Reklama

Violetta Villas - legendarna artystka, która mogła pochwalić się czterooktawową skalą głosu i jako jedna z pierwszych polskich gwiazd, która zrobiła karierę w Stanach Zjednoczonych. Diwa odeszła w 2011 roku w wieku 73 lat. Miała słuch absolutny, a w prasie francuskiej i amerykańskiej pisano, że ma „głos ery atomowej” oraz jest „białym krukiem wokalistyki światowej”. Dziś przypada 84. rocznica urodzin gwiazdy.

Reklama

Violetta Villas: światowa kariera

Gdy śpiewała, drżały ściany, a bardziej sentymentalni ocierali łzy. Na scenie miała niepowtarzalny styl – sama projektowała swoje kostiumy, a bujne włosy stały się jej wizytówką. Jerzy Waldorff kiedyś nazwał ją największym polskim zmarnowanym talentem. Krążyło na jej temat wiele legend oraz kontrowersji, i do dziś nie wiadomo, co było prawdą, a co obrazem wymyślonym na użytek publiczności. Prawdziwa gwiazda powinna przecież zaskakiwać oryginalnością...

W listopadzie 2001 roku udzieliła VIVIE! jedynego wywiadu. W rozmowie z Krystyną Pytlakowską opowiedziała wiele o swojej niezwykłej karierze i jej początkach, o życiu w czystości i o ukochanych zwierzętach.

Zobacz: Umierała w agonii kilkanaście godzin. Oto wstrząsające kulisy śmierci Violetty Villas

Violetta Villas wywiad VIVA! 2001

Violetta Villas: Nie mu­sia­łam ni­cze­go zdo­by­wać, wy­star­czy­ło, że za­śpie­wa­łam i już zdo­by­wa­łam so­bie szacu­nek. Wy­gra­łam na­wet z Bar­brą Strei­sand – obie śpie­wa­ły­śmy tę sa­mą pio­sen­kę i pu­blicz­ność bra­wa­mi wybiera­ła, czy­ja interpre­ta­cja bar­dziej się po­do­ba. Na­gro­dzo­no mnie. Nie na­rze­ka­łam też na brak mi­ło­ści. Męż­czyźni ko­cha­li się we mnie, ale ja wca­le o to po­wo­dze­nie nie za­bie­ga­łam.

Z pierw­szym mę­żem roz­wio­dła się Pa­ni daw­no te­mu. Do­pie­ro dłu­go po­tem usły­sze­li­śmy o dru­gim. Ale zda­je się to też nie by­ła praw­dzi­wa mi­łość. Czy w ogó­le da­ne by­ło Pa­ni po­ko­chać ko­goś go­rą­co?

Violetta Villas: Z Go­spo­dar­kiem nie mia­łam ślu­bu ko­ściel­ne­go, więc i roz­wo­du mieć nie mu­sia­łam, bo cywilny to nie ślub. Nie chcia­łam przy­się­gać mu przed Bo­giem, bo czu­łam, że to nie było to. Z męż­czy­zną, które­go au­ten­tycz­nie po­ko­cha­łam, nie mo­głam wziąć ślu­bu. To by­ła mo­ja pierw­sza wiel­ka mi­łość. I je­dy­na. Zoba­czy­łam kie­dyś, jak je­go żo­na pła­cze w ko­ście­le. Ści­snę­ło mi się ser­ce. Nie bę­dę na czy­imś bó­lu budować swo­je­go szczę­ścia, od­da­lę tę mi­łość od sie­bie. On przy­się­gał, że ich już nic nie łą­czy, nie mie­li ślubu kościelne­go, mo­gli­śmy się po­brać. Ale okła­mał mnie, ona go ko­cha­ła. Nie mo­głam się z tym pogodzić. By­li­śmy razem w Las Ve­gas. Mie­li­śmy dwa pu­cha­ry do szam­pa­na. On swój strza­skał i już wiedziałam, że to zły znak. W Las Ve­gas się roz­sta­li­śmy bez­pow­rot­nie, cho­ciaż do dziś na myśl o nim mo­je serce zaczy­na moc­niej bić.

Violetta Villas: „W Szcze­ci­nie miesz­ka­ła mo­ja sio­stra. By­ła tam śred­nia szko­ła mu­zycz­na, a ja bar­dzo chciałam się uczyć. W ostat­niej chwi­li po­le­cia­łam na eg­za­min. Dy­rek­tor py­ta mnie, czy zło­ży­łam ja­kieś poda­nie. Nie, do­pie­ro przyjecha­łam i bar­dzo chcę śpie­wać. „No to cze­kaj na koń­cu ko­lej­ki”. Zda­wa­ło 60 osób. My­ślę: „Co ja tu ro­bię, nie zdam na pew­no”. Oni już zna­li kla­wia­tu­rę, gra­li na fortepia­nie, a ja się pcham nie wiadomo po co. Sto­ję w ką­cie, ta­ka bie­do­ta, co by­ło wi­dać po ubio­rze. Wresz­cie mnie wezwa­li: „Weź­cie tę biedną, z tam­te­go ką­ta”. Py­ta­ją, co bym mo­gła im zaśpie­wać. Więc mó­wię: „Mam­ma san­tan­to fe­li­ce”, po włosku. „A skąd znasz wło­ski?” Ja, że z ra­dia, pa­rę ra­zy w ra­diu sły­sza­łam tę pio­sen­kę. Zaśpiewałam, a tak przeży­wa­łam, tak się przy tym wa­li­łam w pier­si, przekręca­łam sło­wa. No to spy­ta­li, co jesz­cze mo­gła­bym im zaprezentować. Za­śpie­wa­łam więc pieśń mo­je­go oj­ca o wal­ce by­ków w Ma­dry­cie. Przeżywałam, jak ten byk le­ci na to­re­ado­ra, że ich chy­ba ku­pi­łam mo­ją dzi­ką interpre­ta­cją. I co pa­ni po­wie? Ja jed­na z tych 60 osób zo­sta­łam przy­ję­ta”.

PAP/Zbigniew Matuszewski

Nic dziw­ne­go, Pa­ni głos ma ogrom­ną ska­lę – czte­ry okta­wy.

Violetta Villas: Do­pie­ro po tym śpie­wie zba­da­li mi głos przy for­te­pia­nie i po­gra­tu­lo­wa­li. Przy­bie­głam do do­mu z ra­do­ścią, że zda­łam. Ale sio­stra roz­wo­dzi­ła się z mę­żem, więc nie mo­głam u niej zo­stać. Wy­na­ję­łam po­ko­ik na stry­chu i tam miesz­ka­łam.

Violetta Villas: Przy­je­cha­łam prze­cież z im­pe­ria­li­stycz­nej Ame­ry­ki – fu­tra, buty, bia­ły mer­ce­des. Fu­tro potem mi ukra­dli, te­raz też mam po­dob­ne – z li­sów – ko­cham się w bia­łym ko­lo­rze. Na­cho­dzo­no mnie. Chcia­no zrobić ze mnie polską Ma­tę Ha­ri. Od­po­wia­da­łam im uro­dą, wy­glą­dem, wszyst­kim. Pła­ka­łam: „Boże, kie­dy od­da­lisz ode mnie to prze­śla­do­wa­nie?” I przy­śnił mi się sen – dwa gar­by z mo­im cier­pie­niem. Jeden jest peł­ny, a dru­gie­mu do czubka jeszcze tro­chę bra­ku­je. Wie­dzia­łam już, że do­sta­łam znak, iż prześlado­wa­nie się koń­czy. Ty­le że od­su­nię­to mnie od ra­dia i te­le­wi­zji. I już nie wy­pu­ści­li za gra­ni­cę. Mam za­miar na­pi­sać o tym w książce, do któ­rej się przy­mie­rzam, więc wo­lę się nie ba­wić w szczegóły.

Zobacz: Depresja, nałóg i przerażająca samotność… Smutne życie Violetty Villas

Chcia­ła Pa­ni wra­cać do Las Ve­gas? Po co Pa­ni w ogó­le przy­je­cha­ła do Pol­ski?

Violetta Villas: Sio­stra da­ła mi znać, że ma­ma ma ra­ka, więc że­bym się z nią po­że­gna­ła. Po­my­śla­łam, że jeśli nie przy­ja­dę, nie po­że­gnam się, to do koń­ca so­bie te­go nie wy­ba­czę. Mia­łam tam dzie­wię­cio­let­ni kontrakt z Pa­ra­mo­unt Pictu­re, do­sta­łam pro­po­zy­cję głów­nej ro­li w se­ria­lu, ale posta­wi­li wa­ru­nek, że nie wol­no mi wsiąść do sa­mo­cho­du, sa­mo­lo­tu, ni­cze­go bez wie­dzy wy­twór­ni fil­mo­wej. Po­sta­no­wi­łam jed­nak, że po­ja­dę do ma­my, choć­by się pa­li­ło i wa­li­ło. A ten do­ku­ment pod­pi­szę póź­niej. Ta ro­la by­ła wiel­ką szan­są. Przed­tem pró­bo­wa­łam róż­nych ma­łych ró­lek i zo­sta­łam zauważo­na. Lee Ma­rvin mnie sza­no­wał i Glenn Ford. Pomaga­li mi w na­uce an­giel­skie­go. Sza­le­li za mną, by­li bar­dzo szar­manc­cy. Tym wy­jaz­dem wszyst­ko zaprzepaściłam, bo już nie mo­głam wró­cić.

Ale po­że­gna­ła się Pa­ni z mat­ką. Za­raz po­tem umar­ła?

Violetta Villas: Z mo­ją ma­mą wy­da­rzył się cud. Mia­ła ra­ka na ze­wnątrz na­rzą­dów ko­bie­cych. Nie moż­na było ope­ro­wać, za póź­no. I ma­ma wte­dy stra­ci­ła wia­rę. Wy­wieź­li ją na sa­lę, z któ­rej się już nie wra­ca. I tam ją zna­la­złam. Mó­wię: „Ma­mo”, ale ona już się za­ła­ma­ła, nie kon­tak­to­wa­ła. „Ja umie­ram”, po­wta­rza­ła. „A kto ci, ma­mo, po­wie­dział, że umie­rasz?” „Dok­tor”. „Ma­mo, jak mo­głaś uwie­rzyć dok­to­ro­wi. To Je­zus na­da­je datę śmier­ci, mo­że ją cof­nąć, prze­dłu­żyć. Dok­tor to tyl­ko na­rzę­dzie w rę­kach Bo­ga”. Uklę­kłam przy łóż­ku i zaczę­łam się żar­li­wie mo­dlić: „Bo­że, pro­szę, wy­co­faj to, spraw, że­by wy­zdro­wia­ła, na za­wsty­dze­nie tych wszyst­kich le­ka­rzy, co nie wie­rzą w Cie­bie. Ty je­den mo­żesz to uczy­nić”. I mo­dlę się, mo­dlę. Klę­cza­łam w fu­trze i pła­ka­łam. Cho­re pa­trzy­ły na mnie ze zro­zu­mie­niem, ale le­ka­rze i pie­lę­gniar­ki śmia­li się ze mnie, ryso­wa­li na czo­le kó­łecz­ko. Wca­le się tym nie przej­mo­wa­łam. No i pro­szę, rak za­czął zni­kać. Wzię­li ma­mę na ba­da­nia, a tam nie ma ra­ka. Ży­ła jesz­cze 25 lat. I jak tu nie wie­rzyć w Bo­ga?

Ma­ma by­ła naj­waż­niej­sza w Pa­ni ży­ciu? Do dziś wzru­sza się Pa­ni, śpie­wa­jąc pieśń „Ma­mo”. Ma Pa­ni wte­dy na so­bie skrom­ną czar­ną suk­nię z bia­ły­mi la­mów­ka­mi.

Violetta Villas: Bo do tej pio­sen­ki no­szę wła­śnie tę suk­nię, tak jak do „Oczu czar­nych” bor­do­wą. Sa­ma wymy­ślam mo­je to­a­le­ty. Ma­mę rze­czy­wi­ście bar­dzo ko­cha­łam i cią­gle czu­ję się przez nią osie­ro­co­na.

Na se­kre­tar­ce au­to­ma­tycz­nej wita Pani dzwo­nią­cych: „Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus”. Jest Pa­ni bar­dzo re­li­gij­na.

Violetta Villas: Od Pierw­szej Ko­mu­nii Świę­tej. Ni­ko­go nie uda­ję, po pro­stu ta­ka je­stem, czy się to ko­muś po­do­ba, czy nie. A daw­niej się nie po­do­ba­ło, i to bar­dzo. Pa­mię­tam, że za „Ave Ma­ria” do­sta­łam Grand Prix na fe­sti­wa­lu we Francji, a w Pol­sce na­wet o tym nie na­pi­sa­li. Po kon­cer­cie w Rze­szo­wie przy­szli do mnie pano­wie i mó­wią: „Al­bo Chry­stus, al­bo pra­ca – pro­szę wy­bie­rać”. Mia­łam jesz­cze śpie­wać w Prze­my­ślu i Jarosła­wiu, wy­prze­da­no wszyst­kie bilety, a oni mi mó­wią, że w ogó­le nie wol­no mi wspo­mnieć o Bo­gu. Bo ja do „Ave Maria” wy­gła­sza­łam tek­ścik o tym, że je­śli cierpi­my z mi­ło­ścią i ofia­ro­wu­je­my to cier­pie­nie Bo­gu, to ma ono ogrom­ną moc, od­bie­ra­my wła­dzę złe­mu duchowi. Po­wie­dzie­li, że mam czas do na­stęp­ne­go dnia, by się na­my­ślić. Wy­bra­łam Chry­stu­sa, kon­cer­ty od­wo­ła­no, ogła­sza­jąc, że je­stem cho­ra. Wra­ca­łam z te­go Rze­szo­wa bez gro­sza, ale mia­łam ra­dość, że mnie nie złamali.

Ko­mu Pa­ni po­świę­ci­ła wte­dy swo­je cier­pie­nie?

Violetta Villas: Na­wró­ce­niu grzesz­ni­ków. Za­wsze im po­świę­cam mo­ją mę­kę. Dla Bo­ga waż­na jest każ­da nawró­co­na du­sza.

I nic Pa­ni nie do­sta­je w za­mian tu, te­raz, w do­cze­snym ży­ciu?

Violetta Villas: A kto po­wie­dział, że nie do­sta­ję. „Ave Ma­ria” na przy­kład otwo­rzy­ła mi drzwi na świat. Jak śpie­wa­łam w pa­ry­skiej Olim­pii, przy for­tis­si­mo wiel­ki ży­ran­dol tak się huś­tał przy mo­im gło­sie, tak huś­tał. Lu­dzie pa­trzy­li na mnie i na ży­ran­dol, na mnie i na ży­ran­dol. Był wśród nich pro­du­cent z Las Ve­gas. Usły­szał mnie, zo­ba­czył ten ży­ran­dol i za­pro­po­no­wał wy­jazd do Ame­ry­ki. Ale ja nie ro­bię ni­cze­go w ocze­ki­wa­niu nagro­dy na tym świe­cie, bo to by­ła­by py­cha. A py­cha jest naj­bar­dziej przez Bo­ga ka­ra­na. Po­ko­ra na­to­miast jesz­cze ni­ko­mu nie za­szko­dzi­ła. Sza­tan tyl­ko czy­ha, że­by się cie­szyć z te­go, co zasieje. Jest in­te­li­gent­ny, pod­stęp­ny, prze­bie­gły. Ku­si i ła­pie w si­dła.

Zobacz także: Violetta Villas pisała do Janusza Ekierta: „Umieram z tęsknoty, nie mogę bez ciebie żyć

Pa­nią też ku­sił?

Violetta Villas: Czy ja wiem? Opo­wiem pe­wien przy­kład z Las Ve­gas. By­łam tam pięk­na i mło­da. Przychodzę przed przed­sta­wie­niem, pa­trzę, a w gar­de­ro­bie sto­ją fio­le­to­we ró­że, wo­ko­ło wi­szą pięk­ne suknie. Kartka: „Dla Vio­let­ty Vil­las”. Za ty­dzień ktoś przy­jeż­dża pod mój apar­ta­ment żółtym ka­brio­le­tem jaguarem. Bo ja wjeż­dża­łam na sce­nę ta­kim sa­mo­cho­dem. I tak mi się po­do­bał, że po­wta­rza­łam: „Bo­że, ja takim autem wjeż­dżam na sce­nę, że­by ta­kie mieć w ży­ciu!” I ktoś ku­pił mi to au­to, pod­sta­wił pod ho­tel. Za wycieracz­ką mo­je na­zwi­sko i na­pi­sa­ne, że ja­gu­ar na­le­ży do mnie. A kluczy­ki po­da­je mi boy z ho­te­lu. Py­tam, od ko­go, a on mó­wi, że to mo­ja wła­sność, on miał tyl­ko dać mi klu­czy­ki. Potrzy­ma­łam je mo­że trzy mi­nu­ty, obej­rza­łam sa­mo­chód, nie po­wiem, i od­da­łam. Po­wie­dzia­łam, że nie przyj­mę tak dro­gie­go pre­zen­tu, sukienek też nie wzię­łam. Po­tem dowiedzia­łam się, że po­szedł za­kład ka­pi­ta­na sa­li Ca­si­no de Paris z milionerem o to, czy są ko­bie­ty nie do ku­pie­nia. Ka­pi­tan twier­dził: „Nie ku­pisz tej Po­lki”. A tam­ten, że ku­pi. Żo­na kapitana zy­ska­ła na tym za­kła­dzie fu­tro z norek.

Po swoim po­wro­cie z Ame­ry­ki do Polski, i po dru­gim nie­uda­nym mał­żeń­stwie z Te­dem Kowalczykiem, zaskoczyła wszystkich in­for­ma­cją, że od­tąd bę­dzie żyć w ce­li­ba­cie, choć jej uro­da na pew­no jeszcze dzia­ła na męż­czyzn. „Mo­ja du­sza i wy­gląd nie pa­su­ją do sie­bie. Lecz na to już nic nie po­ra­dzę”. Ślubowała czy­stość przed Bo­giem przy oł­ta­rzu w Krako­wie. Wy­da­je się, że wia­ra w Bo­ga jest jej obro­ną.

Życie w czy­sto­ści? Chy­ba to nie­ła­twe?

Violetta Villas: Ła­twe, ła­twe. Tyl­ko trze­ba umieć się ze so­bą po­go­dzić. Czym jest na­mięt­ność? Grą zmysłów. A czym są zmy­sły bez uczu­cia? Gdy­bym na przy­kład spo­tka­ła męż­czy­znę na­praw­dę wol­ne­go, wdow­ca al­bo ka­wa­le­ra... Ale prze­cież ka­wa­le­rów nie ma. Wszy­scy do­brzy zo­sta­li zaob­rącz­ko­wa­ni. Wystarczy mi, że na sce­nie mnie ko­cha­ją, że się po­do­bam. W An­glii je­den mi­lio­ner, praw­dzi­wy hra­bia, klę­kał przede mną. Powie­dział: „Dla żad­nej ko­bie­ty nie wstałbym tak ra­no”. A dla mnie obu­dził się o czwar­tej, pa­lił pa­pie­ro­sy, nie mógł się uspo­ko­ić po mo­im kon­cer­cie. Ku­pił mi pięk­ny ze­ga­rek z pa­mią­tek po Dia­nie, księżnicz­ce. Powiedział, że bę­dzie pi­sał, te­le­fo­no­wał. Ale co z te­go, sko­ro miał już dwie żo­ny? Ta­ki mężczyzna to nie dla mnie.

Czy to praw­da, że ką­pie się Pa­ni w ko­zim mle­ku, że­by za­cho­wać pięk­ną ce­rę?

Violetta Villas: Nie, nie uży­wam żad­nych kre­mów. My­ję twarz wo­dą z my­dłem i tyl­ko sma­ru­ję ją śmie­tan­ką zbie­ra­ną z ko­zie­go mle­ka. Ma mnó­stwo so­li mi­ne­ral­nych i wi­ta­min.

Ale wło­sy my­je Pa­ni w naf­cie?

Violetta Villas: W tej nie­oczysz­czo­nej, ta­kiej, ja­ką po woj­nie wle­wa­ło się do lam­py. Tak na­praw­dę jed­nak to wia­ra po­ma­ga mi za­trzy­mać zdro­wie i mło­dość. Ufam Je­zu­so­wi.

A kie­dy za­czę­ła Pa­ni gro­ma­dzić wo­kół sie­bie zwie­rzę­ta?

Violetta Villas: Za­raz jak ku­pi­łam dom w Mag­da­len­ce. Był lu­ty. Z Ame­ry­ki przy­wio­złam dwa pu­del­ki, któ­re ku­pi­łam tam so­bie, że­by roz­ma­wiać z ni­mi po pol­sku. Kie­dy się wpro­wa­dza­łam do Mag­da­len­ki, był straszliwy mróz. Pa­trzę, a przy mo­jej furt­ce stoi pies – szczen­na su­ka i drży. Ja w ko­szu­li noc­nej wy­bie­głam na dwór i wzię­łam tę bie­du­lę. W ko­tłow­ni zro­bi­łam jej le­go­wi­sko, w ko­szy­ku. Tam uro­dzi­ła dwa pie­ski. Jak już od­cho­wa­ła dzie­ci, po­szła so­bie, ni­gdy jej nie od­na­la­złam. Po­tem już zwra­ca­łam uwa­gę na psy. Ja­kiś ranny, po­trą­co­ny przez sa­mo­chód, in­ny – zabłąkany. Przygarniałam je, bo wie­dzia­łam, że te psy prze­szły już swo­ją dro­gę krzy­żo­wą. I tak się na­zbie­ra­ło.

Ma ich Pa­ni już gru­bo po­nad set­kę?

Violetta Villas: Trud­no na­wet po­li­czyć. Lu­dzie na­gmin­nie mi je pod­rzu­ca­ją. Dla każ­de­go z tych stwo­rzeń mam swo­ją daw­kę mi­ło­ści. Ko­cham wszyst­ko, co po­ni­żo­ne, ode­pchnię­te, zde­gra­do­wa­ne, zdep­ta­ne.

Ma­ło kto jest w sta­nie zro­zu­mieć, że od­da­je im Pa­ni wszyst­ko, ca­ły swój ma­ją­tek.

Violetta Villas: Wi­dać Bóg prze­zna­czył mi ta­ki los, ta­ki ży­wot. Je­stem sa­mot­na. Co za­ro­bię, wy­da­ję na utrzy­ma­nie zwie­rząt. Oczy­wi­ście, że mi bra­ku­je pie­nię­dzy, bo ta­ka gro­ma­da du­żo kosz­tu­je. Po­win­nam ogrodzić ca­ły te­ren, ale nie mam za co. Po­win­nam wy­bu­do­wać bok­sy dla wszystkich psów i kotów. Te­raz na zi­mę bę­dę mu­sia­ła wziąć je do do­mu. Ja­sne, że wie­lu lu­dzi nie ro­zu­mie, czym jest oka­zy­wa­nie mi­ło­sier­dzia i ma­ją mnie za sza­lo­ną. Ale tym aku­rat najmniej się przej­mu­ję. Mam na­dzie­ję, że są też oso­by wiel­kie­go serca, które mo­że mi po­mo­gą. Nie dla mnie prze­cież ta pomoc, tyl­ko dla tych bez­bron­nych stwo­rzeń, które obdarowu­ją nas ta­ką wiel­ką, bez­in­te­re­sow­ną mi­ło­ścią.

Reklama

My­śla­ła kie­dyś Pani o wła­snym epitafium?

Violetta Villas: Po­win­no być na­pi­sa­ne coś bar­dzo pro­ste­go: „Ja­ką mia­rą mie­rzysz, wa­żysz i li­czysz, ta­ką i tobie od­mie­rzą”. Al­bo: „Nie czyń dru­gie­mu, co to­bie nie­mi­ło”. Lub: „Od ja­kiej bro­ni wal­czysz, od ta­kiej zginiesz”. Na pew­no coś wy­my­ślę, bo trosz­kę cza­su chy­ba jesz­cze mi zo­sta­ło.

Reklama
Reklama
Reklama