Grał u boku Louisa Armstronga, bez żony nigdzie się nie ruszał. Jan "Ptaszyn" Wróblewski do samego końca wierzył, że wróci na scenę
Nie każdy wie, skąd się wziął jego pseudonim
Przyszedł na świat 27 marca 1936 roku w Kaliszu. Był niezwykle cenionym kompozytorem, aranżerem, dyrygentem, publicystą, dziennikarzem radiowym i telewizyjny, krytykiem muzycznym, pedagogiem, ale przede wszystkim wspaniałym i utalentowanym człowiekiem. Niestety Jan "Ptaszyn" Wróblewski dzisiaj odszedł. Miał 88 lat. Z tej okazji przypominamy jego historię.
Kariera Jana "Ptaszyna" Wróblewskiego
Karierę zaczął już w 1954 roku. To właśnie wtedy w Poznaniu zaczął prowadzić studencie zespoły taneczne. Grał wówczas na klarnecie i fortepianie. Niedługo potem, bo w 1956 roku dołączył do sekstetu Krzysztofa Komedy. Nie każdy wie, że to właśnie on wymyśli Janowi Wróblewskiemu przydomek "Ptaszyn". „Zostałem tak nazwany przez Krzysia Komedę. Przy pierwszych próbach zespołu trafiło się akurat trzech Janków. I nie można się było porozumieć. Ile razy padała kwestia: "Jan, źle zagrałeś", tyle razy trzech się podrywało. I każdy krzyczał: "Co? Ja?!". Więc Krzysiek z dnia na dzień nadał nam pseudonimy. Mnie dostał się Ptaszyn i tak już zostało. Pozostałe dwa się nie przyjęły, ja już nawet nie pamiętam, jak brzmiały", wspominał w rozmowie z wisla.naszemiasto.pl.
Poza muzyką planował też zająć się czymś innym. Przez jakiś czas studiował nawet... mechanizację rolnictwa. „To były takie dziwne czasy, dzisiaj ludzie czasem nawet nie wierzą. Na studia szło się przede wszystkim po to, żeby uciec przed wojskiem. A kierunek wybierało się taki, na który istniały jakiekolwiek szanse dostania się. Ja akurat byłem w całej klasie jednym z dwóch nie należących do ZMP. W dodatku miałem zszarganą opinię, ponieważ mój ojciec jako adwokat uchodził za tzw. inicjatywę prywatną. Nie mogłem marzyć o żadnym rozsądnym wydziale. A na tej mechanizacji rolnictwa studiował mój kolega, który dogadał się z czynnikami społecznymi, że jak mnie przyjmą, to ja im zorganizuję studencką orkiestrę. Taki był faktyczny przetarg i faktyczny powód wyboru kierunku. Przy czym mnie te techniczne studia odpowiadały. Tylko może nie akurat mechanizacja rolnictwa", dodawał w tej samej rozmowie.
Dodał jednak, że nigdy nie ukończył tego kierunku, bo jak sam twierdził: „Nie zrobiłem niczego w życiu od początku do końca. I mimo że teraz jest taka moda robienia dyplomów zaocznie, ja kończyć niczego nie zamierzam. Nie jest mi to do niczego potrzebne. Jak ktoś zaczyna z jakąś biurokracją w stylu: "jak pan nie będzie miał dyplomu, to to i tamto", przestaje mnie interesować", kwitował.
Mimo wszystko Jan Wróblewski przez całe życie skupiał się na muzyce i samorozwoju. Miał okazję współpracować z wieloma zespołami, takimi jak SPPT Chałturnik, Mainstream, Grand Standard Orchestra, czy Kwartet Jana Ptaszyna Wróblewskiego, który istniał od 1978 do 1984 roku. Artysta prowadził również audycję „Trzy kwadranse jazzu" w radiowej Trójce. Na swoim koncie miał wiele hitów, takich jak: „Moja mama jest przy forsie", „Zdzich", „Rosołek", „Kolega Maj", „Dom w malwy malowany", „Zielono mi" czy „Żyj kolorowo".
Co więcej, ulubieniec publiczności jako pierwszy polski jazzman wyszedł zza tak zwanej żelaznej kurtyny i wystąpił na festiwalu jazzowym w Newport w Stanach Zjednoczonych. Miał również okazję wystąpić u boku samego Louisa Armstronga. „Miałem okazję zagrać w tle, z orkiestrą, pod jego solówkę. Było to przeżycie nieprawdopodobnej miary. Oczywiście przy okazji mogliśmy ze sobą troszkę pogadać, zamienić parę słów. Co tu dużo mówić... To jest jeden z tych największych, jacy istnieli w jazzie. Ja do dzisiaj lubię go słuchać i wcale nie uważam, że się w jakikolwiek sposób zestarzał", wyznał.
CZYTAJ TEŻ: Nie myśli o emeryturze, wciąż zachwyca formą. Maryla Rodowicz mówi wprost: „Nie myślę nad kruchością życia"
Jan Ptaszyn Wróblewski — życie prywatne, choroba i ostatnie chwile
Już w minionym roku media informowały, że stan zdrowia Jana Wróblewskiego jest bardzo poważny. Sam muzyk postanowił zwrócić się do swoich obserwatorów za pośrednictwem mediów społecznościowych. „Niestety, z mojego występu nic nie będzie. Obecnie dochodzę do siebie po dwóch nagłych operacjach. Zresztą fizycznie jestem wyeliminowany z grania na jakiś czas. Strata niewielka, bo zastąpi mnie Henio Miśkiewicz, na którego w krytycznych sytuacjach zawsze mogę liczyć, a który obecnie gra tak, że ja mogę się schować", pisał wówczas. Dodał również, że przebywał w szpitalu w Grodzisku Mazowieckim. „Byłem tam już trzy razy i zawsze wyciągano mnie znad krawędzi. No, bywa tak, że człowiek musi przejść przez jakąś rzekę, wsiada do łodzi, bierze wiosło w ręce i dopiero połapuje się, że siedzi w trumnie, a w łapach ma nie wiosło, tylko krzyż na drogę. Na szczęście są ludzie, jak w grodziskim szpitalu, którzy potrafią wyjaśnić, że to nie ten pojazd, nie ta droga, nie ten kierunek i czas. Rozmowa zresztą jest zawsze podobna i polega na walnięciu w łeb. Nie mnie, bo Oni nie ze mną gadają, tylko z tym świństwem, które tą 'łódkę' i 'wiosło' przygotowało. W każdym razie mojej wdzięczności nie da się opisać", zaznaczał, planując wówczas powrót na scenę.
Niedługo potem wyszło na jaw, że artysta choruje na raka. „Przyczepił się do mnie parę lat temu stawonóg. Wyciągnął ciężkie działa, ale lekarze, przy pewnych akceptowalnych stratach, odparli go, choć to on przeważał", mówił. I wszystko wskazywało, że będzie lepiej, rok temu choroba powróciła. „Zasadził się na mnie powtórnie. Tym razem chytrze, takie niby nic, że może nikt nie zwróci uwagi", dodawał. Do samego końca miał nadzieję, że wszytko zakończy się dobrze. „Rozmowa była krótka. Dostał po łbie laserem czy czym tam jeszcze i musiał zatrąbić na odwrót daleko poza z góry upatrzone pozycje. Teraz mam musowy odsap, a pod koniec września do roboty. No i tylko pełen podziwu i wdzięczności jestem dla zespołu medycznego, który jakby od niechcenia ukręcił stawonogowi kończyny, szczypce i łeb", podsumował.
O życiu prywatnym muzyka niewiele wiadomo. W jednym z wywiadów przyznał, że podróżuje wyłącznie z żoną. „Czasami nie czuję się już aż tak doskonale, żeby się samemu gdziekolwiek wypuszczać. I jeśli tylko istnieje taka możliwość, to jeździmy razem", zwierzał się w 2006 roku w wywiadzie dla wisla.naszemiasto.pl.
Dziś po walce z ciężką chorobą odszedł... Miał 88 lata. Rodzinie i najbliższym składamy najszczersze kondolencje.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Waldemar Milewicz kontrolował życie swojej jedynej córki. "Po jego śmierci nie wiedziałam, co ze sobą zrobić"
Jan "Ptaszyn" Wróblewski z żoną