Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni ma już 43 lata! Poznaj jego historię!
Miejsce zaczarowane, wymarzone, przeklęte
- ROMAN PRASZYŃSKI
Długi, czerwony dywan. Miejsce zaczarowane, wymarzone, przeklęte. Tam rodzą się gwiazdy, tam upadają sławy. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni ma już 43 lata. Poznaj jego historię!
Najsłynniejsze festiwale filmowe odbywają się nad morzem: Cannes, Wenecja, San Sebastian nie mówiąc o Oskarach nad Oceanem Spokojnym. Nadmorski kurort, otwarte na przygodę miasto z otwartymi ramionami przyjmuje nietuzinkowych bohaterów filmowego świata. Dlatego, gdy w Polsce zamarzono o narodowym festiwalu wybór padł na Trójmiasto. Zaczęto "wielkim dzwonem". W 1974 roku Jerzy Hoffman pokazuje Potop - znakomitą epopeję o polskim rycerstwie, koncertowy popis aktorski, film nominowany do Oskara - i oczywiście wyjeżdża ze Złotymi Lwami. Laury nie mogą ominąć Daniela Olbrychskiego - za wysadzenie szwedzkiej kolubryny dostaje nagrodę dla najlepszego aktora. Dziś tamte lata wydają się wyjątkową epoką, jednak początki "polskiego Cannes" dalekie są od oryginału. O czerwonym dywanie nikt nie słyszał. Jedynie na komitecie partii powiewają czerwone, "robotnicze" flagi.
Cegła na schodach
"Festiwal w Sopocie był trochę "harcerski" - wspomina Feliks Falk w książce "A statek płynie...". Mieszkaliśmy w akdemikach, w bardzo skromnych warunkach, ale atmosfera była świetna". Nareszcie filmowcy mogą spotkać się razem, posłuchać tego, co o ich obrazach sądzą widzowie. Bolesław Michałko, prezes FIPRESCI (Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych) zaprasza najbardziej wpływowych krytyków filmowych z Zachodu. Dzięki nim polskie kino artystyczne staje się znane na świecie.
Lecz sztuka przegrywa z polityką. Drugi festiwal przynosi wielki skandal. Andrzej Wajda nie dostaje nagrody za swojego "Człowieka z marmuru". To decyzja polityczna, filmowcy nie mają nic do gadania. Jest rok 1975, każdy protest przeciwko władzy to duże ryzyko. Dlatego gest dziennikarzy jest piękny. Nie mogą oficjalnie wręczyć swojej nagrody mistrzowi... więc obdarowują go na schodach! Janusz Kijowski przynosi z pobliskiej budowy cegłę, obwiązują ją tasiemką i piszą flamastrem: "Andrzejowi Wajdzie - dziennikarze". To nietypowe trofeum wręcza Andrzej Ochalski z "Ekranu". Wajda jest wzruszony, fotoreporterzy uwieczniają wszystko na kliszach. Ochalski po powrocie do Warszawy traci pracę... "To był głos tych, którzy uznali, że manipulacja ma swoje granice" - powie o cegle Andrzej Wajda. Historia przyzna mu rację. "Człowiek z marmuru" wchodzi do klasyki filmu polskiego.
Tamten festiwal ma jeszcze jednego bohatera. Jest nim Jerzy Antczak. Właśnie mija pięć lat, odkąd wziął się za "Noce i dnie". "Nikt nie wierzył, że to się uda - wspomina. - Do tego popełniłem >: w roli Barbary Niechcic obsadziłem Jadwigę Barańską, moją żonę". Kopia ekranowa gotowa na ostatnią chwilę. Reżyser specjalnym samolotem leci na Wybrzeże z 36 pudełkami z taśmą. Gdy pilot dowiaduje się, co wiezie, jęczy: "O Jezu... Nigdy nie mogłem doczytać tej kolubryny do końca". W kinie kabiniarz woła: "O Chryste Panie, ale to tasiemiec. Panie Antczak, kto wysiedzi cztery i pół godziny?" Reżyser wychodzi z ekipą przed publiczność. Chłodne przyjęcie. Rozpoczyna się projekcja... i szał! Film jest oklaskiwany na gorąco, przy kolejnych scenach, widzowie płaczą, śmieją się. Koniec - i frenetyczne brawa, absolutny aplauz. Antczak oddycha z ulgą. Opłaciła się udręka. Potem film dostaje jeszcze berlińskiego Srebrnego Niedźwiedzia, nominację do Oskara i dziesiątki innych nagród.
Moralny niepokój
Zbliża się rok 1980 i jego wielkie przemiany, lata 70. to czas fermentu społecznego. Czy w kinie też? "Festiwale gdańskie w drugiej połowie lat siedemdziesiątych to nie były jakieś wielkie wydarzenia artystyczne - powie Janusz Kijowski. - I tak wszyscy wiedzieliśmy, że werdykty jury będą po części "drukowane". Liczyła się atmosfera solidarności naszego środowiska, która wyprzedziła o wiele lat tę wielką "Solidarność". Nasze filmy powstawały w fermencie, gorączce, w pośpiechu. Nie wiedzieliśmy przecież, jak długo cenzura pozwoli nam je robić. To był stały niepokój". Andrzej Wajda i Krzysztof Zanussi na spotkaniu z partyjną władzą mówią odważnie o tłumieniu swobody twórczej, żądają większej wolności, chcą robić filmy o współczesnej Polsce. "Wajda mówił, a za oknami sali, gdzie odbywało się spotkanie, waliły pioruny, niebo raziły błyskawice - wspomina Jerzy Kawalerowicz. - Ta sceneria jakby z Szekspira w niesamowity sposób wyakcentowała nieprzejednaną wolę naszego środowiska". "Walczyliśmy tam o obronę polskiej kinematografii i polskiej kultury" - ocenia scenarzysta Maciej Karpiński.
Powstaje "Kino Moralnego Niepokoju", kino zaangażowane, publicystyczne. "Personel" Kieślowskiego, "Aktorzy prowincjonalni" Agnieszki Holland, "Wodzirej" Feliksa Falka. Festiwal staje się jednym z niewielu miejsc, gdzie można szczerze porozmawiać. "Projekcje, całonocne dyskusje, bankiety, nastrój fermentu, to wszystko złożyło na moment pokoleniowo niezwykle ważny" - powie Filip Bajon. A Wojciech Marczewski doda: "Wszyscy mieliśmy poczucie, że ludzie potrzebują naszych filmów". Rozmowy, spotkania, dyskusje do świtu nieraz są ważniejsze od tego, co można zobaczyć na ekranie. Festiwal jest jak barometr - pokazuje czym żyją Polacy, wyraża ich marzenia, obawy, dążenia. Ludzie przyjeżdżają z całej Polski, żeby uczestniczyć w "swoim" święcie.
Kmicic za sterami
Ale nie tylko wysoką kulturą żyje festiwal. To również czas zabawy. Na początku bardzo skromnej: "Kieślowski dostał nagrodę za "Personel" - wspomina Janusz Zaorski w książce "A statek płynie...". - Agnieszka Holland nie dostała nic. Mnie również się nie powiodło. Po ogłoszeniu werdyktu postanowiliśmy w końcu pójść coś zjeść. Ale nic z tego - absolutnie wszystko było pozamykane. Wróciliśmy więc do biura Festiwalu. Recepcjonistka zlitowała się nad nami, zawiozła nas do domu i usmażyła jajecznicę. Był to niezapomniany bankiet filmowców". Wiadomo, że ludzie filmu lubią się zabawić. Dlatego radzą sobie i w tych trudnych warunkach. Piją po pokojach. Czasem imprezy "rozlewają się" na ulice. Ochoczo przyłączają się do nich mieszkańcy Trójmiasta. "Starsi koledzy wódkę pili od rana, co na mnie robiło wtedy wrażenie - wspomina swoje początki Radosław Piwowarski - Było dużo ładnych dziewcząt i strzelały oczami". Korytarze Grand Hotelu widzą niejedno, a sopockie plaże szumem fal leczą "ranne" głowy. Sławomir Idziak tak cieszy się z nagrody za zdjęcia do filmu "Partytura na instrument drewniany", że porywa swoją żonę z kąpieli i namydloną... wystawia za okno!
Z czasem bankietów przybywa. Najgorętsze odbywają się na statku. Podczas finałowego wieczoru cały festiwal wsiada na prom. Statek zatacza rundę po morzu, a alkohol leje się strumieniami. Najbardziej rozgrzani imprezowicze szukają ochłody w basenie. Jest tam też sauna. "Poszłyśmy z Anią Seniuk - wspomina Ewa Dałkowska. - Kiedy byłyśmy już rozebrane, do środka wtargnęło dwudziestu polskich reżyserów. Nie było co prawda Wajdy i Zanussiego, ale za to cała czołówka kina moralnego niepokoju prowadzona przez Piotra Szulkina z sikawką w ręku. Na widok dwóch gołych Matek Polek cała ta dobrze podchmielona paka nagle odwróciła się i uciekła w popłochu. Nawet Szulkin nie skorzystał ze swojej sikawki".
Może to podczas tego rejsu marynarze wpuszczają na mostek kapitański rozochoconego zabawą Daniela Olbrychskiego? "Kmicic za sterami" - śmieje się bosman. Mniej do śmiechu jest tancerzom - prom zaczyna halsować, podłoga ucieka im spod nóg, z półek baru sypią się kieliszki. To "kapitan" Kmicic z całą swą szlachecką fantazją bierze ostre zakręty. "Bardzo możliwe, że marynarze pozwolili Jędrusiowi trochę popływać, ale szczerze mówiąc, nie za bardzo to pamiętam" - tłumaczy się po latach. "Pomroczność jasna" jest ówcześnie częstą przypadłością. Gdy statek zawija do portu, wiele osób nie umie o własnych siłach zejść po trapie na ląd. "Równie dobrze prom mógł cały czas stać w porcie, bo i tak nikt nie wiedział, że płynie" - wspomina tamte "halsy" Filip Bajon.
Dwa światy
W pamiętnym 1980 roku zwycięża Kazimierz Kutz "Paciorkami jednego różańca". "Można powiedzieć, że Wałęsa niejako namaścił Kazia Kutza do Grand Prix - mówi Janusz Zaorski. - Temat był aktualny, film znakomicie wpisywał się w pejzaż Gdańska. Władza poddała się i tym razem nie ingerowała". Agnieszka Holland w "Piekiełku", słynnym festiwalowym klubie, pije wódkę z szefem kinematografii, Michałem Misiornym. Opowiada mu o "Gorączce", "nieprawomyślnym" filmie o rewolucjonistach z 1905 roku. Ku jej wielkiemu zdziwieniu pijany urzędnik zgadza się, aby go wyreżyserowała. Rok później film zdobywa Złote Lwy.
Wprowadzony w grudniu 1981 roku stan wojenny likwiduje festiwal na dwa lata. Wznowiony w 1984 roku jest podwójny, jak cała Polska. Pierwszy festiwal odbywa się w gmachu NOT-u, drugi, alternatywny, w kościele św. Michała. Wielkie tłumy przychodzą na spotkanie z Wajdą. Rozmawiają o filmach i religii. 'Kim jest dla pan Chrystus?", pytają widzowie. "Przede wszystkim człowiekiem", odpowiada mistrz. I znów festiwal staje się mała enklawą wolności.
Trzy lata później w 1987 roku przegląd filmów zostaje przeniesiony do Gdyni. Filmowcom to się nie podoba. Uważają, że to decyzja polityczna. Wajda ostrzega, że władze chcą zabić autentyzm i siłę festiwalu. Chcą zamienić go w "zwykłe" miejsce spotkań z ulubionymi aktorami i popularnymi filmami. Kończy się pewna epoka. "Chodziło o to, żeby nas zamknąć w jakimś luksusowym getcie - ocenia Janusz Kijowski - daleko od Stoczni, daleko od młodzieży Trójmiasta, gdzieś na uboczu - między klubem Garnizonowym Marynarki Wojennej (tania wódka), a Piekiełkiem (droga wódka). I to się udało. W latach 80. festiwal gdyński - to była jakaś paranoja. Jak cały ten kraj".
Młoda krew
Zmieniają się czasy. Po 1989 roku wszyscy czekają na nowe twarze polskiego kina. W następnej dekadzie rozgłos zdobywają tak różni twórcy, jak uduchowiony Krzysztof Kieślowski ("Dekalog"), rozrywkowy Juliusz Machulski ("Kiler") czy sielsko-mityczny Jan Jakub Kolski ("Jańcio Wodnik"). Krzysztof Krauze dostaje swoje pierwsze Lwy za "Dług" - przejmującą opowieść o nowym świecie. Po uroczystości idzie oblać sukces do "Piekiełka", w hotelu kłóci się z żoną i w złości wyrzuca nagrodę przez okno. Lwy mają wówczas postać ciężkiej plakietki. "Miałem szczęście, bo wbiła się w posmołowany dach nad basenem, a nie komuś w głowę - opowiada. - Pan Bóg mi przydzielił pokój po właściwej stronie". Rano emocje mijają, szkoda trofeum. "Następnego ranka ostatni balowicze wracający z "Piekiełka" widzieli Krzysztofa Krauze, jak na czworakach szuka swojej plakietki na trawniku przed hotelem" - śmieje się Maciej Karpiński.
Filmowcy chcą odnaleźć się w twardych regułach kapitalistycznego rynku. Kręcą filmy sensacyjne i romantyczne komedie. Ranga festiwalu maleje, ale jury nie zamierza się poddać. Festiwal nie spuszcza z artystycznego tonu. Dlatego w nowym tysiącleciu Złote Lwy trafiają w ręce Marka Koterskiego. Jego "Dzień świra" to kapitalny portret neurotycznego Polaka. "Lwy Gdyńskie były moim marzeniem. Stałem się chyba innym człowiekiem po tej nagrodzie" - przyznaje reżyser. Rok później przewodniczy jury i wywołuje skandal. Wszystkie nagrody - w tym Grand Prix - otrzymuje "Warszawa", film debiutanta Dariusza Gajewskiego. Środowisko jest oburzone. "Po gali wytworzyła się dość nieprzyjemna atmosfera - wspomina Gajewski. - Wszyscy mieli do mnie pretensje, że otrzymałem tak wiele nagród. To był przełomowy werdykt". Debiutujący reżyser ma rację, rok później Złote Lwy zdobywa debiutantka Magda Piekorz za film "Pręgi" na podstawie powieści młodego autora, Wojtka Kuczoka. W zastygłe żyły polskiej kinematografii wpływa młoda krew. Rodzą się nowe gwiazdy: Magda Cielecka, Andrzej Chyra, Michał Żebrowski.
Lecz mimo tych prób reanimacji polskiego kina, głośno mówi się, że formuła festiwalu już się skończyła. Dwa lata temu Łukasz Barczyk odmawia pokazania w konkursie swego filmu "Nieruchomy pocieszyciel". "To mój obywatelski protest wobec tego, jak festiwal w Gdyni wygląda i jakie są jego werdykty" - ogłasza.
"To powinien być festiwal międzynarodowy - ocenia Krzysztof Kraze. - Marzymy o świecie, ubolewamy, że nie ma nas w Europie. Jeśli chce się być zapraszanym, trzeba najpierw samemu zaprosić". "To nie najlepszy pomysł - polemizuje Tadeusz Sobolewski, krytyk filmowy "GW". - Jadę do Gdyni prawie pewny, że znajdę tam więcej niż na festiwalu w Wenecji. Po zachłyśnięciu się w latach 90. ideologią rynku pojawiło się nowe pokolenie widzów - niezdemoralizowane komercją".
Polskie Cannes
Film to bajka, magia, czary. Potrzebuje swojego miejsca, gdzie czarodzieje pokazują magiczne sztuczki na oczach zachwyconej gawiedzi. Festiwal w Gdyni chce być świątynią poważnego zachwytu nad niepoważną muzą. Każdego roku ściągają tam rzesze wielbicieli kolorowych światów. To oni polują na autografy, oni wielbią swoich idoli. Dla nich gwiazdy prężą się przed obiektywami na czerwonym dywanie. Gdynia walczy o nieśmiertelność.
Ubiegłoroczny, 42. Festiwal Filmów Fabularnych w Gdyni był przede wszystkim kinem świadomych, ambitnych i utalentowanych kobiet - prawdziwych artystek. Platynowe Lwy za całokształt twórczości otrzymał Jerzy Gruza. Film Łukasza Palkowskiego, Najlepszy był jednym z najbardziej oczekiwanych filmów głównego konkursu i otrzymał nagrodę publiczności. Złote Lwy należały do Piotra Domalewskiego za film Cicha noc, a Srebrne Lwy powędrowały do Joanny Kos-Krauze za film Ptaki śpiewają w Kigali. Jedną z gwiazd festiwalu w Gdyni był Jakub Gierszał, którego mogliśmy zobaczymy aż w czterech produkcjach!
Jaki będzie tegoroczny festiwal? Czy powali nas na kolana? Polskie kino ma się coraz lepiej. Teraz czas na podbój Europy! Drżyj świecie. Polskie kino nadciąga.