„Moje piosenki są częścią mnie”. Edyta Geppert o wielkiej pasji, jaką jest dla niej muzyka
Ikona polskiej piosenki obchodzi dziś urodziny
- Redakcja VIVA!
Ikona polskiej piosenki, Edyta Geppert, w niezwykle szczerej i poruszającej rozmowie z Aliną Mrowińską. „Dożyliśmy takich czasów, że wszystko jest na sprzedaż, ale ja się temu absolutnie nie poddaję. To, że piosenkarz ma jakąś popularność, nie znaczy, że powinien pokazywać się w każdej gazecie czy telewizji i wypowiadać się na każdy temat”. O wielkiej pasji, jaką jest dla niej śpiewanie, i o prywatności, którą od początku kariery bardzo chroni oraz o mężu, z którym nie od razu łączyła ją miłość. „Trudno powiedzieć, żeby to było uderzenie pioruna. Na pewno mieliśmy wspólne spojrzenie na piosenkę (...) Piotr był takim moim przewodnikiem po życiu i sztuce. Jestem wdzięczna losowi, że ktoś taki stanął na mojej drodze". Przypominamy wywiad, który ukazał się w magazynie VIVA! 17/2019.
Edyta Geppert: wywiad VIVY!
Bardzo rzadko udziela Pani wywiadów.
Nie lubię mówić o swoim prywatnym życiu. Nie widzę takiego powodu. Unikam mediów również wtedy, kiedy nie mam nic nowego do powiedzenia na temat swojej pracy, a na rozmowy o modzie, zakupach czy gotowaniu szkoda mi czasu. Poza tym jestem przekonana, że artysta powinien kontaktować się z publicznością przede wszystkim poprzez swoje dokonania artystyczne. Wszelkie inne formy to rodzaj działalności reklamowej, a ta jest mi obca. Mimo że wykonuję taki, a nie inny zawód, nie daję nikomu prawa do wchodzenia w moje życie.
Ale ludzie są Pani ciekawi.
Dożyliśmy takich czasów, że wszystko jest na sprzedaż, ale ja się temu absolutnie nie poddaję. To, że piosenkarz ma jakąś popularność, nie znaczy, że powinien pokazywać się w każdej gazecie czy telewizji i wypowiadać się na każdy temat. Dla mnie najważniejsza była i jest moja pasja. Kocham śpiewać, a moje piosenki są częścią mnie. Bardzo dużo mówię nimi o sobie – o tym, co myślę o świecie, o ludziach, o otaczającej mnie rzeczywistości. Z moją publicznością spotykam się również po koncertach. Bywa, że godzinę lub półtorej podpisuję płyty. I wtedy jest czas na rozmowy nie tylko o piosence.
Ma Pani przyjaciółki, z którymi czasem poplotkujecie?
Nie znoszę plotkowania. I broń mnie, Panie Boże, przed przyjaciółkami. Zakończyłam ten okres w wieku młodzieńczym. Uważam, że mężczyźni są lepszymi przyjaciółmi, lepiej i ciekawiej mi się z nimi rozmawia.
Wszystko zaczęło się 35 lat temu. Na festiwalu w Opolu brawurowo zaśpiewała Pani „Jaka róża, taki cierń” i zdobyła Grand Prix. Dla mnie to najpiękniejsza piosenka o bólu niespełnionej miłości.
To była pierwsza specjalnie dla mnie napisana piosenka z muzyką Włodka Korcza i słowami Jacka Cygana. Kiedy ją wtedy śpiewałam, nie myślałam tylko o niespełnionej miłości, ale i o swoim przerażeniu i braku jakiejkolwiek nadziei. Miałam wrażenie, że w trudnych, mrocznych latach 80. publiczność odczuwała ją podobnie. Dziś śpiewam ją bardzo rzadko – nie odnajduję w sobie takich skrajnie dramatycznych emocji jak wtedy.
Czytaj też: Edyta Bartosiewicz pierwszy raz o trudnej relacji z mamą. Mówi o ochronie bliskiej sobie osoby
Włodzimierz Korcz opowiadał mi, że pisząc muzykę, założył sobie, że musi Pani wygrać Opole. A Pani, wychodząc na scenę z tak genialnym tekstem i genialną muzyką, czuła, że wygra?
Nie lubię się ścigać. Gdybym wychodziła na scenę z nastawieniem, że muszę wygrać, nie wydobyłabym z siebie głosu. Wychodzę, żeby zaśpiewać, opowiedzieć jakąś historię, spotkać się z ludźmi.
Pamięta Pani moment ogłoszenia wyników?
Byłam zaskoczona i zdziwiona tym, co się stało. Nie czułam żadnej euforii. Pamiętam, że Włodek Korcz był zdumiony, że się nie cieszę. A ja się cieszyłam, ale tylko tak po prostu, bez wielkiego entuzjazmu. Bo taka wygrana tak naprawdę niewiele znaczy.
Wygrana na najbardziej prestiżowym festiwalu niewiele znaczy?
Na wygraną składają się przeróżne okoliczności. Przecież gdyby było inne jury czy ktoś inny mi akompaniował albo na przykład zawiodłoby nagłośnienie, mogłoby być zupełnie inaczej.
Jak radziła Pani sobie z popularnością, tym, że ludzie podchodzą na ulicy?
Długo mi przeszkadzała i czułam się nią ogromnie speszona. Uciekałam albo nie przyznawałam się do siebie i mówiłam: „Tak, jestem bardzo podobna do Edyty, wszyscy mi to mówią, ale to nie ja”. Jednak 35 lat na scenie pozwoliło mi się oswoić z tym, że ludzie w ten sposób chcą wyrazić swoją sympatię. Gdy idę przez Saską Kępę, gdzie mieszkam, i czasem ktoś do mnie podejdzie, zdarza się, że nawet z kwiatkiem – jest mi dziś miło.
Pani mąż – Piotr Loretz – od początku jest scenarzystą i reżyserem Pani koncertów. Poznaliście się podczas egzaminów wstępnych na Wydział Piosenki Warszawskiej Szkoły Muzycznej. To była miłość od pierwszego wejrzenia?
Nie. Przez cztery lata Piotr był wyłącznie moim profesorem. Uwielbiałam jego zajęcia, rozwijał moją wyobraźnię, miłość do piosenki, ale nic nie wskazywało na to, że kiedyś będziemy razem.
Kiedy pojawiła się miłość?
Trudno powiedzieć, żeby to było uderzenie pioruna. Na pewno mieliśmy wspólne spojrzenie na piosenkę. Zbliżył nas też stan wojenny. Dużo rozmawialiśmy, Piotr był takim moim przewodnikiem po życiu i sztuce. Jestem wdzięczna losowi, że ktoś taki stanął na mojej drodze.
Jaki był Państwa ślub?
Zabawny i szalony, o ósmej rano. Po nim wsiedliśmy do pociągu i pojechaliśmy do Krakowa, do Teatru STU, gdzie nagrywałam swoją pierwszą płytę „Recital Live”.
Nie przeszkadza Pani, że jesteście razem i w domu, i w pracy?
Wręcz przeciwnie – to jest mój komfort. Nikt tak dobrze mnie nie reżyseruje jak Piotr, bo nikt tak dobrze mnie nie zna. Wie, że łatwo jest mnie zranić, zamknąć i wtedy nic nie pomoże. Piotr mnie chroni i daje mi ogromne poczucie bezpieczeństwa. Kiedy grałam panią Darling w „Piotrusiu Panie”, spektakl reżyserował Janusz Józefowicz, ale nad tekstem pracowałam w domu z Piotrem i przychodziłam do teatru już z gotową propozycją. Jednak proszę nie myśleć, że nasze życie to bezustanna sielanka. Twórcza awantura jest niekiedy wręcz wskazana.
Kiedy Pani wie, że nowa piosenka to jest właśnie ta, którą chce zaśpiewać?
Musi być w całości moja, to znaczy muszę akceptować od początku do końca i tekst, i muzykę. Często dzwonię do autora i proszę, żeby zmienił zwrotkę albo nawet ją wyrzucił, lub dopisał inną puentę.
Mówi Pani, że tekst jest ważniejszy niż muzyka?
Zawsze zaczynam od tekstu. Musi być w nim zawarta bliska mi historia, którą chcę opowiedzieć słuchaczom, napisana piękną polszczyzną. Mam to szczęście, że pisali dla mnie Agnieszka Osiecka, Wojtek Młynarski, Magda Czapińska, Andrzej Poniedzielski, Marek Dagnan, Jan Wołek, Jerzy Ficowski. A jeśli chodzi o muzykę, to zaczęłam od Włodka Korcza, a później komponowali dla mnie między innymi: Henryk Alber, Seweryn Krajewski, Andrzej Rybiński, Jerzy Satanowski, Tomek Bajerski i wiele innych znakomitości.
Agnieszka Osiecka napisała dla Pani kilka tekstów. Jak się poznałyście?
Agnieszka przyjaźniła się z Piotrem, ja do nich dołączyłam. Mieszkaliśmy bardzo blisko siebie na Saskiej Kępie, dzieliło nas tylko kilka ulic. Był taki czas, kiedy Agnieszka bardzo często u nas bywała. Siadała w fotelu przy kaflowym piecu i opowiadała, opowiadała, opowiadała… Bywało, że do czwartej, piątej rano. Były to niezwykłe historie, w niezwykły sposób opowiedziane. Siedziałam zasłuchana, zapatrzona… Urzeczona.
Mówiłyście sobie po imieniu?
Mówiłyśmy, bo Agnieszka bezwzględnie to egzekwowała. Nie interesowało jej, jak ja się z tym czuję (śmiech). A ja czułam się ogromnie wyróżniona, a jednocześnie speszona, onieśmielona jej wielkością i sposobem bycia, takim bardzo otwartym. Agnieszka starała się, żebyśmy się zakolegowały. Zapraszała mnie na wystawy, spotkania, ale ja nie potrafiłam ot tak gdzieś z nią pójść jak z koleżanką. Żałuję, że nie dojrzałam jeszcze wtedy do tej przyjaźni. Za dużo było we mnie szacunku i uwielbienia, żebym mogła powiedzieć po prostu: „Słuchaj, Agnieszko”.
Jak ją Pani zapamiętała?
Jako szaloną dziewczynę. Ciągle widzę ją przy tym piecu – uśmiechniętą, radosną, podekscytowaną. Pamiętam, że w ostatnim okresie życia chodziła w takim ogromnym czerwonym kapeluszu. Prawie nie było jej widać zza ronda. Ciągle gdzieś pędziła. Któregoś dnia ja też bardzo się spieszyłam. I tak, w biegu, minęłyśmy się, z jakimś tylko pospiesznym „dzień dobry”. A niedługo potem usłyszałam, że już jej nie ma…
Jak się z panią Agnieszką współpracowało?
Wspaniale! Kiedyś przyszła do mnie z ogromną ilością tekstów, naprawdę ogromną, w bardzo grubych teczkach i powiedziała: „Wybieraj”. Wybrałam wtedy tekst „Nie, nie żałuję”. I coś mi tam nie pasowało w przebiegu zawartej w nim historii. Poprosiłam Agnieszkę o dopisanie wątku matki. Zrobiła to bardzo szybko i tak powstała zwrotka: „Że nie dałaś mi, mamo, zielonookich snów, nie żałuję… że nie znałam klejnotów i koronkowych słów…”. Piękna, prawda?
Na scenie zawsze jest Pani w czerni. I tylko raz ją Pani zdradziła – w koncercie „Zielono mi” poświęconym Agnieszce Osieckiej, trzy miesiące po jej śmierci.
Koncepcja tego koncertu zaczęła się rodzić jeszcze za życia Agnieszki. Ja jej wtedy obiecałam, że wezmę w nim udział i dlatego musiałam przystać na warunki Magdy Umer, reżyserki koncertu, która wykluczyła możliwość występowania w czerni, bo ta – według niej – kojarzy się z żałobą. Chociaż uważam, że w moim przypadku czerń byłaby naturalna.
Po urodzeniu syna zrobiła sobie Pani dwa lata przerwy.
Nawet wydawało mi się, że w ogóle nie wrócę do śpiewania, wystarczały mi kołysanki dla Miecia. Wróciłam do koncertów, kiedy synek skończył dwa lata. Zabierałam go ze sobą w trasy, woziłam łóżeczko, pieluchy, po które Piotr jeździł gdzieś daleko, na południe Polski. Miałam synka przy sobie i czułam się szczęśliwa. A podczas koncertów zawsze jakaś wybrana, odpowiedzialna fanka zajmowała się Mieciem.
Zobacz także: Christina Applegate. Życiowe zakręty jej nie złamały. Mimo nieuleczalnej choroby nie poddała się
Edyta Geppert i Piotr Loretz
Mała Edyta lubiła śpiewać?
Bardzo, ale jednocześnie trudno mnie było do tego namówić, bo byłam bardzo nieśmiałą dziewczynką. Z kolei jak już się dałam uprosić, nie można mnie było zatrzymać. Dziś śpiewam przy każdej okazji. Po koncercie, w samochodzie, czasami śpiewam kilka godzin,
do momentu, aż podjedziemy pod dom. Śpiewaniem oddycham, wiem wtedy, że żyję.
Wychowała się Pani w wielopokoleniowym domu pełnym kobiet. Jaki był?
Cudowny. Mama Zyta, babcia Olga, prababcia Katarzyna, wszystkie ciocie, kuzynki… Cudowne były kobiety w całej mojej rodzinie. I bardzo ważne w moim życiu. Mama była przepiękną kobietą o jaśniuteńkich włosach jak len. Wciąż widzę ją roześmianą, pogodną, mimo że nie miała łatwego życia. Mieszkałyśmy w małym miasteczku – Nowej Rudzie na Dolnym Śląsku. Zawsze miałam z kim porozmawiać, kogo się poradzić. Mama i babcia bardzo lubiły śpiewać. Każda okazja była dobra, wystarczyło na przykład, że razem sprzątałyśmy…
Pani dziadkowie ze strony mamy byli Węgrami. Przyjechali do Polski w 51 roku. Dlaczego opuścili swój kraj?
Nie zdążyłam o tym porozmawiać ani z babcią, ani z mamą. Bardzo tego żałuję. Nie dopuszczałam myśli, że bliskie mi osoby kiedyś na zawsze odejdą, a ja wielu rzeczy już się nigdy od nich nie dowiem.
Od śmierci mamy minęło już 25 lat. Długo nie mogła Pani o niej mówić.
Byłyśmy bardzo, bardzo ze sobą związane. Przyjaźniłyśmy się, czułam takie braterstwo dusz, mogłam jej o wszystkim powiedzieć. Kiedy mamy zabrakło, poczułam się taka niczyja. Pustka nie do zastąpienia.
Tak sobie myślę, że wielka z Pani szczęściara. Robi Pani to, co kocha, mężczyzna, którego Pani pokochała jako młoda dziewczyna, jest z Panią…
Zdaję sobie z tego sprawę. Droga, jaką przeszłam, od małego miasteczka, w którym się wychowałam, na wielkie estrady, nie tylko w Polsce, wydaje mi się dziś zupełnie niewiarygodna. Miałam ogromne szczęście do ludzi, którzy mi w tej drodze pomogli. Los mi sprzyjał.
Gdyby nie determinacja koleżanki, może Pani droga byłaby zupełnie inna…
Nie znalazłabym się w szkole muzycznej, nawet nie pojechałabym na egzamin, gdyby nie moja koleżanka, Grażynka. Gdzieś usłyszała, jak śpiewam, i stwierdziła, że powinnam się tym zająć na poważnie. Napisała za mnie podanie i zaniosła je do szkoły. Kiedy przyszedł dzień egzaminu, poszła ze mną i dosłownie wepchnęła mnie do sali przed komisję. Widocznie moim przeznaczeniem było śpiewanie i los wyznaczył mi taką drogę…
Weszłam na Pani stronę internetową, ma Pani kilkanaście koncertów każdego miesiąca. Lubi Pani takie życie w drodze?
Nie lubię. A zwłaszcza nie lubiłam w latach 80. i 90. Wtedy sale, garderoby, hotele to była naprawdę udręka. Dzisiaj jest dużo lepiej, ale bywam czasem zmęczona jazdą samochodem, potem próbą, koncertem i podpisywaniem płyt. Trzeba mieć końskie zdrowie, żeby to wytrzymać.
Czytaj również: Mąż Sławy Przybylskiej nie żyje. Jan Krzyżanowski był z wokalistką ponad 50 lat
Odpocznie Pani przed wielką jesienną trasą koncertową na 35-lecie?
Po raz pierwszy od kilkunastu lat wyjadę na wakacje. Na całe dwa tygodnie nad jakieś ciepłe morze. Już sama myśl o tym mnie cieszy.
1 z 3
Edyta Geppert, VIVA! 17/2019
2 z 3
Edyta Geppert, VIVA! 17/2019
3 z 3
Edyta Geppert, VIVA! 17/2019