50. urodziny Andrzeja Sołtysika. Pokonał demony, wrócił do pracy, poświęcił rodzinie. Co nam wyznał?
- Olga Figaszewska
1 z 5
Były rzecznik prasowy TVN-u, prezenter, dziennikarz radiowy i telewizyjny. Po kilkuletniej przerwie Andrzej Sołtysik powrócił do Dzień Dobry TVN i wraz z Anną Kalczyńską prowadzi poranny program.
Andrzej Sołtysik kończy dziś 50 lat!
Przeżył trzy rozstania: dwa z kobietami i trzecie - z alkoholem. Każde z tych doświadczeń wpłynęło na niego w inny sposób. Powrót do normalnego życia nie był łatwy. By znów stanąć stanąć na nogi, przeszedł dwuletnią psychoterapię. Został ojcem, odnalazł miłość. Beacie Nowickiej opowiedział o upadku i odrodzeniu, szczęściu jakie daje mu rodzina. Jak rozliczył się z przeszłością? Zapraszamy do przeczytania fragmentów wywiadu i obejrzenia zdjęć z pięknej sesji do VIVY!, które powstały w górach w miejscowości Sienna w Sudetach Wschodnich przy Masywie Śnieżnika.
Długo Cię nie było w życiu publicznym. Cicho zniknąłeś, wróciłeś odmieniony.
Andrzej Sołtysik: Musiałem sobie zrobić przerwę. Mocno przeżyłem drugi rozwód. Symbolicznego 17 września 2012. Po 10 latach małżeństwa i dwóch latach od rozwodu widziałem się ostatni raz z Shadią Nugud u notariusza i w banku.
– Przygnębiająco to zabrzmiało.
Andrzej Sołtysik: Myślałem, że to nie odbije się na moim zdrowiu i że dam radę wszystko znieść, wziąć na klatę. Jednym słowem łudziłem się, że będzie ok. Ale nie było (milczenie). Nie było. W którymś momencie wylądowałem w mieszkaniu na Pradze, przy ulicy Wiosennej. Po dwudziestu paru latach pracy znalazłem się w punkcie wyjścia. Sam w wynajętym mieszkaniu. Znajomi wyjechali, ja zaopiekowałem się ich lokalem.
– I sobą?
Andrzej Sołtysik: Próbowałem. Miałem tam własny koc i poduszkę. W drugim pokoju był składzik rzeczy znajomych… To nie było moje miejsce. Znów stałem się bezdomny, choć miałem gdzie spać. Wierzyłem, że mając 45 lat, tak się da funkcjonować i że w moim życiu nic strasznego się nie stało. Prowadziłem rockandrollowe życie Piotrusia Pana. To była nieustanna szalona balanga. Tylko że w pewnym momencie dotarło do mnie, że moi kumple, z którymi ostro balowałem przez weekend, wracali po niedzieli do swoich żon, narzeczonych, matek swoich dzieci, domów, kredytów, psów, ogrodów… Do swojego życia.
– A Ty zostawałeś sam na Wiosennej?
Andrzej Sołtysik: Albo sam wracałem do Krakowa na moje poddasze. Przez kilka dni zbierałem siły i jechałem z powrotem do Warszawy. Miałem taki rytm, że robiłem cztery programy miesięcznie: sobota –niedziela, przerwa, sobota–niedziela, pomiędzy tym zdarzały się jakieś inne skromne aktywności. Ale już wtedy zatraciłem gdzieś swoje ambicje – zawodowe i finansowe. Starczało mi na wygodne życie, nie szukałem dla siebie niczego ciekawego, byłem kompletnie niekreatywny, choć miałem mnóstwo czasu, żeby zrobić jakiś projekt, dokument, jakieś coś. Parę razy zbierałem się w sobie, mówiłem, że powinienem, że muszę, ale to był słomiany zapał. Po prostu nie byłem w stanie… Miałem zrujnowane zdrowie, zdewastowany system moralny i niską samoocenę… W końcu poczułem, że niezauważalnie dla mnie życie przestało mieć sens. Choć już wtedy w moim życiu pojawiła się Patrycja, ciężko było mi uwierzyć, że jeszcze kiedykolwiek stworzę szczęśliwy związek.
– Czułeś się wypalony?
Andrzej Sołtysik: Wolałbym tego nie nazywać wypaleniem, nie tak to odczuwam, bo teraz się odradzam i jakby…
Polecamy też: "Po co było to wszystko? Żeby w moim życiu coś się zmieniło". Kamil Durczok wraca do gry na okładce VIVY!
2 z 5
– …wracasz z dalekiej podróży?
Andrzej Sołtysik: Dzisiaj, po wielu sesjach psychoterapeutycznych, wydaje mi się, że po prostu ugrzęzłem w specyficznej sytuacji życiowej: 45 lat, praca w mediach, Warszawa, dwa nieudane małżeństwa, zero dzieci. 45 lat, czyli prawie 50, a ja wciąż wmawiałem sobie, że tak jest fajnie, że jest cool, chociaż się rozpadałem. Taką mam psychikę. Umiem się maskować, totalnie wypierać złe rzeczy, złe myśli, wspomnienia, przeczucia. To jest straszna skaza psychiczna, jakiś brak męskości.
– To są mocne słowa.
Andrzej Sołtysik: Które?
– Brak męskości.
Andrzej Sołtysik: Zdecydowanie. Widocznie w moim życiu zabrakło prawdziwego męskiego autorytetu i wzorca do naśladowania. Brak odpowiednich fundamentów spowodował, że ta zagmatwana konstrukcja mojej osobowości musiała się zawalić. Doszło do takiej sytuacji, że nie dawałem już rady prowadzić „Dzień dobry TVN”. Ciągłe eventy, kabarety, zawsze umiałem podłączyć się do jakiejś imprezy. Miałem w samochodzie śpiworek i jak nie było wolnego pokoju w hotelu, to była podłoga. Żyłem jak w transie i coraz bardziej mnie to wyniszczało. Zebranie się do kupy, żeby poprowadzić „Dzień dobry…”, to był tak ogromny wysiłek, że wymiękałem. Docierałem do Warszawy w czwartek, odbywałem jakieś spotkania, prowadziłem program i znowu na Wiosenną albo do Krakowa, do kryjówki na strychu, do kumpli, na imprezy. W taki bezsens.
– Te kilka metrów na poddaszu w Krakowie dawało Ci poczucie bezpieczeństwa? Pytam, bo większość krakowskich znajomych przeprowadziła się definitywnie do stolicy.
Andrzej Sołtysik: Ależ ja się lata temu przeprowadziłem! Miałem tam swój nowy adres zameldowania, żonę i fantastyczne mieszkanie. Tylko że nie było tam nawet garnka na zupę. Piekarnika użyłem raz, kiedy już się rozwodziliśmy, do podgrzania kebabu. Stołu również nie było. Zabrakło też małego pokoiku dla trzeciej osoby… Tak, to było cudowne mieszkanie, ale to nie był dom. To była 70-metrowa kawalerka dla dwóch osób, a ja nie widziałem w tym nic podejrzanego. Nawet chwaliłem: nowoczesne, śmiałe, oryginalne. Jakieś 10 lat temu prezes Mariusz Walter spotkał mnie w windzie i pyta: „Sołtys, a ty kiedy będziesz miał dziecko?”. „Panie prezesie, jeszcze nie teraz, jeszcze chwilę, rok, dwa, ale będzie!”. No i nic z tego nie było. Przekroczyłem czterdziestkę i nie umiałem dostrzec, że coś jest nie tak. A przecież jestem pieprzonym tradycjonalistą i chłopakiem nawet nie z małego miasteczka, tylko ze wsi.
– Twoja przyjaciółka, która zna Cię od 30 lat, powiedziała, że masz zabójczą umiejętność wybierania niewłaściwych kobiet.
Andrzej Sołtysik: To nie były złe kobiety, tylko złe wybory. Do których zresztą nikt mnie nie zmuszał. Wybierałem kobiety urzekające, utalentowane, piękne, ale pragnące zupełnie czegoś innego niż ja! One nie były nastawione na dom, dzieci, gotowanie zupy czy sprzątanie. Tylko na karierę. Była żona nie chciała mieć ze mną dzieci. Wolała pracę i innego mężczyznę…
3 z 5
– Staram się zrozumieć Twój punkt widzenia, ale sam jesteś dzieckiem swoich czasów, czyli burzliwych lat 90. Dużą grupą wystartowaliście w radio RMF FM na słynnym kopcu Kościuszki i większość z Was, kobiety również, zrobiła ogromne kariery. Dzięki pracy.
Andrzej Sołtysik: Miałem 36 lat, kiedy umarł mój największy przyjaciel Bubu, Jan Burda. Mieszkał obok miejsca, gdzie rozmawiamy, na Podwawelskiej. Miał 29 lat i tętniaka mózgu, zmarł nagle i niespodziewanie. To była ogromna tragedia, bo traktowałem go jak młodszego brata. W radiu na Kopcu pracowaliśmy razem po 10 godzin, potem zjeżdżaliśmy na dół, do miasta, i we dwóch spędzaliśmy następne godziny: pizza, McDonald, bania. W piątek i w sobotę Free Pub, w niedzielę mówiliśmy: „Już odpuśćmy, wyjdźmy na miasto, ale kawusia tylko. Dobra, to rum z colą, proszę” (śmiech). A w poniedziałek z powrotem do radia. Wszystko razem. No i on zmarł. Nagle dotarło do mnie, jak kruche jest życie… To był moment przełomowy. Pierwsza tak bliska mi osoba odeszła. Po dwóch tygodniach picia z rozpaczy postanowiłem jednak żyć i być szczęśliwy. Janek by tego chciał! Paradoksalnie, mimo ciężkiego okresu w życiu osobistym, zawodowo był to najlepszy mój czas! Byłem po dwóch „Big Brotherach”, przed „Łysymi końmi”, prowadziłem testy narodowe z Ewą Drzyzgą i Magdą Mołek, a jednocześnie pełniłem funkcję rzecznika TVN.
– Pamiętam, byłeś królem życia.
Andrzej Sołtysik: Tak było. Praca, sukcesy, możliwość zarabiania bardzo dobrych pieniędzy i… brak więzi rodzinnej. Była żona, ale nie było prawdziwej rodziny. To balowałem. Miałem przyjaciół, kumpli w różnym wieku, ale najchętniej szalałem z tymi 10 lat młodszymi. Była piłka nożna, wspólne oglądanie meczów, czyjeś urodziny. Padało hasło: „Jedźmy do Poznania na Lecha!”. No to jechaliśmy.
– A żona?
Andrzej Sołtysik: No właśnie… jej nie było, i mnie w sumie też. Rozmijaliśmy się. Każde z nas miało swoje życie, pracę, znajomych. Spotykaliśmy się wieczorem w domu, coraz mniej mieliśmy tematów do rozmów… Nas już nie było, ale mi zajęło prawie trzy lata, aby to dostrzec i przestać się oszukiwać. Potem rozwód i dwa lata batalii o podział majątku. Długo się to ciągnęło. Może to przez moją nieumiejętność rozwiązywania spraw z kobietami po męsku, czyli efekt zaborczej mamy, która ze mnie zrobiła fajnego chłopaka, ale nie wyrobiła żadnej twardej cechy.
– Powiedziałeś, że Ty jesteś ze wsi. Opowiesz mi, skąd się wziąłeś?
Andrzej Sołtysik: Pochodzić ze wsi – wiesz, co to znaczy?
– Myślę, że tak…
Andrzej Sołtysik: Nie ma kanalizacji, jest szambo. Jak miałem kilka lat, mój tata chodził w soboty do łaźni. Łaźnia nazywała się „Ludowa”. Mieliśmy trochę pola, obrabialiśmy ze cztery morgi. Mama nauczycielka, ojciec chłoporobotnik. Malutka szkoła wiejska, klub rolnika i kościół, w którym robiłem za ministranta. Czysta idylla…! Wyparłem z pamięci wiele złych rzeczy, na przykład duże ilości alkoholu u dziadka i u taty, i zachowuję tylko najlepsze wspomnienia.
– A najlepsze to, że…
Andrzej Sołtysik: …było zajebiście. Dziadek trudnił się wyrobem wędlin, kompletnie nielegalnie, miał lodówkę wykutą w skale, tam przechowywał mięso i po kolei robiło się kiełbasy, boczki, szynki, kaszanki i na końcu flaki.
– Pomagałeś im trochę?
Andrzej Sołtysik: Nie pomagałem, bo byłem małym chłopcem. Ale mieszałem mięso do kiełbasy. I lubiłem patrzeć, jak się wędzi. W 1976 roku przyszła policja, zarekwirowała wszystko. Ktoś wysłał donos, co znaczy, że dziadek nie zapłacił jakiejś ważnej łapówy, bo oczywiście wszystko musiało być opłacone, nawet weterynarz osobiście przyjeżdżał z pieczątką. Zawsze po była balanga, pili wszyscy: dziadek, milicjant, lekarz, weterynarz, aptekarz. Babcia podawała jajka na twardo w skorupkach, przekrojone na pół, i paszteciki, do tego bania. No i było dużo pieniędzy: pierwsza pralka automatyczna, telewizor kolorowy mieliśmy trzeci we wsi, bo pierwszy był w klubie rolnika, a drugi miał ksiądz.
4 z 5
– Wyznanie sobie samemu prawdy o samym sobie musi być brutalne. Nie da się tego zrobić samotnie.
Andrzej Sołtysik: Przede wszystkim nie dopuściłbym do siebie faktu, że jestem DDA. Dorosłe dziecko alkoholika. Nie miałbym pojęcia, co to jest, jakie są zagrożenia, cechy, możliwe warianty mojego życia. Przez lata zaciemniałem swoje dzieciństwo. Myślałem: jakie było fantastyczne, rewelacyjne, nic nie pamiętam złego, tylko same dobre rzeczy. Strasznie to wszystko zagmatwane, prawda? Wyobraź sobie teraz, że pięć lat temu na mojej drodze pojawiła się Patrycja i spotkała takiego aparata jak ja.
– Jest odważna, pewnie dlatego, że ma dopiero 25 lat.
Andrzej Sołtysik: (śmiech). Ale jest bardzo dojrzała psychicznie, emocjonalnie. Pod tym względem jest po trzydziestce. Zawsze taka była. Nawet jak miała 21 lat, bo wtedy zobaczyłem ją pierwszy raz. Też była taką poważną osobą, skupioną, zorganizowaną, precyzyjną.
– Pamiętasz ten moment, kiedy ją zobaczyłeś?
Andrzej Sołtysik:Oczywiście! Siedziałem w biurze krakowskiego kina Mikro, miałem tam miejscówkę, za ścianą szedł film. Przychodzili różni ludzie i któregoś dnia pojawiła się Pati. Weszła na szpilkach, piękna, młoda, ciemne włosy. Mój typ. Wysoka. 172 wzrostu plus 8 centymetrów obcasów dawało jej 180. Rewelacja. Widywaliśmy się sporadycznie przez rok, ale jakoś nie było nigdy okazji dłużej porozmawiać. Poza tym nie zapominaj, że jako pokaleczony rozwodnik trochę bałem się relacji z kobietami. Rok później jakoś tak się wreszcie złożyło, coś mnie podkusiło, może nabrałem trochę pewności siebie i pewnego dnia zaproponowałem: „Kawa i ciastko?”. Zgodziła się. Umówiliśmy się na Kazimierzu na kawę i ciastko, ale spędziliśmy razem całe popołudnie i dobrze nam się gadało. Nie czuliśmy różnicy wieku, żadnego dystansu pomiędzy nami. Była zdziwiona, pozytywnie. Myślała, że jestem jakimś bucem z Warszawy…
– Może trochę byłeś…?
Andrzej Sołtysik: Mam nadzieję, że nie! Patrycja była uprzedzona, może bardziej zdystansowana. Nigdy nie pociągał jej świat show-biznesu, a początkowo postrzegała mnie jako faceta z tego świata… Do tego prowadziłem dość rozrywkowy tryb życia, bardzo imprezowy, a to zupełnie nie w jej stylu.
– No tak, alkohol przewija się przez całą naszą rozmowę.
Andrzej Sołtysik: Nawet nie zauważyłem. Pewnie dlatego, że alkohol był zawsze. Jako dzieciak biegałem po flaszkę dla dziadka. Dawał mi 100 złotych, butelka kosztowała 85, reszta dla mnie. Alkohol mnie dewastował: o rany boskie, co ja robiłem wczoraj…?! Dlaczego nic nie pamiętam…?! Przecież wypiłem tylko dwa piwa, a potem bania. Aaa, no tak, potem bania jedna, druga, trzecia… Alkohol po prostu mną rządził. Nawet nie chcę mówić, na jakie rzeczy sobie pozwalałem. Kończąc temat alkoholu – teraz w ogóle go nie ma, ani kropli. Ja i alkohol musieliśmy się rozstać.
– Twoja wyliczanka grzechów może być spektakularna, ale nie wiem, czy chciałabym tego wysłuchać. Chyba wolę książki Jerzego Pilcha.
Andrzej Sołtysik: Czytałem jego najnowszą książkę „Zuza albo czas oddalenia”. Rewelacyjna. Kilka dni temu spotkałem go na ulicy Hożej, kiedy wychodziłem ze studia „Dzień dobry TVN”. „Dzień dobry, panie Jerzy. Dobrze pan wygląda”. Spojrzał na mnie przenikliwie i ironicznie spod tych swoich okularów: „No, na wygląd nie choruję” (śmiech). Jedyne, co wskazuje na jego lekką emeryckość, to spodnie z muzeum, dżinsy, które ma trochę za wysoko podciągnięte. Pogadaliśmy chwilę i powiedział na koniec: „Urósł pan jakoś”. „Nie, panie Jerzy, ja już nie rosnę”.
– Poetycko zasugerował, że się zmieniłeś?
Andrzej Sołtysik: Może.
5 z 5
– Powiedziałeś: „Zacząłem leczyć się z depresji”. Jak?
Andrzej Sołtysik: Za namową Patrycji. Poszedłem do psychiatry, a ten mnie zapytał: „Panie Andrzeju, ile pan ma lat?”. „46”. „No to super, idealny wiek na taki kryzys jak u pana”. Jeszcze mocniej poczułem, że naprawdę przestało wystarczać mi sił i organizm już nie wydalał. Pytasz, jak? Czekałem na lepszy czas. Warto wtedy mieć kogoś takiego jak Pati, jakiegoś anioła. Oraz kanapę i kocyk. Wcześniej zlikwidowałem mój barłóg na Wiosennej, oddałem klucze, przestałem odbierać telefony od wielu znajomych. I przestałem pić.
– Byłeś grzeczny?
Andrzej Sołtysik: Bardzo. Ale smutny i chyba też przestraszony. Tym, co się stało. To nie była na spokojnie przemyślana męska decyzja. Po prostu byłem na krawędzi przepaści. Mamy i taty do tego nie mieszałem. A innych bliskich nie miałem. Była tylko Pati.
– Bałeś się, że nie wytrzyma i odejdzie?
Andrzej Sołtysik: W pierwszym roku zdziwiłem się, co ona robi, dlaczego jest taka wytrwała. Ktoś mi powiedział: „To miłość”. Nie było innego wytłumaczenia, musiałem to uznać. Wiem, że nie było jej łatwo. Czułem się bardzo okaleczonym facetem po dwóch rozwodach. Każdy rozwód jest cholerną porażką. W kategoriach psychologicznych po śmierci bliskiej osoby jest najdotkliwszym przeżyciem emocjonalnym. Dlatego z jednej strony tworzyłem z Pati fajny związek, a z drugiej bałem się kolejnej porażki, więc nie zawsze wyglądał on tak, jak powinien… Ale teraz wszystko jest dobrze! Naprawdę jestem szczęśliwy!
– Patrycja przetrwała wszystko.
Andrzej Sołtysik: Teraz należą się jej hołdy i nagrody.
– A Tobie?
Andrzej Sołtysik: Wykonałem jakiś proces, przemieniłem siebie. Uwierzyłem, że życie rodzinne mnie uratuje, a stabilizacja jest moim przeznaczeniem. Za rok, jak dobrze pójdzie, wybuduję dom i posadzę drzewo. Drzewo wybrałem. Dla Stanisława. Orzech włoski albo leszczyna. Ale chyba orzech włoski. Patrycja bardzo dobrze gotuje, w domu zawsze czeka na mnie coś dobrego, na balkonie mamy dużo roślin, nasze zdjęcia oprawia w ramki, do kolacji zapala świeczki, na półce stoją nasze książki i moje płyty winylowe. Czuję, że wreszcie mam dom, swoje miejsce. Kupiła mi na urodziny winylowego soundtracka z filmu „Dawno temu w Ameryce” – jest niesamowity. Obok ustawiłem płyty Beatlesów, które mają ponad 30 lat. W latach 80. kupowałem płyty pod Halą Targową na Grzegórzkach. Czasem szło na to pół stypendium. Więc Pati jest domatorką. Bardzo chcieliśmy mieć dziecko…
– I masz Stasia.
Andrzej Sołtysik: Tak. Trzy miesiące temu pojawił się młody człowiek, który jest mną 50 lat później. Albo ja jestem nim. Kiedy podczas badania usg dowiedziałem się, że będzie chłopiec, poczułem się tatą, facetem odpowiedzialnym za to maleństwo. Mamy dziecko i ja już nigdy nie będę sam. Mój kolega Michał Wójcik powiedział: „Narodził się nowy człowiek, nie tylko ten mały”.