W PRL-u dorobił się wielkiej sławy, odbił żonę swojemu synowi. Jak potoczyło się życie Andrzeja Brychta?
Mówiono o nim następca Marka Hłaski
Miał dość życia w nędzy. Chciał pieniędzy, sławy i prestiżu. Zdobył pierwsze i drugie, ale przy trzecim zawsze czuł niedosyt. „Dalej miał poczucie, że jest niedoceniony, gdyż mimo jego zawrotnej kariery, aplauzu krytyki, powodzenia u publiczności, wysokich protekcji – nikt nie umiał sprostać jego własnym wyobrażeniom o sobie – najlepszego polskiego pisarza”, mówił o Andrzeju Brychcie Jerzy Urban. Kim był twórca, o którym mówiono, że jest następcą Marka Hłaski i jak potoczyło się jego życie?
[Ostatnia aktualizacja treści 05.04.2024 r.]
Kim był Andrzej Brycht? Życie w nędzy
Urodził się w 1935 roku, wychowywany przez matkę i babcię w Łodzi na Bałutach. Od dziecka chciał, żeby było po jego myśli. Kiedy coś (lub ktoś) stawało na jego drodze, nie miał oporów, żeby tę sytuację dostosować pod siebie. Tak było w przypadku babci, która mieszkała wraz z nim i jego mamą w jednopokojowym mieszkaniu i bywało, że mu dokuczała. Wtedy mały Andrzej Brycht postanowił otruć ją trutką na szczury. Babcia na szczęście w porę truciznę wypluła. Mama chłopca nie uwierzyła, że chciał się pozbyć staruszki, ale on w ogóle nie zaprzeczał.
Trudno orzec, czy Brycht był pisarzem z powołania, na pewno stał się nim po wielu różnorodnych życiowych doświadczeniach, które potem stały się częścią jego tekstów i czyniły jego twórczość tak autentyczną. Jako nastolatek otarł się o szkołę wojskową, zrobił tam maturę, ale w międzyczasie pobił kaprala i został wyrzucony. Na jakiś czas zaczepił się w Łodzi jako kopacz w elektrociepłowni, miał 20 lat, gdy ożenił się i został ojcem. Miesiąc po ślubie Andrzej Brycht trafił do więzienia, stamtąd na służbę w Wojskowym Korpusie Górniczym i do kopalni w Nowym Bytomiu. Wtedy odkryto jego zapomniane już nieco umiejętności bokserskie i został reprezentantem korpusu.
Zanim na poważnie zajął się literaturą, zdążył jeszcze zdezerterować z Korpusu Górniczego, trafić znowu do więzienia, próbować odebrać sobie życie, po czym trafić na obserwację do szpitala psychiatrycznego. Kiedy po tych wszystkich doświadczeniach Brycht powrócił do żony i dziecka do Łodzi, nie umiał zaakceptować, że tak ma teraz żyć, w niewielkim pokoju, w biedzie i za marne grosze.
Andrzej Brycht: droga do literackiej sławy
Pisał już jako młody chłopak, jego wiersz "Biblioteka" został opublikowany na łamach "Dziennika Łódzkiego" i postanowił wrócić do tego zajęcia. Zaczął pokładać w tym nadzieje na wyciągnięcie go z nędzy. W połowie lat 50. wyprowadził się do Warszawy i zaczął pisać dla dwutygodnika „Współczesność”. W stolicy szybko się na Andrzeju Brychcie poznano. Miał świetne pióro, jego wiersze zbierały świetne recenzje, opowiadania zyskiwały opinię wybitnych, porównywano go do popularnego wtedy Marka Hłaski, a czasem mówiono, że zdążył już mistrza wyprzedzić talentem. Poza warsztatem pisarskim Brycht słynął także ze swojego agresywnego zachowania i nieustannej gotowości do bitki.
"W środowisku literatów debiutujących w połowie lat 50. normą były braki edukacyjne, ceniono natomiast wysoko umiejętności bokserskie. Szczególnie wyróżniali się pod tym względem poeci związani z dwutygodnikiem "Współczesność", a za największego zabijakę uchodził Andrzej Brycht", pisał w swojej książce "Stracone pokolenie PRL" Sławomir Koper. Po sukcesie tomu opowiadań "Suche" i tomiku poezji "Czas bez Marii" sława i prestiż pukały do drzwi Brychta z wielu stron. Został członkiem Związku Literatów Polskich, a wisienką na torcie była prestiżowa nagroda szwajcarskiej Fundacji im. Kościelskich, którą razem z pisarzem odbierał też Sławomir Mrożek.
Andrzej Brycht kochał się wzbogacać. Na tym mu głównie zależało, dlatego nie rezygnował z żadnej propozycji zarobku bez względu na jej rodzaj. „Dostał piękne mieszkanie na Żoliborzu – mówiła Joanna Siedlecka. – Kupił sobie dom letniskowy. Był nieprawdopodobnie popularny. Pisano o nim, nagłaśniano go, więc cała Polska chciała go zobaczyć i on miał wielkie dochody z wieczorów autorskich, a żądał dużej ceny i cynicznie opowiadał, że on właśnie tyle bierze, ile robotnik dostaje za miesiąc”.
Rzeczywiście, o pieniądzach lubił mówić często. Za felieton, który potrafił napisać w godzinę, otrzymywał równowartość dwóch dni pracy robotnika. Ale sława miała też gorzki posmak. Im bardziej Brycht był popularny, tym częściej narażał się na krytykę, a tej nie umiał przyjmować w żadnej dawce. Łamał szczęki mężczyznom, którzy pojawiali się na spotkaniach i mówili coś nie po myśli pisarza. Trafiał za to do aresztu, a po interwencjach środowiska literackiego wychodził na wolność. I historia zaczynała się od nowa.
W tamtym okresie rozpadło się definitywnie małżeństwo pisarza, który nie stronił od nowych znajomości w stolicy, nie ukrywał, że poza pieniędzmi, kocha też kobiety. Latem 1956 rok rozbudował swoje opowiadanie, któremu nadał intrygujący tytuł "Dancing w kwaterze Hitlera". Była to proza ku uciesze ówczesnej władzy z wątkami antyniemieckimi. "Brycht umacniał swoją pozycję z cwaniacką przebiegłością - wspominał Marek Nowakowski. - Wiedział, że kurki z forsą są w jednym ręku i łatwo mogą zostać zakręcone". Przez rok Andrzej Brycht potrafił zarobić ponad 150 tys. zł, podczas gdy średnia miesięczna płaca wynosiła wówczas niespełna 2 tys. zł.
Jego sława go wyprzedzała, drukować chciały go wszystkie wydawnictwa, a on owszem, brał zaliczki, ale przestał wywiązywać się z umów. Wcześniej żył z tantiem, najwięcej zarabiał na spotkaniach z czytelnikami, których swojego czasu potrafił mieć aż dwa dziennie, ale z czasem zaczął palić mu się grunt pod nogami. "Pożyczał również od osób prywatnych, od Iredyńskiego, Iwaszkiewicza. Ścigały go też liczne panie - był wielkim kobieciarzem. [Także] panowie, których pobił, obraził", wspominał Zbigniew Irzyk.
Andrzej Brycht
Emigracja
W latach 1971–1987 Andrzej Brycht wyemigrował za granicę. W podróż udał się z drugą żoną, ale ich drogi rozeszły się już po kilku miesiącach pobytu w Belgii - wybranka pisarza związała się z poznanym w Brukseli belgijskim arystokratą. Wobec tej osobistej porażki Andrzej Brycht w dalszą podróż, tym razem za ocean, udał się sam.
W kwietniu 1972 roku przyjechał do Toronto. Miał 37 lat i chwytał się każdej pracy. Był bramkarzem w klubie ze striptizerkami, ogrodnikiem, kierowcą autokaru. Wieczorami próbował pisać, mimo że od lat nie ukończył żadnego dzieła. Ale wciąż uważał, że najlepsze przed nim. Marzył o międzynarodowej sławie. „[...] wydam książkę i ona pójdzie na wiele języków świata. Niejako ewenement prowincjonalny, jak np. Andrzejewskiego książki, bo to trzeba i z polskiej literatury coś przełożyć w Ghanie. Nie. To będą miliony nakładu. Wszędzie”.
Jednocześnie tęsknił do kraju, do większej stabilności. Wiedział jednak, że na razie nie jest dane mu wrócić. "Chciał zobaczyć matkę, niepokoił się też o pierworodnego syna, Norberta, perkusistę jazzowego. Przy wszystkich swoich wadach do tych dwojga ludzi czuł autentyczne przywiązanie", czytamy w książce Sławomira Kopra "Stracone pokolenie PRL".
Andrzej Brycht: powrót do kraju i kolejny skandal
Polski paszport konsularny pisarz dostał po 16 latach od wyjazdu z kraju. We wrześniu 1987 roku Andrzej Brycht wylądował na warszawskim Okęciu, a umożliwiła mu to książka "Zmienna ogniskowa", a wcześniej kilka opowiadań. Dzieła przeszły rzecz jasna cenzurę, ale były zgodą na ponowne wydawanie i uznawanie Brychta w kraju.
„Planuję rozejrzeć się za miejscem, gdzie mógłbym tu zamieszkać na stałe – mówił w wywiadzie dla »Dziennika Łódzkiego«. – [...] Inaczej dzisiaj patrzę na Polskę niż wtedy, gdy w niej mieszkałem. Jest to kraj, który naprawdę można lubić", przyznał Brycht. W międzyczasie zdążył nawiązać romans ze swoją synową, obiecać, że niedługo znowu wróci i wylecieć na trzy miesiące do Kanady. Wrócił po tym czasie ze względu na mamę, która przebywała w szpitalu, ale również przez zawiłą relację, która połączyła go z żoną jego syna Norberta. „Wielki, zwalisty woził swą malutką, filigranową synową starym, rozklekotanym »maluchem«, gruchotem. Najczęściej do Himilsbacha, na jego działkę w Karolinie”, opisywał publicysta Romuald Karaś.
Nowy etap za oceanem
Poza szokującym romansem i piciem alkoholu ze znajomymi aktorami Brychtowi udało się jeszcze raz zainteresować swoją osobą świat wydawniczy, ale nie potrafił tej szansy wykorzystać. Napisał "Azyl polityczny", w którym oczerniał polską emigrację. W tamtym czasie nie znalazł już zwolenników tego typu pamfletu, zaszkodziło to tylko już i tak zszarganemu nazwisku pisarza. Po tym skandalu wrócił do Kanady, ożenił się ponownie, tym razem jego wybranką była młodsza o kilkanaście lat psycholog Lucy McGlynn i przez jakiś czas Andrzej Brycht prowadził stabilne życie kierowcy autobusu.
W pewnym momencie literat poważnie zachorował. „Odwiedziłem go w słoneczny, ciepły, październikowy dzień – wspominał Henryk Dasko. – Mieszkał w zamożnym i sennym miasteczku Ancaster, nieopodal Hamilton, o godzinę jazdy od Toronto. Otoczony pięknymi drzewami dom jego obecna żona zatrzymała po rozwodzie ze swoim pierwszym mężem. [...] Czytał swoją ulubioną książkę z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych, Każdy umiera w samotności, niemieckiego pisarza Hansa Fallady. Jego syn Norbert wydostał gdzieś trudny do zdobycia egzemplarz i przywiózł mu do Kanady”.
Kiedy czuł, że jego czas dobiega końca, Andrzej Brycht nie chciał pozostawić po sobie notatek, wydruków i rękopisów, które w tamtych latach stworzył. Wszystko wykasował lub wyrzucił. Zmarł 8 marca 1998 r. i został pochowany na cmentarzu w Hamilton.
Czytaj również: W latach 70. cała Warszawa huczała o tym związku. Jerzy Kamas złamał serce Wiesławie Niemyskiej
Andrzej Brycht, Warszawa, sierpień 1988 r.
Źródła: wiadomosci.wp.pl, S. Koper "Stracone pokolenie PRL", wyd. Czerwone i Czarne, 2014 r.