sensie kondygnacji, na której on się znajduje w Pałacu Kultury i Nauki.

Przy wódeczce o kobietach nie rozmawiacie?

Nie. Obaj jesteśmy mało pijącymi(śmiech). A tak serio, uważam, że odkrywanie siebie przed kimś powinno mieć jakieś granice. Tak kiedyś straciłem bardzo dobrego kolegę... Najpierw zwierzał się ze swoich miłosnych zawirowań, a potem, co przewidywałem od początku, zaczął mnie unikać. W ogóle, jak wielokrotnie już się okazało, potrafię dużo przewidzieć. Umiejętność niby potrzebna, ale często odbierająca radość życia, tak zwany „fun”. Psychicznie czuję się, jakbym przeżył już ze 150 lat.

A fizycznie?

Fizycznie nie jest ze mną tak źle, codziennie ćwiczę, uprawiam nordic walking, chociaż już się dorobiłem kilku chorób... Ze stresu.

Pan ma za sobą aż tak dużo trudnych doświadczeń?

Jak każdy człowiek. Moje życie niczym szczególnie się nie wyróżnia. Ale to i tak wystarcza, żeby dawało mi w kość od czasu do czasu… Napisałem powieść, która ukaże się na początku przyszłego roku, zaczyna się następująco: „To była jedna z tych nocy, kiedy ziemia wydawała się bezpiecznym miejscem dla człowieka…”

„Wydawała się”? To, gdzie według Pana, jest bezpiecznie?

Bezpiecznie jest w miłości, w przyjaźni, w jakiejś dobroci, tylko je bardzo trudno stworzyć, a jeszcze trudniej spowodować, żeby trwały...

A Pan się czuje bezpiecznie?

Skłamałbym gdybym powiedział, że tak. Miewam okresy. Krótsze i dłuższe, ale to zawsze tylko okresy.

Rodzinna tragedia, kiedy zginął Pana siostrzeniec, Anton Yelchin, pozbawiła Pana poczucia bezpieczeństwa?

Na pewno też, a może przede wszystkim. Kiedy los śmieje się tobie w żywe oczy i zabiera nagle w upiornie groteskowych okolicznościach kogoś takiego jak Anton, to człowiek czuje niemal fizycznie, że ziemia to tylko przypadkowa drobina wirująca w kosmosie. Anton był nie tylko wspaniałym aktorem, wybitnie zdolnym artystą: muzykiem, autorem piosenek, fotografem – był przede wszystkim niespotykanie dobrym człowiekiem, którego do tej pory opłakują jego przyjaciele. Dosłownie opłakują, mówię, bo widuję ich często jak przylatuję do Los Angeles. Widzę, jak to wpłynęło na moją siostrę i jej męża… Ich życie się skończyło. Teraz robią wszystko, by pamięć o Nim przetrwała. Założyli fundację, robią film dokumentalny, w którym występują aktorzy, z którymi Anton zetknął się na planach filmowych - od Anthony’ego Hopkinsa przez Nicolasa Cage’a po Jennifer Lawrence i Jodie Foster. To właśnie Jemu zadedykowałem ostatni mój spektakl „Niezwyciężony” i moją powieść. Marzyłem o wydaniu jej tylko po to, by na pierwszej stronie móc napisać dla Niego dedykację. Cała nasza rodzina jest teraz ze sobą bardzo związana.

Pan ze swoim synem ma dobre relacje?

Bardzo się lubimy. On wie, że zawsze może do mnie zadzwonić. Ze wszystkim. Mam taką nadzieję.

Też jest artystą?

Na szczęście nie.

Dlaczego na szczęście?

Zawód artystyczny jest zawodem, w którym wszystko stawiasz na jedną kartę, a podstawą zwycięstwa jest coś tak ulotnego i niedookreślonego jak talent. To on odpowiada za to, czy ci się w życiu powiedzie. Czy będziesz miał satysfakcję. Moralną i finansową. Osiągnięcie tego jest bardzo trudne. Dla jednych znawców Ivo Pogorelić to geniusz klawiatury, dla drugich zblazowany histeryk, knocący Chopina. To tylko jeden z masy przykładów… Więc Konrad na szczęście zajmuje się pracą, którą łatwo można ocenić i docenić… Na szczęście, bo artystów, którym się udaje tworzyć to, co im by się chciało i czuć się do tego ze wszech miar docenionym, jest mniej niż więcej.

Panu się udało?

Powiedzmy. Mniej więcej. Wiem, że grzechem jest narzekać, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że udało się do końca.

Pan jest pesymistą.

Wcale nie. Jestem optymistą, ale dobrze poinformowanym (śmiech).

Cały wywiad w 23 numerze VIVY!

Marta Wojtal
Reklama

Reklama
Reklama
Reklama