Reklama

Jak spotkaliśmy się w szkole teatralnej – ja byłem na reżyserii, a Iwona na aktorstwie – przez myśl mi nie przeszło, że możemy być razem. Ona wydawała mi się nieosiągalna. W 1983 przyjrzeliśmy się sobie dogłębnie. Po czym dosyć szybko na świecie pojawił się nasz syn”, wspomina Mikołaj Grabowski moment, w którym zrozumiał, że Iwona Bielska to ta jedyna. Jak rozwinęła się ich wspaniała relacja?

Reklama

Iwona Bielska i Mikołaj Grabowski - historia miłości

Iwona Bielska w 1977 roku ukończyła PWST w Krakowie i zadebiutowała w Teatrze im. Juliusza Słowackiego. Najpierw zdawała do łódzkiej Filmówki, ale nie dostała się przez... głos. „Powiedzieli, że mam chory głos, guzy na strunach i mam dać sobie spokój. No więc dałam”, wspominała w rozmowie z magazynem „Wysokie Obcasy”. W późniejszych latach związana była z warszawskim Teatrem Rozmaitości, łódzkim Teatrem Nowym, oraz Teatrem STU i Starym Teatrem w Krakowie. Na koncie ma również wiele ról na dużych i małych ekranach, w takich tytułach jak „Wilczyca” Marka Piestraka, „Pułkownik Kwiatkowski” Kazimierza Kutza, „Córki dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej i „Polityka” Patryka Vegi. Za rolę w „Weselu” Wojciecha Smarzowskiego otrzymała nagrodę Orła.

Mikołaj Grabowski w latach 80. dołączył do zespołu Teatru im. Juliusza Słowackiego, współpracował także z innymi scenami, w tym z Teatrem im. Stefana Jaracza w Łodzi i Pantheater Kampnagel w Hamburgu. Przez dziesięć lat był dyrektorem krakowskiego Starego Teatru. Jest również pedagogiem i aktorem.

W latach 80. Iwona Bielska i Mikołaj Grabowski spotkali się w Teatrze im. Słowackiego. Zakochali się w sobie, wzięli ślub, a w 1984 roku urodził się ich syn Michał. Wtedy postanowiła się wycofać. „Uznałam, że to czas dla syna. Ani mnie nie brakowało grania, ani innym nie brakowało mnie”, tłumaczyła w wywiadzie z magazynem „Claudia”. Michał Grabowski odnosi sukcesy jako operator filmowy – zdobywcą prestiżowej nagrody im. Michaela Ballhausa za zdjęcia do filmu „LOMO”. Zajmuje się też reżyserią światła w teatrach.

Ona – fantastyczna aktorka teatralna i filmowa, kobieta charyzmatyczna. On – znakomity reżyser i aktor, nazywany „łowcą nagród”. Razem w życiu i na scenie od 40 lat. Z Beatą Nowicką – i poczuciem humoru – porozmawiali o fanie Eugeniuszu, stawie z watahą amurów, zazdrości i zaufaniu, wyprawach na golfa, małżeńskich krzykach i pewnym wyścigu rowerowym. Wywiad z Iwoną Bielską i Mikołajem Grabowskim ukazał się w magazynie VIVA! w grudniu 2019 roku.

Olga Majrowska

Iwona Bielska i Mikołaj Grabowski wywiad VIVA!

Przez ogromne okno patrzę na ogród i staw. Zachodzi słońce, ptaki śpiewają, widać ruiny zamku... A jednak zadam to pytanie: Jesteście tu Państwo szczęśliwi?

Iwona: Tak.
Mikołaj: To jest nasze miejsce.
Iwona: Dziwne miejsce, któreśmy wypatrzyli, wymyślili, zbudowali, wychowali tu syna i zostali.

Zgrabna definicja życia z tego wyszła. Przypadek czy przeznaczenie?

Iwona: Myśleliśmy, że postawimy tu mały drewniany domek na lato, ale w naszym życiu nic nie toczy się normalnie. Wszystko jest grą przypadków i – w gruncie rzeczy – szczęśliwych zbiegów okoliczności. Dowiedzieliśmy się, że aby cokolwiek tu postawić, trzeba mieć zezwolenie kilku instytucji, bo to był pas ochronny ruin zamku Tenczyn. W pierwszej z nich – jak się okazało – kierownikiem był wielki fan spektaklu „Opis obyczajów” według księdza Kitowicza, który graliśmy wtedy w Teatrze Stu. Jak nas zobaczył w swoim gabinecie, krzyknął: „Jezus Maria! Ja nie wytrzymam, Grabowscy u mnie?!” i zaczął z pamięci recytować obszerne fragmenty przedstawienia. Kiedy skończył, zagailiśmy: „Chcielibyśmy postawić domek, taki malutki, drewniany...”. A on na to: „Nie zgadzam się! Nie zgadzam się! To nie będzie drewniany domek. Nie będzie malutki. Tam będziecie państwo mieszkać! Pod jednym warunkiem, ja ten dom zaprojektuję” (śmiech).

To jest dowcip?

Iwona: Gdzie tam dowcip. Nasz fan skazał nas na mieszkanie tutaj, bo faktycznie zaprojektował ten dom.
Mikołaj: To miał być dwór, ale zaprotestowaliśmy.
Iwona: „Panie Eugeniuszu, błagamy! To za duże!” (śmiech). W 1996 zrobiliśmy tu pierwszą Wigilię.
Mikołaj: To było nieprawdopodobne przeżycie, cudowna zima i radość, że jesteśmy we własnym domu. Ja urodziłem się i wychowałem w Alwerni, osiem kilometrów stąd.

Zobacz też: Barbara Dunin i Zbigniew Kurtycz: kiedy się poznali, on był gwiazdą, ona młodą, nieznaną piosenkarką. Nikt nie dawał im szans

Olga Majrowska

To był dla Pana symboliczny powrót do krainy dzieciństwa?

Mikołaj: Mój powrót tutaj nie był rozmyślny. Nigdy nie uważałem, że ja coś muszę mieć w życiu. To, że się tu znalazłem, nie było też ucieczką z miasta. Po prostu zrymowaliśmy się z Iwoną, jeśli chodzi o...

... potrzebę życia na wsi?

Mikołaj: Tak. I ta wieś zaraz na początku zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Tu nie było nawet płotu, trawnika, tylko pole, droga i ruiny zamku w tle. Kiedyś siedziałem w kuchni, spoglądałem przez okno na tę drogę, trochę się zawiesiłem, patrzę, kura idzie. Idzie, idzie, tu dziubnie, idzie, tu się zatrzyma, idzie, dziubnie, przeszła. Wpadłem w jakiś trans, bo ten spokój, ta powolność sprawiły, że czas mi się rozciągnął. Patrzę, idzie sąsiadka. Idzie, kuleje, idzie, przystaje, rozgląda się, idzie, nigdzie się nie śpieszy, przeszła. Znowu czas się rozciągnął. Patrzę, druga kura idzie. Idzie, staje, dziobie, nasłuchuje, idzie, przeszła... Chyba z godzinę patrzyłem na to, co dzieje się na tej drodze.

Na której...

Mikołaj: Nic się nie działo. Dwie kury i sąsiadka (śmiech). Ale ten stan był niezwykły. Poczułem się zresetowany. Tego mi brakowało. Kiedy przeczytam świetną książkę, ona mnie zachwyci i pobudzi moją wyobraźnię, ale nie wyciszy. Wyciszenie polega na skupieniu się na detalu, na jakimś obrazku, na zatrzymaniu samego siebie, na „zapadnięciu się” w sobie. Wieś mi o tym przypomniała, bo ja w ten sposób – prawdopodobnie – obcowałem sam z sobą, kiedy byłem mały.

Zachwyca mnie Państwa staw. Dotąd widywałam tylko banalne baseny.

Mikołaj: Dawniej była tam drewniana studnia i mały staw, do którego spływały wody z góry zamkowej. Teraz poszerzony i pogłębiony ma prawie 30 metrów. Dobrze się w nim pływa. Przez lata różnymi sposobami utrzymywaliśmy go w porządku, ale zarastał, pojawiły się glony, rośliny wodne, aż w końcu nasz ogrodnik powiedział: „Panie, trzeba tam wpuścić ryby. Takie amury to wszystko zjedzą”. No i w czerwcu wpuściłem 70 sztuk, które dzisiaj są już wielkie i mają setki młodych. Watahy pływają.

I Pan pośród tej watahy ryb pływa? To bardzo filmowa scena.

Mikołaj: (śmiech) Jak tylko wejdę do wody, od razu uciekają. Ale będę musiał je odławiać, bo faktycznie dotknęła nas klęska urodzaju. Muszę chyba kupić wędkę. Na szczęście amur jest pyszną rybą. Na wsi wystarczy trawa i staw i jest mnóstwo roboty. Mam nawet traktor.

Ma Pan traktor...?

Mikołaj: Traktorek do koszenia trawy, pokażę pani.
Iwona: Może chciałaby pani zostać przewieziona? (śmiech).
Mikołaj: Namawiają mnie teraz, żebym kupił takie urządzenie, które samo kosi.
Iwona: Zlituj się, o czym ty opowiadasz?
Mikołaj: Opowiadam o najnowszych osiągnięciach technicznych.
Iwona: Przestań, tylko pies się zdenerwuje.

Czytaj także: Przyjaźń Jacka Borkowskiego i Doroty Kamińskiej przerodziła się w romans. Ich rozstanie było bardzo burzliwe

Olga Majrowska

Jesteście Państwo 35 lat razem i podobno się nie kłócicie. Muszę przyznać, że zaczynam w to wierzyć.

Mikołaj: Oooo...
Iwona: Ja krzyczę na Mikołaja.
Mikołaj: Iwona ma duży temperament. Inaczej nie grałaby posłanki P.
Iwona: E tam, grała. Jestem może minutę na ekranie. W każdym razie kiedy krzyczę, Mikołaj mówi: „Ale czemu takim głośnym głosem”. I to pomaga.
Mikołaj: Wziąłem to od pewnej starszej kobiety, która lata temu wsiadła – a nie powinna – do wagonu „dla młodzieży szkolnej i nauczycielstwa”. Dojeżdżałem tym wagonem do Wadowic, do liceum. Przyszedł konduktor, który słynął z tego, że był bardzo nieprzyjemny i wrzaskliwy, i zaczął się na nią wydzierać. Ona mu na to: „Już stąd idę, idę” i na odchodnym: „Ale czemu takim głośnym głosem...” (śmiech).

No tak, poczucie humoru to podstawa. Jak się zaczęło to Państwa długie, wspólne pożycie? Słyszałam, że był Pan bardzo nieśmiały?

Mikołaj: Nieśmiały, owszem. Nie bardzo wierzyłem, że mogę być superatrakcyjnym mężczyzną dla superatrakcyjnej kobiety. W związku z tym, nawet jak spotkaliśmy się w szkole teatralnej – ja byłem na reżyserii, a Iwona na aktorstwie – przez myśl mi nie przeszło, że możemy być razem, w ogóle się do tego pomysłu nie przymierzałem, uważałem, że nie mam żadnych szans. Ona wydawała mi się nieosiągalna. Zresztą od razu była chwytana przez różnych ważnych aktorów.
Iwona: (śmiech) No zaraz... Chwytana za co?!
Mikołaj: Była rozchwytywana. Spojrzeliśmy sobie w oczy, kiedy zostałem dyrektorem Teatru Słowackiego. Wie pani, ona po prostu poszła na dyrektora.
Iwona: Na stanowisko poszła, łapcywa była (śmiech).
Mikołaj: W 1983 przyjrzeliśmy się sobie dogłębnie. Po czym dosyć szybko na świecie pojawił się nasz syn.

Wzruszył się Pan?

Mikołaj: Bardzo. Doktorem w klinice był były teść mojego brata Andrzeja, więc oczywiście dowiedziałem się od razu. Akurat byłem w teatrze i, jak to zwykle bywa, koledzy przynieśli wódkę, więc do szpitala poszedłem nieco zanietrzeźwiony...
Iwona: ...i teraz to trzeba opowiedzieć z mojej strony. Jest rok 1984, ciężka komuna, duża sala, a w niej chyba 30 jęczących kobiet. Nagle pojawia się doktor Maciek i mówi: „Dzień dobry paniom. Teraz docent Grabowski będzie miał wizytę”. Ja patrzę, a mój mąż w przekrzywionej masce i zielonej czapeczce na głowie podchodzi wcale nie do mnie, tylko do pierwszej pani: „Jak się pani czuje?”. Ona na to, że dobrze. Wszystkie pacjentki obszedł, zanim doszedł do mnie.
Mikołaj: Tobie chyba powiedziałem jedno słowo: „Dziękuję”.
Iwona: „Dziękuję” i „Ładnie pani wygląda”. Bo ja oczywiście pojechałam rodzić w pełnym makijażu. Pamiętam, że Maciek wrócił z wakacji, dzwoni i pyta: „Co urodziłaś?”. Ja: „No nic”. „Jak to nic?! Natychmiast do szpitala!”.

Był Pan zazdrosny o żonę?

Iwona: Nie był. Nigdy.
Mikołaj: Iwona była i jest zbyt atrakcyjna, żeby nie być zazdrosnym. Z tego, co pamiętam – bo już jestem starszym człowiekiem – bywały takie momenty. Ale ja nie żyję w stanie podwyższonej gotowości emocjonalnej. W związku z tym nie przeżywałem tego w sposób radykalny.

A jak Pan opierał się pokusie? Wokół dyrektora najważniejszych scen w Krakowie z pewnością krążyło mnóstwo pięknych kobiet. Zresztą większość Państwa zaprzyjaźnionych małżeństw nie przetrwało próby.

Mikołaj: Myślę, że jednak oboje mieliśmy do siebie duże zaufanie. I zaspokajaliśmy własne potrzeby emocjonalne w tym stadle. Nie czuliśmy konieczności szukania przygód na mieście. Byliśmy owładnięci wspólną ideą: a to syn, a to dom, a to pies... Pierwszy pies zajmował nam pół życia, anegdoty można o nim opowiadać cały dzień. Ciągle uciekał z domu, znajdowaliśmy go po trzech tygodniach w innym mieście, sto kilometrów od domu.
Iwona: To był beagle, Gramek, pokażę pani fotografię zrobioną przez Jaśka Frycza. Nie ma piękniejszego psa.
Mikołaj: Na tym to polegało, że nie było między nami sporów, jeśli chodzi o kierunek dnia, tygodnia, miesiąca, roku. Ciągle mieliśmy jakieś rzeczy wspólne. Często było tak, że ja mówiłem: „Wiesz, musimy zrobić to i tamto”, a Iwona na to: „Właśnie w tej sekundzie o tym myślałam”. Albo odwrotnie. Nie wiem jak, ale przez długie lata nam się udawało, choć rzeczywiście jest to dość trudne.

Udawało...?

Mikołaj: Bo nie zawsze się udaje. Przychodzi starszy wiek i to muszę powiedzieć szczerze – każdy z nas trochę zamyka się w sobie. Starszy człowiek zawsze zamyka się w sobie. Zaczyna myśleć więcej o sobie.
Iwona: To znaczy Mikołaj nie tyle zamyka się w sobie, co zamyka się w golfie.
Mikołaj: Zamykam się w sobie. Tobie jeszcze to nie grozi, jesteś w swoich 60. latach, a ja jestem już w 70., w związku z tym wiem, że ten proces następuje. Widziałem to po mojej mamie, ojcu, po starszych ludziach i teraz czuję, że ten proces zaczyna mnie dotyczyć. Rzeczywiście w jednym kompletnie nie rymuję się z potrzebami Iwony, mianowicie ja jestem pasjonatem golfa, ona nie. To nas nieco dzieli w tym sensie, że kiedy idę na turniej, to jestem poza domem sześć, siedem godzin.
Iwona: Albo trzy–cztery dni.
Mikołaj: Kiedy wyjeżdżam na turniej, na przykład do Szczecina. To rzadkość. Golf jest, niestety, pułapką dla grającego, bo wciąga w sposób chorobliwy. Golf wymaga poświęcenia i czasu, jeśli ktoś na poważnie, nawet amatorsko, chce się w to bawić. Po każdej rundzie, nawet nieudanej, gracz ma potrzebę poprawienia swoich rezultatów, w związku z tym musi ćwiczyć i jeździć na turnieje.
Iwona: Najkrócej mówiąc, to jest uzależnienie.
Mikołaj: Oczywiście to nie jest sport tylko dla starych emerytów z Florydy, którzy mają pieniądze i czas. To jest sport dla wszystkich, nieprawdopodobnie piękny i wciągający. Ja zacząłem grać, mając lat 58, więc nigdy nie będę dobrym graczem, ale ambicje mnie zżerają.
Iwona: Byłeś w reprezentacji Polski seniorów. Nie bądź taki skromny.

Przyzwyczaiła się Pani?

Mikołaj: Nie.

Zobacz też: Jest jego opoką, ich ślub wisiał na włosku. Grzegorz Markowski z żoną obchodzą 50. rocznicę ślubu

Olga Majrowska

Roztrząsają Państwo błędy, porażki swoje lub cudze?

Mikołaj: Może wyniosłem to z domu – moja mama przechodziła do porządku dziennego nad rzeczami, które się zdarzyły. Widocznie uważała, że skoro coś się zdarzyło, to już jest po i nie ma na to żadnego wpływu. Roztrząsanie tego, rozgrzebywanie nie ma najmniejszego sensu. Mama myślała cały czas w kategoriach teraźniejszości i przyszłości. Co się dzieje i co może będzie się działo.
Iwona: Grabowscy w ogóle nie mają natury plotkarskiej. Ja przy Mikołaju tym nasiąkłam, nigdy nie było u nas: „A wiesz, on to, a tamta tamto...”. Nie komentowano życia innych, a Mikołaj z Andrzejem są nadzwyczaj oszczędni w słowach. Mówiła pani, że Mikołaj jako dyrektor był otoczony różnymi osobami... On jest hermetyczny, niepodatny na to, że ktoś przyjdzie i będzie opowiadał jakieś plotki.
Mikołaj: Rozumiem, bo to jest ludzkie, że ktoś chce podlizać się dyrektorowi, ale ja tego nie komentowałem ani radośnie, ani złośliwie.
Iwona: W związku z tym za jego dyrekcji w teatrze nie było żadnych grup uprzywilejowanych czy nieuprzywilejowanych. Była oczywiście grupa aktorów – w swoim mniemaniu – niedowartościowanych. To standard w tym zawodzie. Ale były to, myślę, czasy twórczego spokoju w teatrze, tylko praca była ważna. Rozmawiało się raczej o tym, co się robi, a nie kto z kim i dlaczego.

Kiedy pracował Pan z żoną, czuł Pan jakąś różnicę, choćby emocjonalną?

Mikołaj: To jest kwestia bardzo delikatna. Kiedy pracowałem z bratem Andrzejem czy z Iwoną, nie miało żadnego znaczenia, że są moją rodziną, bo uwagi daję im takie same jak każdemu innemu aktorowi czy aktorce. Natomiast to, że między nami istnieje pewna zażyłość, oczywiście ma jakiś wpływ na przebieg prób. Iwona jest karną aktorką, poza tym zawsze strasznie bała się prób, a już na pewno premier. Bała się, że będzie niewyrazista, że nie zrobi dobrze roli... Tego lęku jest w niej bardzo dużo i czasem ją to ogranicza, zamyka, blokuje. Całkiem niepotrzebnie. Człowiek oczywiście nie musi chwalić się natrętnie wszystkimi swoimi osiągnięciami, ale nie powinien też bać się samego siebie. A Iwona ciągle robiła wrażenie, że jest sama sobą przestraszona.
Iwona: Zawsze chciałam, żebyś nie musiał się mnie wstydzić.
Mikołaj: Nigdy się nie wstydziłem, bo zawsze byłaś i jesteś świetną aktorką.

Jest Pani fantastyczną aktorką. Pamiętam wiele Pani niezwykłych ról.

Mikołaj: No właśnie. Mimo że wiele osób mówi: grasz bardzo dobrze, grasz świetnie, jesteś wyjątkowa, to ona i tak nie wierzy. Gdzieś w niej jest jakiś feler polegający na tym, że nie ma zaufania do samej siebie.
Iwona: A ty masz?
Mikołaj: Ja mam bardzo ograniczone, ale po prostu się tym nie przejmuję.
Iwona: Ja już też coraz mniej.
Mikołaj: Może zapadło mi w pamięć jedno zdanie mojego ojca, które dotyczyło co prawda urody, ale przeniosło się na całą sferę postępowania. Któregoś dnia, nie wiem, w jakich okolicznościach, ojciec powiedział: „Mikołaj, ja się nie będę całe życie przejmował tym, że nie jestem przystojny”.
Iwona: A ty z kolei powiedziałeś bardzo mądre zdanie: „Iwuśka, ja już się z nikim nie będę ścigał”.

Zastanawiam się, czy artysta kiedykolwiek przestaje się ścigać?

Mikołaj: „Ścigactwo” w naszym zawodzie zaczyna się gdzieś około 25. roku życia, kończy blisko 65. Ja mam prawie 73 lata i oczywiście cały czas myślę, że jeszcze zrobię najlepszy spektakl, którego w życiu nie zrobiłem. Prawdopodobnie go nie zrobię, ale muszę mieć taką wiarę. Natomiast ten wyścig szczurów prawdopodobnie zaczyna przeżywać nasz syn Michał. Nie wiadomo, czy mu się uda, czy nie, ale robi wszystko, żeby mu się udało, i ma na to duże szanse. Festiwale, konkursy, nagrody, w pewnym momencie byłem nazywany „łowcą nagród”, bo gdzie się nie pojawiłem ze swoim spektaklem, to nagroda. Ale przychodzi czas, kiedy człowiek już nie musi albo nie powinien, bo wie, że i tak nie przeskoczy.

To jest ulga czy rozgoryczenie?

Mikołaj: Jakiś rodzaj żalu. Cały czas myślę: No szkoda. Ale z drugiej strony, rany boskie, przecież nie przeskoczę swojego wieku. Nie będę ścigał się z facetem, który ma 30–40 lat i wchodzi na rynki teatralne ze swoimi pomysłami. Czy one są nowe, czy stare, zużyte czy świeże, wszystko jedno, teraz lansuje się jego, nie mnie. I co ja mam zrobić? Muszę, zazdroszcząc tego, że ktoś inny biegnie, powiedzieć, że ja też, truchtem bo truchtem, ale dolecę.
Iwona: Nasz syn brał kiedyś udział w wyścigu rowerowym. Miał z sześć lat, blond kręcone włoski, na rowerku wyglądał jak amorek. Był tak zachwycony, że startuje, że po drodze stawał, rozmawiał sobie z ludźmi, podziwiał trasę. Cieszył się tym. Na metę dojechał ostatni, za co dostał owacyjne brawa. W związku z czym był przekonany, że wygrał (śmiech). Kiedy go zapytałam: „Misiu, dlaczego zatrzymywałeś się, rozmawiałeś z jakimś panem?”, odparł zdziwiony: „Ja pędziłem!”. Na naszej ścianie do dziś wisi jego piękny dyplom za zajęcie 74. miejsca.

Reklama

Zobacz też: Marek Jackowski w latach 80. romansował z gwiazdą polskiego kina. Grażyna Szapołowska uległa jego urokowi

Reklama
Reklama
Reklama