Reklama

Poznali się na Dworcu Centralnym, a ich małżeństwo trwa od ponad 40 lat. W związku Jerzego Bralczyka i jego żony nie ma mowy o kryzysach. Tak zakochani mówili o swojej miłości.

Reklama

Jerzy Bralczyk i Lucyna Kirwil o małżeństwie

Niedawno słynny profesor i jego żona byli gośmi programu Dzień Dobry TVN. I to właśnie tam zakochani postanowili opowiedzieć trochę więcej o swojej miłości. Żona językoznawcy przyznała, że jej mąż jest amantem. „Trzeba to zobaczyć, jak jest w miejscach publicznych. To nie są wianuszki, to są wieńce kobiet, które za nim biegną", mówiła.

Jerzy Bralczyk postanowił również wyjaśnić, skąd ma takie powodzenie u kobiet. „To zawdzięczam temu, że jestem sympatyczny. A jestem sympatyczny, bo jestem niski i gruby", mówił. Zaś jego żona dodała: „To jest dobro narodowe, muszę się dzielić dobrem narodowym".

Pani Lucyna dała również do zrozumienia, że w pełni ufa swojemu mężowi. Nie jest więc o niego zazdrosna. „Zazdrosna jestem o Annę Kareninę. Więcej czasu jej poświęca", żartowała. Podkreśliła również, że oboje niezmiennie są w sobie zakochani i nie czują upływającego czasu. „Tempo życia, które ma, jest trudne do nadążenia. Jest to fascynujące życie razem, dlatego, że im jesteśmy starsi to to, że w życiu dużo się dzieje, pozwala nam myśleć o sobie, że jesteśmy dużo młodsi. Niewątpliwie mój mąż robi bardzo dużo w tym kierunku, żebyśmy nie czuli tych 40 lat, które przeżyliśmy razem, a 20", zaznaczyła.

CZYTAJ TEŻ: Gdy mąż Justyny Steczkowskiej zachorował, ona wiernie przy nim trwała. Zrobiła wszystko, by walczył o życie

FORUM/ Pytanie na śniadanie

Jerzy Bralczyk i Lucyna Kirwil - historia miłości

Ona psycholożka, on językoznawca. Połączyła ich pewna podróż pociągiem. „Pewnego razu tak się zdarzyło, że spóźniliśmy się na swoje ostatnie pociągi. Głupio było wracać do znajomych, postanowiliśmy więc przeczekać do rana. Usiedliśmy w takiej przeszklonej dziupli na Dworcu Centralnym w Warszawie, na wąskich krzesełkach z lastryko i okazało się, że mamy o czym rozmawiać: o świecie, o życiu, trochę o wspólnych znajomych. Zanim się spostrzegliśmy że było rano. Fascynująca była ta swoboda komunikacji, że inna osoba dokładnie rozumie to, co ja mówię, jest w tym pewna doza żartu, pozostaje przestrzeń do interpretacji, do domyślania się, nie ma milczenia. Wtedy sobie pomyślałam – dlaczego nie było mi dane spotkać tego człowieka jako towarzysza mojego życia”, wspominała Pani Lucyna w rozmowie z ZW.lt. Dzisiaj oboje tworzą niezwykle szcześliwy duet.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Dwa lata temu Ewa Szykulska straciła męża. Po ponad czterech dekadach wspólnego życia rozdzieliła ich śmierć

Szymon Szcześniak/LAF AM

Fragment biografii Jerzego Bralczyka - Bralczyk o sobie".

Więc doktor Lucyna Kirwil...

Opowiadałem wam, jak przedstawił nas sobie jej mąż, a mój kolega z Jelonek. I jak szukała mnie w Białymstoku w sprawie jakiegoś podpisu. W 1981 roku spotkaliśmy się przypadkiem w pociągu, więc naturalnie najpierw zapytałem, co tam u męża, bo tak wypadało, a ona powiedziała, że już nie ma męża. Tym bardziej mi się spodobała, bo podobała mi się też ze względu na stan cywilny. Potem odwiedziłem ją, towarzysko, w Białymstoku, z czego wyłoniła się konieczność wysłania jej kartki ze Szwecji.

Miłosnej?

Nie, bardzo rzeczowej, że zostawiłem u niej sweter. Potem, kiedy już wróciłem na stałe i właściwie nie miałem się gdzie podziać, przyszło mi do głowy, że mógłbym ją odwiedzić w Białymstoku. 218 MELODIE, KTÓRE WZRUSZAJĄ

[...]

Jak pamiętamy z Pokochawszy, niedługo po powrocie ze Szwecji pojechałeś do Białegostoku, żeby się z nią spotkać.

Nie tylko. W gruncie rzeczy cały czas miałem takie wyobrażenie, że tam jestem trochę u siebie. Białystok wciąż dobrze mi się kojarzył, ale, to prawda, już raczej nie za sprawą wspomnień wspólnego życia z Beżetą, ale właśnie Lucyny, którą poznawałem wiele razy na wiele różnych sposobów. Pierwszy raz, gdy przedstawił mi ją jej ówczesny mąż. Później, jak pamiętacie, łączył nas rodzaj, prawdę mówiąc, mało poważnej współpracy mojej z czasopismem naukowym, w którym Lucyna sekretarzowała. Ale choć zawsze szalenie mi się podobała, to przyznam szczerze, że nie myślałem o tej relacji szczególnie przyszłościowo. Dopiero pod wpływem rozmowy z naszą wspólną znajomą Ewą Szemplińską, która jakoś mnie ku Lucynie popychała, pomyślałem, że rzeczywiście to może być to. Nie ukrywam, że było kilka osób płci żeńskiej, z którymi byłem nieco wcześniej związany bardziej lub mniej intensywnie. Jednak w każdym z tych przypadków wiedziałem, że to nie to, że to jest tylko na jakiś czas. Z kilku takich bardziej długotrwałych romansów zrodziło się nawet poczucie winy, bo być może tamte osoby liczyły na coś więcej i dłużej, i bardziej serio, ale to serio dla mnie pojawiło się dopiero w przypadku Lucyny. I to stosunkowo wcześnie. Chyba. Przecież bywa i tak, że człowiek dopiero później myśli, że jakoś tam myślał wcześniej. A czy ja rzeczywiście wcześniej tak na poważnie o Lucynie myślałem? Nie pamiętam. Ale teraz myślę, że tak właśnie było. I dlatego pojechałem do Białegostoku, gdzie przyszła moja małżonka poczęstowała mnie czarną polewką.

Jak to?

Dosłownie, gotowała z tego, co miała, a że miała jakieś mocno szpikowe wołowe kości, wyszedł z tego bardzo ciemny rosół. Do tego mi nie smakował. Ale to mi wcale nie przeszkadzało, bo za trzecim razem, kiedy do tego Białegostoku przyjechałem – choć Lucyna utrzymuje, że już za drugim – się oświadczyłem.

I co?

Zostałem odrzucony

Z powodu żurawienia?

Zapewne. I mój charakter nieszczególny odgrywał tu swoją rolę, a do tego zawsze przypisuję swoje niepowodzenia swojej fizycznej nieatrakcyjności. A przecież pierwszy mąż Lucyny był bardzo przystojny. A do tego, co tam dużo mówić, piłem… …kto mówi, że nie piłem Butelkę wytrąbiłem, a przedtem dwie butelki Czuję, kto mówi, że nie czuję Łeb szumi i paruje, świat toczy się jak bąk. To, że się z tego wyplątałem w końcu, chociaż nie aż tak, żebym został abstynentem, jest zasługą Lucyny. Jak każdy pijak protestowałem, bo bardzo mi się nie podobała ingerencja w moje picie, ale Lucyna bardzo mądrze ze mną postępowała, bez taryfy ulgowej, ale też bez nadmiernej surowości. Przede wszystkim miałem poczucie, że jej na mnie zależy, a było to wtedy dla mnie szalenie ważne. Już pierwsze moje wakacje po powrocie ze Szwecji spędziliśmy w jakiejś części razem i szybko zaczęliśmy funkcjonować jako para. Byłem z tego bardzo dumny, bo Lucyna była i jest nadal bardzo atrakcyjną kobietą. A do tego od początku niezwykle cenny i ważny był dla mnie kontakt intelektualny z nią. Podobał mi się też bardzo głos Lucyny i nadal mi się podoba, może z wyjątkiem tego, gdy się na mnie złości.

A jak się nowa kobieta w twoim życiu, Profesorze, spodobała rodzicom?

Już w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia w 1982 roku Lucyna przyjechała do Działdowa, gdzie mieszkała moja siostra. Tam spędzali święta również moi rodzice. Ten pierwszy kontakt był bardzo udany, Lucyna ma dar zjednywania sobie ludzi, o czym sama dobrze wie i ja wiem, więc rodziców zjednała sobie właściwie natychmiast. Później miał też miejsce pewien test. Brat mojej mamy z żoną, bardzo gospodarną osobą, musieli się u Lucyny zatrzymać w Białymstoku na parę dni, a po tej wizycie jej mieszkanie zyskało renomę miejsca, w którym wszystko jest. To znaczy wszystko, co w kuchni powinno być. I nie żadne tam nowoczesne roboty, tylko to, czym można porządnie pociąć, zmielić, posiekać. Nawet makutra. 230 JESTEM SOBIE PAN ŻURAWIEC

SPRAWDŹ RÓWNIEŻ: Dzięki niej poszedł na terapię, rozstanie całkowicie go załamało. Małżeństwo Mirosława Breguły zakończyło się nagle

Szymon Szcześniak/LAF AM

A co to? Połowa z nas nie wie, co to.

Taka misa ceramiczna do ucierania ciasta. Ta sympatia moich rodziców do Lucyny brała się też stąd, że trochę niepokoili się moim stanem po rozwodzie. Nie byli pewni mojej stabilności, dlatego dostrzegli w Lucynie osobę, która będzie w stanie jakoś mnie ogarnąć. Ale i we mnie w tamtym czasie pojawiała się chęć, może nawet potrzeba, znalezienia pewnego, twardego, mocnego oparcia. I znalazłem je w Lucynie, choć jeszcze długo nasz związek funkcjonował na odległość, gdyż zaczął się w moim życiu okres krakowski.

[...]

No dobrze, ale to przecież nie mogła być tylko formalność. Twój pierwszy ślub, Profesorze, to był jednak przełom w twoim życiu, więc i drugi musiał coś znaczyć.

Tak, ale ten pierwszy ślub odbył się w pakiecie z pierwszym mieszkaniem, pierwszą pracą, dzieckiem. W 1992 roku wszystko było inaczej. Myśmy z Lucyną byli już dziesięć lat razem, więc czy rejestrowane, czy nierejestrowane, i tak uważaliśmy się za małżeństwo. Ten ślub był tylko urzędowym potwierdzeniem.

Stanu faktycznego?

Rok po naszym ślubie ślub wziął też Dominik, w Krakowie.

Wcześniej wciąż mieszkał w Nowej Hucie?

Do mojego niegdyś mieszkanka wprowadził swoją żonę. Najpierw pewnie i nieżonę, ale nie wnikałem. Obydwoje byli prawnikami, studiowali na tym samym roku. Po czterech latach urodziła im się pierwsza córka, Roksana. To był rok 1997 i dlatego mówię jej czasem, że ma szansę żyć w trzech stuleciach. Wystarczy, jak dociągnie do 104 lat.

A dziadkowanie ci wychodziło, Profesorze?

W pierwszym wydaniu tak, jak sądzę. Mam bliski kontakt ze starszą wnuczką, Roksaną. Zdarzały się nam rozmowy bardzo bezpośrednie, czasem nawet takie, w których było jakieś zaangażowanie emocjonalne. To było dla mnie przyjemne zaskoczenie, bo myślałem, że generacyjne porozumienie skończy się na moim synu. A tu taka niespodzianka. Roksana jako dziecko bardzo lubiła czytać, miała zapał do czytania, więc mieliśmy o czym rozmawiać. Trochę biadam nad tym, że ona skończyła taki kierunek dziwacznie manipulatorski, czyli PR, ale z drugiej strony widzę w tym pewien rodzaj kontynuacji. Jaki dziadek, taka wnuczka. Młodsza, Aurelia, ma dopiero jedenaście lat, więc może w przyszłości jeszcze sobie pogadamy.

A widzisz, Profesorze, we wnuczkach podobieństwa do siebie?

Mam nadzieję, że nie. Za to Dominik w dzieciństwie był bardzo do mnie podobny, kiedyś jego matka powiedziała nawet: „Jaki on jest brzydki, wszystko przez to, że jest do ciebie podobny”. Jest, ale nie o urodę chodzi. Zresztą dziś jest bardzo przystojny. Nasze podobieństwa są jakoś naturalne, biorąc pod uwagę ten rok, który spędziliśmy w Szwecji we dwóch i późniejsze regularne nasze spotykania, co najmniej raz w tygodniu albo częściej nawet. Były to zawsze rozmowy, powiedziałbym, intelektualnie satysfakcjonujące, o tak. Bo nie wszystkie wybory Dominika pochwalam, ale cieszy mnie to, że ma językową inteligencję i potrafi doskonale formułować myśli i ich używać. Ale lata 90. wiążą się z jeszcze innym, ważnym dla mnie zdarzeniem. Moja mama choruje w tym czasie na depresję, na jej naprawdę ciężką odmianę. Jest hospitalizowana, wychodzi, potem znowu wraca.

A jak radził sobie ojciec? Wspierający był?

Nawet bardzo, ale też czuł się coraz gorzej. Więc oboje z siostrą staraliśmy się być u rodziców jak najczęściej, chociaż ja wciąż sobie wyrzucam, że było mnie przy nich za mało. Ale były takie momenty, że w związku z chorobą mamy całkiem przenosiłem się do siostry – jej mieszkanie było blisko szpitala w Działdowie, więc siedzieliśmy tam sobie na głowach wszyscy razem: i ojciec, i ja, i siostra z mężem i córką. Pamiętam, że właśnie tam pisałem moją książkę o reklamie. Ta o propagandzie powstawała przy śwince Lucyny, a przy maminej depresji kończyłem Język na sprzedaż. Kiedy kupiliśmy dom w Milanówku, mama akurat wróciła ze szpitala, czuła się trochę lepiej, więc ojciec postanowił przyjechać i zobaczyć tę naszą nieruchomość, pierwszy własny dom w rodzinie. Ale 1 sierpnia 1996 roku, tydzień przed tym, jak miał się u nas zjawić, wyszedł na spacer. Jak wam już chyba mówiłem, wrócił z niego, usiadł na stołeczku, przewrócił się i umarł.

Ile miał lat?

Siedemdziesiąt siedem. Cieszył się, że właśnie przeszły nad nim te dwie siekiery i że teraz to już kostucha długo go nie ruszy. Ale zaraz potem jednak umarł. Wtedy poczułem, jak bardzo byłem z nim związany. Z mamą też. Obydwoje byli dla mnie kluczowymi punktami odniesienia, zawsze niezwykle istotne było, żeby akceptowali to, co robię. Mama zawsze się bała tych ciągłych zmian w moim życiu, ojciec miał do mnie więcej zaufania. Był dumny ze mnie, różne zdarzenia, które towarzyszyły mojej karierze, bardzo mu imponowały. Żałowałem, że nie dożył mojej belwederskiej profesury.

CZYTAJ TEŻ: Marek Frąckowiak nie bał się śmierci, wierzył, że wyzdrowieje. Do końca trwała przy nim żona

Reklama

Jerzy Bralczyk, biografia: "Bralczyk: o sobie"

Materiał Prasowy
Reklama
Reklama
Reklama