Nikt tak nie kochał życia, jak Zbigniew Wodecki. „To był człowiek nieskazitelny”
Nie znosił bylejakości. Także w tworzeniu i słuchaniu muzyki
- Anna Zaleska
Maj był zawsze jego ulubionym miesiącem. Cieszył się słońcem, spacerami, spotkaniami, jazdą z otwartym oknem w aucie. W maju najłatwiej kochać życie – a Zbigniew Wodecki na pewno je kochał i umiał je doceniać. W jednej ze swoich piosenek śpiewał: „Co było, przeszło, nie wróci/Wczorajszy smutek niech już nie smuci/Więc zostaw, zostaw wszystko…”. W wielu wywiadach powtarzał, że liczy się tylko to, co jest teraz, że warto chwytać dzień, nie oglądać się za siebie, nie żałować tego, co przeszło.
Zbigniew Wodecki: dystans i poczucie humoru
Do siebie miał dużo dystansu i traktował siebie z humorem. Na koncertach opowiadał nieraz dowcip o samym sobie: „Zbigniew Wodecki czołga się przez pustynię i jęczy: wody… W końcu spotyka karawanę i dostaje wodę – Wodecki nalewa odrobinę w dłonie i… poprawia włosy”. Żartował też, że kiedy umrze, to jego imponująca grzywa nie zmieści się w trumnie…
Jego piosenki, jego głos i jego lwią grzywę znał w Polsce każdy. Na ulicy zagadywali do niego i starsi ludzie, i małe dzieci. Prosili o autografy, a on żartował, że dzień bez autografu to dzień stracony. Każdy jednak miał w głowie trochę innego Zbigniewa Wodeckiego. Dla jednych był wykonawcą przebojów, które stały się klasyką polskiej piosenki: „Z tobą chcę oglądać świat”, „Lubię wracać tam, gdzie byłem”… Innym kojarzył się z hitami „Chałupy” i „Pszczółka Maja”. Przez lata cieszył się popularnością jako najsympatyczniejszy juror w „Tańcu z gwiazdami”.
Wydawało się, że jest już skazany tylko na rolę szanowanego seniora, kiedy w 2013 roku wydarzyła się rzecz niezwykła. Do 63-letniego artysty przyszli muzycy z Mitch & Mitch z propozycją wspólnego nagrania jego debiutanckiego albumu „1976”. Dzięki projektowi „1976: A Space Odyssey”, nowatorsko interpretującemu dawne utwory, Zbigniewa Wodeckiego docenili młodzi ludzie i słuchacze muzyki alternatywnej. Po występie z Mitchami na OFF Festivalu w 2013 roku znowu zapanowała wielka moda na utwory Wodeckiego, Zbigniew przestał być dla młodych Dziadkiem Zbyszkiem, stał się Zbigiem, a na jego koncertach przestano wykrzykiwać: „Zagraj pszczołę”. Kolejne pokolenia pokochały „Opowiadaj tak” i „Rzuć to wszystko, co złe”.
Zobacz też: Kasia Wodecka-Stubbs: „Czy myślę o tacie? Ja z nim żyję codziennie”
Zbigniew Wodecki: dzieciństwo, początki kariery
Pochodził z rodziny znakomitych muzyków. Ojciec był pierwszym trębaczem Krakowskiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia i Telewizji. Zbigniew pożyczał od niego trąbkę, choć sam w wieku pięciu lat grał już na skrzypcach. Mama śpiewała sopranem koloraturowym, ale zrezygnowała z kariery operowej, by zająć się domem. Siostra Elżbieta grała na wiolonczeli. Syn miał być drugim Paganinim. Dlatego gdy w pierwszej klasie został wyrzucony z liceum muzycznego – za rozrabianie – dla rodziców to był koniec świata.
Dla ich syna – to był właśnie początek. Dzięki temu, że zmienił szkołę, poznał Marka Grechutę i zaczął występować z zespołem Anawa, także na festiwalu w Opolu. Wtedy też zauważyła go Ewa Demarczyk, wielka gwiazda Piwnicy pod Baranami, z którą wkrótce ruszył w trasy koncertowe po całym świecie, od Leningradu, przez Paryż, po Kubę. W Piwnicy pod Baranami poznał też przyszłą żonę Krystynę.
Po ojcu odziedziczył talent, ale nie stosunek do życia. Opowiadał w wywiadzie dla magazynu „Esquire”: „Mój ojciec wstawał rano i szedł do pracy w Krakowskiej Orkiestrze Symfonicznej. Stresowała go odpowiedzialność, ciągle był podenerwowany, zirytowany. Mama z kolei, też artystka, ale niepraktykująca, miała ogromną chęć pomagania ludziom. Ona się zawsze starała od rana uśmiechać. Można się obudzić i myśleć: Cholera jasna, muszę wstać, ogolić się, pojechać 300 kilometrów do Białegostoku, Katowic czy Warszawy, zagrać koncert, będą ludzie, nerwy, potem trzeba gdzieś iść na kolację, co za życie, kiedy ja odpocznę? A można też wstać i pomyśleć: Fajnie, wsiądę do samochodu, posłucham sobie radia w drodze, zagram koncert, będzie wesoło. Ja wybieram to drugie. Lepiej wybrać optymistyczny wariant”.
Zobacz także: Zbigniew Wodecki i Krystyna Wodecka: historia miłości zapisana w piosence „Lubię wracać tam, gdzie byłem”
Dużym fiatem przez Polskę
Pierwszy solowy sukces odniósł w 1972 roku, gdy na festiwalu w Opolu zaśpiewał piosenkę „Znajdziesz mnie znowu” autorstwa Piotra Figla i Wojciecha Manna. Dostał nagrodę za debiut. Potem były kolejne przeboje: „Lubię wracać tam, gdzie byłem”, „Z tobą chcę oglądać świat” (ze Zdzisławą Sośnicką) czy „Zacznij od Bacha”. Koncertował w całej Europie, ale przede wszystkim w Polsce, przejeżdżając swoim fiatem 125p po sto tysięcy kilometrów rocznie. Priorytetem było dla niego dbanie o rodzinę, zabezpieczenie przyszłości dzieci, dlatego tak ciężko pracował, ale jednocześnie to oznaczało częstą nieobecność w domu, o co rodzina miała czasem do niego żal.
Nie znosił bylejakości. Także w tworzeniu i słuchaniu muzyki. W jednym z ostatnich wywiadów („Dziennik. Gazeta Prawna”) powiedział: „Wychodząc na scenę, chcę pokazać ludziom, że to są skrzypce, nie skrzypki, jak się gra fugę, że Bach był tak naprawdę jazzmanem. Uważam, że strasznie się zapuściliśmy w nauce słuchania muzyki”.
Przedstawiał się jako muzyk, bo rzeczywiście trudno byłoby go włożyć do mniejszej szufladki: wokalista, piosenkarz. Poza tym, że śpiewał, grał na trąbce, umiał też grać (choć robił to rzadziej) na fortepianie i na gitarze – ale jego ulubionym instrumentem były skrzypce. Ćwiczył na nich codziennie, tak samo śpiewanie, by w czasie koncertów osiągnąć jak najlepsze efekty. Starał się dojść do perfekcji. Kalendarz miał po brzegi zapełniony koncertami, próbami i spotkaniami. „Lubię wypoczywać, ale szybko łapią mnie wyrzuty sumienia, że nie ćwiczę, nie gram. Przeraża mnie to lenistwo. Męczy mnie ten wyrzut sumienia, że nie ćwiczę”, mówił w audycji „Miejskie klimaty”.
Czytaj także: Zbigniew Wodecki: „Żyj tak, jakby każdy następny dzień był ostatnim”
Zbigniew Wodecki jest wciąż obecny
Jego odejście 22 maja 2017 roku było szokiem dla całej Polski. Zmarł po kilkunastodniowej walce o życie, gdy po operacji bypassów doznał rozległego udaru mózgu. Osierocił rodzinę i tłum, prawdziwy tłum przyjaciół – miał do nich szczęście albo odwrotnie, to oni mieli szczęście do niego.
Krzysztof Materna wspominał po śmierci: „Był to człowiek nieskazitelny (…). Był przyjacielem wszystkich. Był osobą, która zawsze stała z daleka od wszelkiego rodzaju intryg. Nigdy nikomu nie powiedział uwagi, która mogłaby kogoś zaboleć – a miał prawo do takich uwag, bo wychowało się na nim parę pokoleń muzyków”.
Halina Frąckowiak: „Zbyszek był bardzo silną osobowością, dlatego został zapamiętany jako osoba wciąż obecna. Miał w sobie coś bardzo szlachetnego, arystokratycznego. Pięknego, choć niewyniosłego. Był ludzki, dla wszystkich bardzo serdeczny, wrażliwy na ludzkie życie. Spostrzegał to, co się działo z drugim człowiekiem”.
Został pochowany w swoim ukochanym Krakowie, do którego zawsze tak chętnie wracał. Na Cmentarzu Rakowickim. W tym roku skończyłby dopiero 71 lat.
W jednej ze swoich ulubionych piosenek śpiewał:
„Choć z tych marzeń, miła,
Większość się spełniła,
Choć przed życiem przeszła trema,
Nas już nie ma.
Daj, dobry Boże w to wiarę daj
Że naj, najszczęśliwszy wciąż dla nas jest jeszcze maj
Daj, Boże daj sercowiczom odnaleźć w sercach ład
Żyć daj sto lat, byśmy mogli mieć czas wzajem nacieszyć się majem”.