Reklama

W 2018 roku sprawa brutalnie zamordowanego premiera Piotra Jaroszewicza i jego żony powróciła na wokandę. Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro potwierdził wówczas, że zarzuty postawiono trzem osobom, podejrzanym o morderstwo, którego dokonano w 1992 roku. Przypominamy wywiad Krystyny Pytlakowskiej, w którym syn polityka ujawnił szokujące szczegóły tego zdarzenia. Co wydarzyło się w tamtej nocy w Aninie pod Warszawą?

Reklama

„Czerwony Książę”… Taki tytuł nosi wywiad-rzeka z panem, zrobiony przez pańską żonę - Alicję Grzybowską. I tak Pana nazywano za czasów PRL. Co właściwie znaczyło to określenie i kiedy do Pana przylgnęło?

Ja z Czerwonym Księciem spotkałem się w roku 1980 czy 1981, wcześniej mnie tak nie nazywano. Może dlatego, że liczono się z moim ojcem? To określenie jednak żyje do dziś, pochwalę się, że wczoraj przysłano mi zdjęcie z Czech, a na nim samochód kolegi - Polonez 2000 z napisem na masce i bokach: „For Red Prince Andrzej Jaroszewicz”. Po raz pierwszy kogoś tak uhonorowano i to przed śmiercią. Poczułem się, jakby postawiono mi pomnik za życia. Czerwony książę? Może dlatego, że żyłem na luzie? Z przytupem? Fantazji nigdy mi nie brakowało.

Mówiono też o Panu: „playboy”, „czołowy uwodziciel PRL-u”, „enfant terrible Polski Ludowej”...

Ale wtedy playboyów jeszcze u nas nie było. Ta zagraniczna nazwa trudno się tu przebijała. A uwodziciel? Lubię kobiety, szanuję je. Ja z moimi kobietami się żeniłem, bo traktowałem je poważnie. I nie znosiłem pustki.

Ale potem się Pan z nimi rozwodził.

To prawda, bo życie weryfikowało moje małżeństwa. Ale na odchodne kupowałem żonom mieszkania, samochody, robiłem dla nich wszystko. Sam wyprowadzałem się z walizeczką.

Żenił się Pan pięć razy - ostatnie małżeństwo trwa. Ale do dzisiaj otacza Pana legenda, opowiada się o Pana romansach, jak choćby tym z Marylą Rodowicz.

To trwało tylko dwa tygodnie, a ciągle ludzie do tego wracają.

Nic dziwnego. Potrafił Pan wynająć samolot, by polecieć na koncert do Maryli Rodowicz i wypisywał pan tym samolotem na niebie wyznania miłosne?

Z tym samolotem to nieprawda, z wyznaniami też, bo nie byłem na tyle dobrym pilotem, żeby kreślić na niebie litery. Również nie rzucałem kwiatów z samolotu, bo tego po prostu nie dało się zrobić. Bawią mnie takie mity, odbieram je jako coś pozytywnego, choć przecież żyłem wtedy tak jak większość moich kolegów. Bawiłem się, korzystałem z życia.

Od młodości był Pan idolem.

Może dla niektórych. Podobno nadawałem ton, jak nosiłem baki czy wąsy, to inni je też zapuszczali. Przywiązywałem dużo wagę do stroju, do wyglądu - buty w szpic od Beczki, jeansy od Armaniego, piękny jedwabny garnitur, który uszył mi Bernard Hanaoka. Dłuższe włosy jak Beatlesi.

Tak wyglądał Czerwony Książę. A gdzie się bawił? I z kim?

Chodziło się do „Hybryd”, jeszcze gdy były przy Potockiej, a potem przy Mokotowskiej, do „Stodoły” przy Trębackiej, w czasie wakacji do „Nonstopu” w Trójmieście, gdzie na żywo grały Czerwone Gitary, Niebiesko Czarni, śpiewał Niemen. Latem absolutnie wypadało tam być. „Nonstop” mieścił się pod namiotem przy samej plaży. Można było potańczyć, posłuchać, pogawędzić ze znajomymi.

Czytaj także: Raisa była jedyną i największą miłością Michaiła Gorbaczowa. Przeżyli razem ponad 50 lat

Jacek Kucharczyk / Forum

Andrzej Jaroszewicz, syn Piotra Jaroszewicza z pierwszego małżeństwa, około 1990 roku

I napić się czerwonego wina.

Wtedy piło się głównie Egri Bikaver i Gellalę w „Hybrydach”.

Czerwony Książę zamawiał je całymi skrzynkami?

Zdarzało się stawiać wszystkim, kiedy miałem pieniądze. W latach 70. moja pensja w FSO była niezła. I były diety z wyjazdów zagranicznych, gdzie oszczędzało się na hotelach i jedzeniu. To były fantastyczne czasy, wspominam je dzisiaj z wielkim rozrzewnieniem. Prawie co tydzień chodziliśmy na prywatki, które odbywały się coraz to u kogoś innego. Dzisiaj takich imprez się już się nie robi. Przychodziło po kilkadziesiąt osób i tańczyliśmy, podrywaliśmy dziewczyny. Często zdarzało się, że człowiek przychodził sam, a wychodził z kimś.

Jakie więc miał Pan przywileje, dlaczego mówiła o Panu cała Polska?

Przywileje? Nie miałem ich właściwie, prawie nigdy nie korzystałem z tego, że mam ojca na wysokim stanowisku. Nawet jak w 1968 roku zostałem relegowany z wydziału prawa na UW, musiałem pójść do wojska, Oczywiście żyło mi się trochę łatwiej niż innym, ale w moim środowisku wielu kolegów mieszkało w domach jednorodzinnych. A moje życie zmieniło się na bardziej komfortowe dopiero, gdy na studia wróciłem do Warszawy i zamieszkałem u ojca w Aninie. Proszę pamiętać, że wychowywałem się u obcych, na wybrzeżu. W Aninie były dwa domy, większy i mniejszy. Ja z borowcem zająłem ten mniejszy.

I tak właśnie odbywały się te słynne imprezy u Andrzeja Jaroszewicza?

Wołałem chodzić jednak do klubów, miałem przyjaciół wśród muzyków. Mam ich do dzisiaj, znaliśmy się z Tomkiem Butowttem, ze Skaldami, ja sam też próbowałem grać na basie. Ale moja żona Alicja, która ma wykształcenie muzyczne, twierdzi, że mam świetny głos, natomiast z grą u mnie jest gorzej. Bardzo lubiłem śpiewać, gdy trochę wypiłem. Ale dużo nie piłem, jestem odporny na uzależnienia.

Kiedy Pan śpiewał, nie było dziewczyny, która by się Panu oparła. Jak Pan poznawał swoje żony?

Basię na prywatce, Ilonę - nie pamiętam już jak, a Irenę na ławce koło Grand Hotelu w Sopocie.

Irena, później żona Karola Strassburgera była Pana wielką miłością, tą najważniejszą z przeszłości?

Nie prowadzę hierarchii ważności, ale jeśli pani ma na myśli wielką miłość taką z drżeniem rąk, które przenosi się na drżenie serca i chemię między nami, na początku tak było na pewno.

Czytaj także: Kochał ją i rozpaczał, gdy zmarła: o miłości Ireny i Karola Strasburgerów

Krzysztof Wojciewski / Forum

Piotr Jaroszewicz, Anna Solska-Jaroszewicz, Warszawa, 1991, promocja książki „Przerywam milczenie”

To była piękna kobieta. Ale czy piękność to wszystko?

Nie uroda jest w małżeństwie najważniejsza, tylko to, co kobieta ma w środku – jej dusza. A z Ireną mimo rozstania przyjaźniliśmy się do końca jej życia. I o ile szybko pogodziłem się z tym, że odeszła do Karola, to trudno mi się pogodzić z jej śmiercią. Zresztą moja żona Alicja znała Irenę i też ją lubiła. Ja już od dawna nie jestem tym człowiekiem sprzed lat. Uspokoiłem się nieco.

Mówi Pan, że miał fantazję. Podobno wsiadał Pan w nocy do samochodu i jechał z Gdańska do Warszawy na imprezę.

Setki razy.

Wynajmował Pan kapelę z Chmielnej, żeby grała na prywatce.

Kapelę nie, ale zespół z hotelu Victoria, który bardzo lubiłem.

Częstował Pan wszystkich wódką w Kamieniołomach?

Zdarzało się, a jak nie miałem kasy, to inni mnie częstowali. Taki był zwyczaj. Klękałem też przed dziewczynami, chociaż kwiatami ani biżuterią ich nie obrzucałem.

Miał Pan „branie”, bo ojciec był premierem?

Myślę, że nie, zresztą mojej pierwszej żonie Basi, początkującej aktorce i modelce, o którą byłem wściekle zazdrosny, na początku wcale nie przyznałem się, kto jest moim ojcem. Miała potem do mnie pretensję, ale i tak niewiele by to zmieniło. Myślę, że na wyobraźnie dziewczyn bardziej oddziaływał fakt, że byłem kierowcą rajdowym.

No właśnie, to egzotyczny zawód w tamtych czasach, elitarny. Dlaczego Pan nim został?

Z miłości do samochodów oczywiście. Już jako mały dzieciak lubiłem zejść w nocy do garażu i spać w samochodzie. Ten sport dawał adrenalinę i pole do rywalizacji, a ja zawsze chciałem być najlepszy.

A nie dlatego że dzięki rajdom miał Pan dostęp do dobrych samochodów? Czym Pan jeździł w latach 70. i wcześniej?

Pierwszy samochód pożyczyłem od ojca – moskwicza 407, to na nim zrobiłem licencję. Potem jeździłem syrenką 103 s z silnikiem wartburga. Później zacząłem jeździć fiatami, w dodatku starymi, bo uważano, że nowy samochód na rajdzie może się zniszczyć.

Ale miał Pan i lancie stratos za pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Niewyobrażalny majątek. Skąd Pan wziął na to środki?

Dzisiaj taka nowa rajdówka kosztuje 700 tys dolarów. Kierowca rajdowy nie kupował samochodów, to jemu je kupowano. I tak jest do dzisiaj. Wtedy też byli sponsorzy, którym zależało na reklamie. Hołowczyc, Kubica czy inni nasi czołowi zawodnicy dostają samochody od Lotosu, czy Orlenu, kupowane za pieniądze budżetowe, bo to przecież spółki skarbu państwa. Podobnie państwo kupiło mi lancię. Z tym samochodem dobrze sobie radziło tylko kilku kierowców w Europie.

A teraz czym Pan jeździ?

Citroenem C5, a na rajdy samochodem zrobionym przez Czechów, który koledzy mi udostępniają. - Który rajd był dla Pana najważniejszy? Chyba grecki Akropol. Jechałem polskim fiatem 1500, wygrałem ten rajd w swojej klasie, zdobyłem jedenaste miejsce w generalnej klasyfikacji. Na razie nikt tego wyniku nie powtórzył.

Nie zostałby Pan kierowcą, gdyby nie był Pan synem Piotra Jaroszewicza i gdyby Józef Cyrankiewicz nie pożyczył Panu swojego mercedesa?

Zostałbym. Już przecież jeździłem. Pamiętam, jak poskarżyłem się Cyrankiewiczowi, który wtedy był premierem i odwiedził mojego ojca, że nie mam czym jechać na Rajd Polski. Wtedy zdecydował, że da mi mercedesa, będącego do jego dyspozycji, pod warunkiem, że go nie zarysuję. Tamten rajd ukończyłem na 12 miejscu. A ojciec żadnym moich prywatnych spraw nie załatwiał, taką miał zasadę.

Naprawdę?

Przyznaję, że dzięki niemu dużo załatwiłem dla polskiego motosportu, chociażby działalność ośrodka badawczo rozwojowego FSO nie byłaby tak dynamiczna i budżetowana. Uważam jednak, że ojciec nie planował zostać politykiem, bo tu nic zaplanować się nie dało. Po prostu podczas wojny przebywali na zesłaniu, przeżył śmierć dwóch córek, jadł mech z głodu. Poszedł za Berlingiem, bo chorował na tyfus i nie zdążył do Andersa. Ojciec był zastępcą do spraw polityczno-wychowawczych, a nie aparatu wywiadowczego. Pełnił rolę „księdza” - rozmowy z ludźmi, wychowywanie ich.

Taka książka sprawia, że porządkujemy życie nasze i naszych rodziców?

Tak, ale to bardzo trudne. Gdy skończyliśmy nagrywanie książki, poczułem się zmęczony niektórymi wspomnieniami, bo te wszystkie negatywne wydarzenia do mnie wróciły. Chociaż wiele osób oszczędziliśmy. Najtrudniejsze chyba były wspomnienia z dzieciństwa i śmierć ojca. I wypadków na wyścigach, kiedy nie było wiadomo, czy kiedykolwiek stanę na nogi.

Czytaj także: Anna i Bronisław Komorowscy są razem od 45 lat. „Od początku jesteśmy małżeństwem partnerskim

FoKa / Forum

Zabójstwo Piotra Jaroszewicza i Anny Solskiej-Jaroszewicz, archiwalia, 1992 rok

Prawdę mówiąc to cud, że nie jest Pan warzywem po tym strasznym wypadku na motorynce. Pisze Pan, że jest ateistą, ale powinien Pan uwierzyć w Boga.

Jestem ateistycznym ateistą. Żyje według własnych przemyśleń i doświadczeń. Wierzę w ludzi i szanuję ich, a z chrześcijaństwem nie chcę mieć związków..

Wróćmy do dzieciństwa, kiedy nie był Pan jeszcze Czerwonym Księciem...

I kiedy mojego życia nie można było nazwać kolorowym. Do szóstego roku życia zresztą było bardzo dobrze, miałem oboje rodziców, babcię, panią Marię - gosposię. A potem nagle się to zmieniło. Mama umarła, w Sopocie, prawie przy mnie, na raka mózgu. Już gdy wyjeżdżaliśmy, była bardzo słaba. Zrozumiałem, co się stało, gdy zobaczyłem ją już w domu, w trumnie. Myślę, że moje życie potoczyłoby się całkiem inaczej, gdyby żyła. Życie każdego dziecka toczy się inaczej, gdy ma matkę.

Ojciec ożenił się po raz drugi z dziennikarką „Trybuny Ludu” Alicją Solską. Opowiada Pan o tym w książce i aż wierzyć się nie chce, że macocha zamykała Pana w piwnicy albo okładała mokrymi ręcznikami, kiedy zjadł Pan za dużo jajek.

Była taka jak bohaterki bajek braci Grimm. Gorszej osoby chyba w życiu nie spotkałem. W książce trochę to złagodziliśmy. Solska nie mogła mnie znieść, więc ojciec chcąc mnie chronić, zadecydował, że wyjadę do jego znajomych pod Gdańsk - do państwa Cabajów do Straszyna. Tam nie było źle, chociaż wychowywałem się u nich w bardzo biednych warunkach, w wiejskiej chałupie, z wygódką na podwórku. Bardzo chciałem wracać, ale później się przyzwyczaiłem. Tam chodziłem do szkoły. Do Warszawy wróciłem dopiero na studia.

Ojciec miał wyrzuty sumienia, że dał Panu złą macochę?

Miał, napisał nawet w swojej książce, że żałuje, bo nie mógł się mną zająć tak, jak powinien. Czasem mnie odwiedzał, ale rzadko, bo dużo pracował.

Chyba nie był sentymentalny?

Tego nie powiem, może miał dobre serce. Chciał, żebym robił to, co dawało mi satysfakcję, nie stawał mi na drodze.

Nigdy nie zabraniał Panu uprawiać tego sportu?

Nie. Kiedyś zostałem go z Gierkiem w saloniku, Gierek mi pogratulował i długo trzymał za rękę, a widząc że utykam - byłem niedługo po wypadku - zapytał ojca: „Piotr, dlaczego ty mu dajesz jeździć, ścigać się, przecież się w końcu zabije”. A ojciec odparł: „Nie można zabronić człowiekowi tego, co kocha”.

A co Pana ojciec kochał? Władzę?

Na pewno bardzo kochał mnie, ja to czułem na odległość. Kiedyś jadąc do mnie na spotkanie, rozbił się pod Łańskiem, odwieźli go do szpitala w Olsztynie. Ja tam dotarłem, położyłem sobie jego płaszcz pod głowę i przytulony do płaszcza zasnąłem. To były czasy, kiedy dojeżdżałem do Gdańska, byłem jeszcze uczniem i bardzo do ojca lgnąłem.

Co Panu dawało bycie synem premiera?

Nie było mi łatwiej. Kiedy ojciec przestał być premierem, nie dopuszczano mnie na przykład do biznesu, nie dawano paszportu. Innym dawali, a mnie nie. A 20 lat później wsadzono mnie do więzienia za rzekome przekręty przy budowaniu spalarni śmieci pod Łodzią. Akcja detektywa Rutkowskiego, który chciał się promować przy znanym nazwisku.

Myślał Pan, że jest bezkarny?

Nigdy nie byłem bezkarny, zawsze uważano mnie za chuligana drogowego. Ale to nieprawda, że tatuś płacił za mnie mandaty.

A nawet jakby płacił to co?

Miał prawo jako ojciec. Ale nie płacił, miał swoje zasady. A nigdy nikogo nie okradłem, nie zabiłem, nie zrobiłem nic takiego, żeby musiał o mnie walczyć.

Wszyscy się go bali w ciągu 10 lat jego premierowania.

Miał żelazną rękę, ale premier musi taką mieć. Prof. Paweł Wieczorkiewicz, historyk, przed swoim odejściem przyznał, że to był to premier czystych rąk.

Ale to Pana ojciec rozpoczął zmiany ustrojowe, kiedy w 1976 roku gwałtownie podniósł ceny i ludzie wyszli na ulice.

Pani wierzy jeszcze w tej bajki, w te zrywy?

Bajki?

Pamiętam, jak to było. A przecież to była prowokacja. Ciągle się coś działo, ciągle walczyli między sobą. Wprawdzie dużo spraw zostało odtajnionych, ale teczki mojego ojca są ciągle tajne. I tak będzie przez trzydzieści lat, a kto wie, czy nie pięćdziesiąt. Moje życie inaczej by się potoczyło, gdyby ojciec został nauczycielem. Prosiłem go, żeby poszedł do pracy do szkoły, żeby to wszystko zostawił w diabły. Ale nie chciał.

Stał się Pan adwokatem swojego ojca, a kiedyś mówiono, że się Pan od niego odcina.

Nigdy się od niego nie odcinałem, ale też nie pełniłem funkcji jego adwokata, chociaż kończyłem prawo (uśmiech). Do dzisiaj uważam jednak, że był dobrym premierem.

Pamięta Pan ten dzień, kiedy Piotr Jaroszewicz został premierem i potem, kiedy abdykował z tej funkcji?

Byłem w gabinecie ojca w momencie, kiedy zostawał premierem i kiedy przestawał nim być. Kiedy odbierał nominację, powiedziałem, że mu gratuluję, ale czy będzie miał czas spotykać się ze mną, tak jak dotąd. Mieliśmy całe pięć minut na rozmowę. A później musiałem łapać go o siódmej piętnaście rano, zanim wyszedł do pracy, był punktualny jak zegarek. Politycy muszą wkalkulować w koszty relacje ze swoimi dziećmi i liczyć się z tym, że te dzieci są cały czas podglądane.

Ale wiele uchodziło Panu płazem, nocne zabawy, zaczepienie papieża.

A co, nie wolno się bawić w nocy? A z papieżem to była obrzydliwa plotka. Poza tym każdy teraz pamięta inną wersję, i to jak najmniej dla mnie korzystną.

Pobił się Pan z Danielem Olbrychskim o Marylę pod pretekstem, że aktor bronił czci Ojca Swietego.

Ja się z nim nie biłem, to on mnie uderzył, gdy spałem u Ksawerego Franka na kanapie. Marylka opierała się o mnie głową i też spała, nawet nie wiedziałem, że spadł jej szlafrok i była nago. Daniel wpadł i walnął mnie w zęby, ale jakoś lekko, a później puścił wredną plotkę o papieżu, która mnie bardzo zabolała. Odszczekał wszystko w „Polityce”, ale do dzisiaj mnie za to nie przeprosił. Ale napisał o mnie w prologu do swoje książki „Anioły wokół Głowy”, to znaczy, że w byłem dla niego ważny. Mogę zrozumieć jego rozgoryczenie.

To były lata 70. A późnej zaczęła się Solidarność.

Mieszkałem wtedy na Mokotowie przy Balonowej. W nocy przychodziło sześciu, siedmiu i defekowali mi na ganek. Ale nie byli z Solidarności. Ojciec już nie był premierem, jeździłem do niego, chciał stanąć przed Trybunałem Stanu, żeby ludzie dowiedzieli się całej prawdy, ale Jaruzelski się przestraszył i umorzyli tę sprawę.

A Piotr Jaroszewicz został wyrzucony poza nawias. Jak się z tym czuł?

Pracował w ogródku, sadził warzywa, pisał książki i wreszcie miał dla mnie dużo czasu. Godzinami rozmawialiśmy.

O czym?

O różnych sprawach. A pani Solska mi kiedyś powiedziała, gdy podwoziłem ją do krawcowej: „Tyle krzywdy ci wyrządziłam, a ty nigdy nie byłeś wobec mnie chamski, jak moje własne dziecko”. Nigdy nie myślałem, że była to jedna z naszych ostatnich rozmów.

I tak przeszliśmy od zabaw do bardzo poważnych spraw. Przypomniał Pan o tragicznych wydarzeniach w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992, morderstwie Pana ojca i jego żony, do dziś niewyjaśnionym. Ojciec przeczuwał swoją tragiczną śmierć?

Dwa dni wcześniej przyjechałem z Włoch od kuzynki, do Anina. Atmosfera w domu była bardzo napięta. Ojciec wziął mnie pod rękę, wyprowadził do ogrodu, skarżąc się, że strasznie tu nerwowo i że to jakiś koszmar. „A co się stało?”. „Nic, Andrzejku, nic”. I spytał: „Kiedy będziesz znowu?”. Już siedząc w samochodzie otworzyłem okno i popatrzyłem na tatę, a on schylił się i powiedział: „oj synku, żebyś ty wiedział, jak oni mnie strasznie zmęczyli”. Odwiozłem jeszcze Hankę – córkę Solskiej i jej dzieci na lotnisko, Alicja Solska tam nie pojechała, a przecież wiem, kim były dla niej wnuki i że nieodprowadzenie ich było uwarunkowane czymś bardzo ważnym, na co czekała tego dnia. Dla mnie to cały czas zagadka.

Często Pan myśli o tym dramacie?

Teraz bardzo często i nie najlepiej się z tym czuję, przyzna pani, że trudno żyć z czymś takim. Żałuję tylko, że moja żona nigdy mojego ojca nie poznała. Na pewno by się pokochali. Najtrudniej mi myśleć o tym, w jaki sposób umarł. Że torturowali go przed śmiercią, wbijano szpikulec między żebra, przypalano papierosami, chcąc coś wydusić. Solską znaleziono w małej łazience z poduszką pod głową,leżącą na kolderce, bez śladów walki. Zabili ją strzałem w głowę, nie cierpiała.

Czego szukali?

Nie wiem, pewnie dokumentów. Tu nie chodziło o pieniądze. Ojciec miał wiele dokumentów kompromitujących nawet inne państwa.

Ma Pan coś u siebie z domu w Aninie?

Nie, bo zaginął testament. Z domu nic nie zabrano.

A obrazy Kossaka?

Zabrano je. Są dwa protokoły z otwarcia sejfu, z 4 i 16 września 1992 roku, mimo że sejf został zaplombowany, zniknęło z niego pudełko białych kamieni i jedna kasetka. Nie wiem, co w niej było.

Ma Pan żal do siebie, że coś zaprzepaścił?

Nie, bo gdybym żył inaczej, to nie miałbym Alicji, nigdy pewnie byśmy się nie spotkali. A ona jest warta dla mnie najwięcej.

Alicja - rocznik 1984, od dziewięciu lat Pana żona. 40 lat różnicy wieku to dużo?

36 dla ścisłości. I od pięciu lat moja żona - znamy się od ośmiu. Różnica wieku nie ma znaczenia. Ja Alicji szukałem przez 61 lat. Myślę, że będzie ze mną do śmierci. Daje mi szczęście, uśmiech na co dzień, żadnych awantur, scen zazdrości. Piękne harmonijne życie domowo rajdowe - na rajdach jest moja pilotką.

Ale co trzydziestolatka wie o polityce?

Zdziwiłaby się pani, jak dużo. Bardzo interesuje się polityką, mnóstwo czyta, to pożeraczka książek, a poza tym oboje przeszyliśmy zagrożenie życia, chociaż Alicja ciężko chorowała gdy miała dwa lata, więc niewiele z tego pamięta.łączą nas jednak podobne przeżycia. Różnica wieku naprawdę nie jest istotna. Ja cały czas jestem wewnątrz młodym chłopakiem, któremu tylko trochę strzyka w kolanach.

Rozmawiała KRYSTYNA PYTLAKOWSKA

Czytaj także: Znany pisarz zakochał się w tajnej agentce SB. Historia relacji Pawła Jasienicy i Zofii Beynar-O’Bretenny

Wlodzimierz Wasyluk / Forum
Reklama

Warszawa, 02.04.2021 r., Cmentarz Powązki Wojskowe, grób Piotra Jaroszewicza i Anny Solskiej-Jaroszewicz

Reklama
Reklama
Reklama