Reklama

„Dzięki rodzicom wyniosłem z domu absolutny szacunek do życia. I przekonanie, że trzeba walczyć o to życie do końca. Bo wiadomo, że jak się poddamy, to potem już nic nie ma”, opowiada syn Zbigniewa Religi, kardiochirurg Grzegorz Religa.

Reklama

Przypominamy artykuł autorstwa Marzeny Rogalskiej, który ukazał się na łamach magazynu "Uroda Życia" 9/2017 r.

Grzegorz Religa: wspomnienia o rodzicach

Kiedy byłem mały, obojga rodziców często nie było w domu. Dużo pracowali i czasem nawet się zdarzało, że nie odbierali mnie z przedszkola. Mama pracowała naukowo – czasem przeprowadzała eksperyment i nie mogła go przerwać, więc dopóki on trwał, a czasami trwał do późnej nocy, to bywało, że nikt nie mógł po mnie przyjść. Ojciec najczęściej był przy tym eksperymencie razem z mamą. Czy oni zapominali, że jestem w przedszkolu, czy nie, tego nie wiem, ale świat się nie zawalał… (śmiech) I te panie w przedszkolu też jakoś luźniej to traktowały, chociaż musiały czekać… Czasem siedział ze mną jakiś cieć.

Jakim ojcem był Zbigniew Religa?

Od pewnego momentu mama pracowała już mniej w sensie czasowym, ale ojciec nadal pracował całymi dniami. A jak byłem w liceum, to on wtedy siedział już w Zabrzu. Przyjeżdżał na weekendy i można powiedzieć, żeśmy się nieco mijali, bo ja wtedy, jak każdy normalny nastolatek, wyfruwałem z domu. Bywało, że podczas tych weekendów on jakoś bardziej poczuwał się do roli ojca i do wychowywania mnie. Chyba chciał nadrabiać zaległości.

Moja szkoła była koło Remontu i mocno wsiąkłem w ten klub. Wciągnął mnie też punk. Miałem dwa kolczyki w uchu – jeden założony przez kolegę siostry, a drugi przez koleżankę mamy. Uszy przekłuwali mi za pomocą zwykłej igły, więc już po pierwszym kolczyku wysłuchałem wykładu ojca, że mogę zginąć z powodu tego kolczyka, bo jeżeli dojdzie tam do zakażenia, które przejdzie na kość sutkowatą, a potem zapalenie opon…

Na wywiadówki chodziła mama, a jak już było tak, że wisiała groźba, że mnie zaraz wyrzucą, to wtedy szedł tata. Wszystko cudownie załatwiał swoim wdziękiem i jakoś to szło… (śmiech) Przez jakiś czas stroiłem fochy z powodu ciągłej nieobecności ojca i próbowałem mu to wypominać. Byłem wówczas jeszcze niedojrzały, dopiero potem pojąłem, że to w ogóle nie miało znaczenia, że nie było go fizycznie. Bo on był taki, jaki ojciec powinien być: stanowił wzór do naśladowania. Nigdy nie usłyszałem: „Masz robić tak, a jak nie, to ci wleję”.

Zobacz też: Zbigniew Religa i Anna Religa kochali się na zabój, ale to nie była miłość od pierwszego wejrzenia

Anna Wajszczuk i Zbigniew Religa – lekarskie małżeństwo, w domu na warszawskim Powiślu, początek lat 70.

archiwum prywatne

Dlaczego syn Zbigniewa Religi wybrał medycynę?

Kiedy byłem jeszcze w podstawówce, zaczęły się pojawiać na temat ojca pierwsze doniesienia prasowe. Jakiś tydzień chodziłem dumny jak paw. Potem przeszczep serca sprawił, że ojciec stał się naprawdę znany. Cieszyłem się, że o nim mówią, ale nie wgłębiałem się w jego pracę za bardzo.

Medycynę wybrałem z automatu. Okazało się, że właściwie nie ma żadnej innej drogi. Matematyki nie umiałem w ogóle, humanistycznie niby nieźle, ale zdawałem sobie sprawę, że ani nauczycielem, ani pisarzem tym bardziej nie będę. Ojca nie zdziwiła moja decyzja, choć nigdy w życiu mnie nie namawiał na medycynę. Za pierwszym razem się nie dostałem. Zabrakło mi kilku punktów. Wtedy był jeden egzamin w całym kraju, ale na różnych uczelniach były różne limity punktów.

W Warszawie się nie dostałem, ale na Śląsku mogło się udać – ojciec już wtedy był tam poważany. I w domu odbyła się dyskusja na ten temat, czy nie wykorzystać ojca, żeby przenieść moje papiery na Śląsk. Byłem równorzędnym partnerem w tej dyskusji i razem z ojcem doszliśmy do wniosku, że nie. Trudno, nie dostałem się, więc pójdę do roboty na rok, popracuję jako salowy w szpitalu i zdobędę dodatkowe punkty. Mama, mówiąc uczciwie, była za tym, żebym jednak studiował od razu, ojciec przeciw. Ja przez chwilę się wahałem, ale stwierdziłem, że zdam za drugim razem.

Czytaj też: Czy łatwo mierzyć się z porównaniami do legendy? Grzegorz Religa w poruszającej rozmowie o ojcu

Droga wolna

Jak już byłem studentem, nie mieliśmy z sobą wcale więcej kontaktu, natomiast nasze relacje weszły na inny poziom, bo ojciec próbował pokazać mi różne rzeczy w medycynie. Przez miesiąc byłem na Śląsku w Ochojcu, ojciec pracował jeszcze w Zabrzu, a Ochojec był drugim ośrodkiem, nad którym sprawował pieczę. I tam zobaczyłem, jak zrobił wymianę zastawki mitralnej w 15 minut. (śmiech) Było widać, że to mu sprawia frajdę, że popisuje się przede mną. To było świetne!

W czasie studiów szybko doszedłem do wniosku, że chirurgia i nic więcej. To jest kwestia mentalności. Wiedziałem, że nie będę ślęczeć w książkach i dzielić tabletki na pół. Wtedy ojciec był na topie, więc wymyśliłem, że pójdę na chirurgię ogólną, żeby nie być posądzanym o to, że mi wszystko załatwił. Zrobiłem staż i specjalizację, wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że mnie to nie kręciło. Poddałem się i poszedłem do ojca: „Kurczę, może bym spróbował tej kardiochirurgii…”. Powiedział: „Dobrze”. Rozpocząłem pracę w Instytucie Kardiologii w Aninie.

Po paru latach on tam przyszedł i pracowaliśmy razem. Było super, każdy mógł robić, co chciał, jeśli czuł się na siłach i brał za to odpowiedzialność. Ewentualne potknięcia ojciec brał na siebie. Nie tylko moje, ale całego zespołu. Opieprzał mnie najbardziej ze wszystkich. W końcu kiedyś zadałem pytanie podczas wspólnej kolacji: „Czemu ty mnie tak bez przerwy opieprzasz?”. Usłyszałem: „Bo ciebie opieprzyć mi najłatwiej”. Szczerze? Szczerze. (śmiech)

Pamiętam jeszcze jedną historię z naszej wspólnej pracy. Mam taką wadę – teraz już w mniejszym stopniu – że się spóźniam, czego ojciec absolutnie nie akceptował. Kiedyś się spóźniłem, wszedłem w połowie obchodu i usłyszałem: „Panie doktorze, jeśli pan nie chce z nami pracować, to droga wolna”.

Nastoletni Grzegorz Religa, zdjęcie z lat 80.

archiwum prywatne

On mnie wrobił

Pamiętam mój pierwszy przeszczep, ja robiłem, on mi pomagał. Poszło super. To jest niesamowita operacja… Niestety, nie miałem szczęścia, żeby ojciec mnie czegoś uczył, bo on jak już u nas był, to nie miał na to czasu. Ale ten pierwszy przeszczep zrobiliśmy razem. Chociaż tyle i aż tyle! Często jest tak, że zanim dojdzie do operacji, chorzy mają wcześniej wszczepiony stymulator, bo ich stare serce jest chore i rutynowym postępowaniem jest to, że już po skończonej operacji się go usuwa.

Byłem w takich emocjach, że o tym zapomniałem. Chory zjechał na salę pooperacyjną, a do mnie dotarło: „Boże, nie wyjąłem tego stymulatora!”. Poszedłem do ojca, a on na to: „Nie przejmuj się, jutro wyjmiemy”. W normalnej sytuacji by mnie opieprzył, a tu było widać, że jest szczęśliwy jako ojciec, że tak fajnie poszło – ten stymulator to już był drobiazg.

Można też powiedzieć, że dzięki ojcu to ja wprowadziłem w Polsce mechaniczne wspomaganie serca. Zlecił mi to, ponieważ nikt nie chciał się tego podjąć. Ale przetrwałem to i w tej chwili mechaniczne wspomagania to jest w ogóle pikuś! (śmiech).

Czytaj także: Historia miłości ze zdradami w tle. Dlaczego Ewa Wencel rozstała się ze swoim mężem?

Na drodze ojca

Teraz próbuję stworzyć nowy oddział kardiochirurgii w Łodzi. Wsiąkłem w to podobnie jak ojciec. U mnie pasja zaczęła się właśnie od tego mechanicznego wspomagania serca, bo coś zaczęło ode mnie zależeć. Człowiek musi za coś odpowiadać, dlatego wydaje mi się, że schemat uczenia mojego taty był idealny. Za pierwszym razem on operował, a młodszy pomagał, drugi raz odwrotnie, a trzeci raz już ten młodszy sam operował. Budując oddział, coraz częściej słyszę od ludzi, że moja droga zawodowa zaczyna przypominać drogę ojca, ale to nie jest działanie celowe. Tak się po prostu układa. Zobaczymy, co z tego wyjdzie w przyszłości. Ten oddział jest mały, zespół mały, ale będziemy się powoli rozwijać.

Fizycznie jestem podobny do ojca, szczególnie jeśli chodzi o gesty, ruchy. I tak jak on bardzo lubię ludzi. Ale w sensie mentalnym to chyba siostra bardziej przypomina ojca niż ja. Jak on sobie coś postanowił, to tak było – i koniec. Ja jestem mniej stanowczy. Ojciec miał też fantastyczne poczucie humoru. Cóż, nie jestem aż tak lotny jak on. Mogę bawić, jeśli ktoś tę zabawę prowadzi, tak bym to określił. Natomiast on mógł być wodzirejem. To jest ta różnica. Jestem otwarty, ale nie mam takiego drygu, który on miał – potrafił porwać za sobą ludzi. To jest cecha, z którą człowiek się rodzi.

Zobacz również: Bohdan Łazuka od zawsze był kobieciarzem. Z ostatnią żoną rozwiódł się i ożenił ponownie

Rodzina Religów w czasie wakacyjnej podróży po Europie, 1978 r.

archiwum prywatne

Dwie paczki minimum

Jestem nałogowym palaczem tak, jak mój ojciec. Niedawno dowiedziałem się, że jestem na granicy POChP, więc próbuję rzucić. Ojciec palił tyle, co ja paliłem do niedawna. Dużo. Dwie paczki minimum. Zacząłem w drugiej klasie liceum. Miałem tego pecha, że wychowałem się w świecie, w którym właściwie bez papierosa się nie istniało. W szkole jarali wszyscy „fajni”, a rodzice nie zrobili mi awantury, jak się dowiedzieli, że palę. W swoim pokoju – mieszkaliśmy w dużym mieszkaniu, w starej kamienicy – jako 16-latek miałem popielniczkę, paliłem tam i jak któreś z rodziców wchodziło, to kurtuazja nakazywała, żebym odłożył papierosa do popielniczki.

Pamiętam, jak się dowiedziałem, że ojciec jest chory. Byłem przerażony. Kiedy widziałem jego optymizm, to, że będzie walczył i że w ogóle luzik, to przerażenie trochę malało. Po roku już było wiadomo, że są małe szanse na wyzdrowienie. Z tatą o tyle było łatwiej w jego chorobie, że mówił o niej otwarcie. W tym też był nowatorski. Aczkolwiek ja i tak uciekałem w pracę. Oczywiście wpadałem do rodziców, ale było mnie mało.

Najwięcej czasu z ojcem spędzały mama i siostra. Miałem 42 lata, kiedy umarł. Ostatnia z naszych rozmów dotyczyła paru konkretnych spraw. Chodziło o dużą protekcję, gdzie wiele osób próbowało się wtrącać w leczenie pewnego mojego pacjenta. Ojciec wtedy już bardzo źle się czuł, ale był w pełni świadomy. Powiedział mi: „To jest twój chory i ty za niego odpowiadasz. Nie pozwól nikomu niczego zmieniać”. Jasnym przekazem było dla nas również to, czego tata od nas oczekiwał – że chce umrzeć w domu i jedyne, o co prosi, to, żeby go nie bolało. To jest kwintesencja. To też mnie wiele nauczyło, jeśli chodzi o moje podejście do chorych.

Jestem teraz większym agnostykiem, niż byłem kilkanaście lat temu, bo wtedy jeszcze myślałem, że może coś tam jest po drugiej stronie. Teraz raczej nie mam nadziei na spotkanie po śmierci.

Zdasz, super, nie zdasz, trudno

Czy są momenty, w których brakuje mi ojca…? Chyba nie. Wydaje mi się, że to, co chciał, co miał przekazać, zrobił. Fajnie by było, gdyby był, bo to świetny gość, ale jeśli go nie ma, to trzeba żyć.

Opowiem jeszcze jedną ważną dla mnie historię, która zresztą zmieniła nasze relacje. To był 2003 rok, zdawałem wtedy egzamin ze specjalizacji, wyniosłem się na miesiąc od żony, dzieci i wprowadziłem do rodziców, żeby mieć warunki do nauki. Ojciec w noc przed egzaminem, kiedy jeszcze coś czytałem, przyszedł do mnie i powiedział: „Zobaczymy, jak będzie jutro. Zdasz, super, nie zdasz, trudno. Pamiętaj tylko o tym, że widziałem, jak się uczysz i to zaspokaja moje ambicje”. Pewni prominentni profesorowie ze strachu przed ojcem próbowali nawet wcisnąć mu pytania dla mnie do tego egzaminu. (śmiech) Oczywiście ich pogonił i ze śmiechem mi o tym opowiedział. Wtedy też usłyszałem od niego: „Niezależnie od wszystkiego, pamiętaj, że jesteś moim synem”.

Grzegorz Religa, sesja dla magazynu Viva! 20/2021

Zdjęcia Szymon Szcześniak/Visual Crafters

Reklama

TEKST: Marzena Rogalska

Reklama
Reklama
Reklama