Reklama

Filip Bajon i jego żona, Marzena Mróz, opowiedzieli o kulisach swojego niezwykłego życia i pięknej miłości w rozmowie z Elżbietą Pawełek. W ramach cyklu Archiwym VIVY! przypominamy niezwykły wywiad z parą, który ukazał się w magazynie VIVA! w listopadzie 2015 roku.

Reklama

[Ostatnie odświeżenie na VUŻ: 04.03.2024 rok]

Filip Bajon i Marzena Mróz: wywiad

On mówi, że oświadczył się jej na Schodach Hiszpańskich w Rzymie. Ona – że w cieniu Wezuwiusza. Połączyła ich sztuka, wspólne podróże, to samo widzenie świata. Marzuś i Fy – tak siebie nazywają. Kiedy on kręci film, ona czeka. Kiedy ona wyjeżdża, on tęskni. Francuzi powiedzieliby, że to l’amour. Reżyser Filip Bajon i jego żona Marzena Mróz w rozmowie z Elżbietą Pawełek odsłaniają kulisy swojego niezwykłego życia.

Powiedz, Filip, czy lubisz kobiety?

Filip: Bardzo, a dlaczego pytasz?

– Mam wrażenie, że w „Paniach Dulskich” pokazałeś kobiety silne, momentami heroiczne, a jednocześnie zgorzkniałe i okrutne dla siebie. Chyba je trochę przerysowałeś?

Filip: Skądże. Stanąłem po ich stronie, to znaczy pokazałem je takimi, jakie są. Nawiązując do dramatu Gabrieli Zapolskiej, wyobraziłem sobie Dulskie w różnych epokach historycznych. Nie wyczerpałem całego arsenału możliwości, ale już pisząc scenariusz, sympatyzowałem z nimi, to one tworzą świat. Kobiety żywiej reagują na rzeczywistość, bo tak zostały stworzone. Zresztą na egzaminach wstępnych na reżyserię filmową są ciekawsze od mężczyzn. Co mówię z satysfakcją, bo je lubię.

– Dulskie trzymają w napięciu jak najlepszy thriller, pojawia się krew i zbrodnia. Ale ich prototypem nie jest chyba Marzena, która wydaje się być oceanem spokoju?

Filip: Nie, chociaż i ona potrafi mocno zareagować, więc ten ocean tak spokojny nie jest.

Marzena: Powiedz coś jeszcze o mnie, rozwińmy ten temat (śmiech).

Filip: Nie umiesz się długo gniewać.

– Ale Ty również nie jesteś typem Felicjana Dulskiego, który w domu siedzi cicho?

Filip: O, nie!

Marzena: W naszym domu to ja pełnię funkcję wszystkich ministrów, łącznie z ministrem finansów, a Filip jest prezydentem.

Filip: No tak, bo kiedyś zachwyciłaś się moim czarno-białym zdjęciem z czasów, kiedy grałem prezydenta Polski w jakimś fińskim filmie…

Marzena: Dlatego zwróciłam na ciebie uwagę (śmiech). Między nami jest niepisany układ: ja działam, podejmuję decyzje, a Filip zgadza się na wszystko. No, prawie na wszystko.

Filip: Paradoksalnie umiem rządzić, ale nie lubię robić tego w domu. Za to prowadzenie dużej ekipy filmowej sprawia mi przyjemność. Ostatnio na planie „Kamerdynera”, którego właśnie kręcę, miałem 120 osób. Jeśli muszę kogoś skarcić, robię to żartem.

– Wymagający reżyser przeistacza się w domu w normalnego faceta. Dwa wcielenia Bajona?

Marzena: Zależy, co rozumiesz pod pojęciem „normalny facet”. Filip nigdy nie robi awantur w domu, zawsze przynosi jakiś dowcip czy anegdotę. Zwykle też nie rozmawiamy o przyziemnych sprawach, że trzeba kupić masło czy chleb…

– Słyszałam, że przygotowujesz mężowi listę zakupów ozdobioną rysunkami.

Marzena: Tak, bo kiedy idzie do sklepu, zawsze kupuje za dużo. Twierdzi, że byłoby mu wstyd poprosić o 10 deko szynki. Sprzedawca mógłby powiedzieć: „Jeśli pan chce kilka plasterków, to proszę iść do restauracji”. Rysuję mu więc pęczek marchewek, żeby nie kupił trzech.

Filip: Mam swój przelicznik. Jak żona pisze – jeden ogórek, to wiem, że dwa, a jak trzy pomidory, to wiem, że pięć.

– Udało Wam się stworzyć dobry związek partnerski?

Filip: Nie wiem, co to znaczy związek partnerski. Wiem, że nie należy się kłócić i że nie wolno sobie niczego narzucać. Trzeba po prostu kochać i już.

– I nie ma cichych dni?

Marzena: Nie, bo my się nie sprzeczamy. A jeśli już o coś, to chyba tylko o sposób, w jaki Filip prowadzi samochód. Według mnie jeździ za wolno. Często proszę: jedź szybciej…

Filip: I są afery o ubiór. Marzuś pyta: „Dlaczego wkładasz poplamioną koszulę?”. Nie widzę żadnej plamy, ale ona zawsze jakąś wypatrzy i tak długo obstaje przy swoim, że się poddaję.

– Ładnie się zwracasz do żony: Marzuś.

Filip: Zawsze podobało mi się jej imię. Była pierwszą kobietą, jaką poznałem, z tym imieniem i to mnie też ujęło.

Marzena: Nigdy mi o tym nie mówiłeś. Nie lubiłam swojego imienia, ale na szczęście Filip wymyślił Marzusia. Ja nazywam go Fy, co mu się podoba, bo już krócej nie można.

Zobacz również: Jolanta Fajkowska przez wiele lat ukrywała przed córką tożsamość ojca. Ich relacja była trudna

Filip Bajon i Marzena Mróz w sesji dla magazynu VIVA! 2015 r.

Bartek Wieczorek/LAF AM

– Jak zaczęła się Wasza love story? Ty jesteś z Łodzi, on z Poznania…

Filip: Studiowałem w łódzkiej szkole filmowej, a teraz jestem tam dziekanem na wydziale reżyserii, prowadzę wykłady ze studentami i kocham to miasto. Jak się dowiedziałem, że Marzena też studiowała w Łodzi, od razu mieliśmy dużo wspólnych tematów. Często się zastanawiam, dlaczego nie spotkaliśmy się w Łodzi wcześniej…

Marzena: Nie mogliśmy się spotkać, bo kiedy kończyłeś Filmówkę, ja chodziłam do podstawówki.

Filip: Ale potem byłaś dziennikarką w gazecie, która patronowała mojemu filmowi „Lepiej być piękną i bogatą”. Cała redakcja bawiła się w „U Plastyków” z okazji zakończenia zdjęć. Ale ciebie nie było…

Marzena: Akurat wtedy wzięłam trzy dni urlopu i pojechałam do Niemiec na swój własny ślub. Dlatego nie mogliśmy spotkać się wcześniej. Poznaliśmy się dopiero w Warszawie, w kawiarni Czytelnika na Wiejskiej. Jadałam tam obiady przy stoliku mojego przyjaciela Henryka Berezy – poety i krytyka literackiego. Filip urzędował przy innym stoliku. Jak potem wyznał, kilka lat mi się przyglądał, aż któregoś dnia podszedł, bo zauważył, że jestem smutna. Akurat wtedy się rozwodziłam.

– Przyglądałeś się kobiecie, a nie spróbowałeś jej poderwać?

Filip: Patrzyłem na nią zza winkla, z zachwytem. Przychodziła piękna, w kolorowym płaszczu. Sam urok i wdzięk. Nie miałem pojęcia, kim jest. Ale nie chciałem nikogo pytać, nawet mojego przyjaciela Mieczysława Jahodę, który mimo swoich 80 lat dostrzegł, że Marzenka nosi stringi.
Marzena: Prowokujesz teraz! (śmiech).

Filip: Może widział więcej, bo był operatorem. Ja widziałem tylko urodę i najpiękniejszy uśmiech świata. Kiedy posmutniała i dowiedziałem się, że właśnie zmienia stan cywilny, sam również uporządkowałem swoje życiowe sprawy. Powiedziałem sobie wtedy: „albo ona, albo żadna”.

– Czy to prawda, że oświadczyłeś się Marzenie w cieniu Wezuwiusza?

Filip: Moim zdaniem oświadczyłem się jej pod Schodami Hiszpańskimi w Rzymie…

– Dzieli was 18 lat. Nie obawialiście się tej różnicy?

Marzena: Nie, ani przez chwilę, bo Filip jest dla mnie idealnym mężczyzną, mądrym i wyrozumiałym. Wciąż w świetnej formie, a mentalnie to wieczny chłopak. Podziwiam jego konsekwencję i determinację, z jaką zdecydował się poświęcić życie sztuce. Jest najbardziej bezkompromisowym artystą, jakiego znam. Co mi się jeszcze w nim podoba? Chyba też to, że w domu nigdy nie porusza tematów związanych z gromadzeniem pieniędzy. Po prostu nie ma między nami takich rozmów, za co jestem mu bardzo wdzięczna. Życie z nim jest fascynujące. Razem piszemy scenariusze, on bardzo też sekunduje projektowi mojej książki. Od lat podróżuję po świecie tropem miejsc największych pisarzy XX wieku. Opisuję je i fotografuję.

Filip: Nasze wyprawy literackie są wielką przygodą. To tak, jakby się podróżowało i czytało zarazem książki.

– Jak to wygląda? Marzena rzuca hasło, że teraz jedziecie szlakiem Prousta czy Faulknera, pakujecie się i ruszacie?

Marzena: Zawsze się do tego starannie przygotowuję, a Filip dodatkowo wspiera mnie swoją wiedzą. Jak już mówimy o Faulknerze, to wiedział, że na jego farmie Rowan Oak nad Missisipi stoi stodoła, z którą pisarz uwiecznił się kiedyś na zdjęciu. I to zdjęcie wisiało w domu Filipa w Poznaniu. Kiedy jedziemy śladami Mario Vargasa Llosy do Limy czy szlakiem Gombrowicza do Buenos Aires, to wie, o co chodzi. I rzuca anegdotami.

– Jest też wielkim znawcą malarstwa. Jak sam kiedyś wyznał, wychował się pod obrazami Witkacego i Cybisa.

Filip: W moim rodzinnym domu było dużo obrazów. Od dziecka chciałem wiedzieć, co to znaczy dobry obraz. Ale nawet mój wuj, dyrektor Muzeum Narodowego w Poznaniu, nie potrafił udzielić odpowiedzi na to pytanie i wciąż jej nie poznałem.

Marzena: Co roku odkrywamy jakiś obraz, który staje się dla nas dużym przeżyciem. W tym roku zachwycił nas fresk Ghirlandaia „Ostatnia Wieczerza” w klasztorze przy Piazza Ognissanti we Florencji.

Zobacz też: Grażyna Wolszczak i Cezary Harasimowicz są razem 22 lata: „Czarek jest męski, ale wrażliwość ma na szczęście kobiecą”

Marzena Mróz w sesji dla magazynu VIVA! 2015 r.

Bartek Wieczorek/LAF AM

– Gdyby cofnąć czas, to byłbyś słynnym malarzem?

Filip: Niestety, nie umiem malować, tak jak i nie potrafię śpiewać. Składam się z samych defektów. Na szczęście jest reżyseria pozwalająca przekuć to w coś pozytywnego. Byłem też przez jakiś czas pisarzem i o mało nie zwariowałem. Człowiek siedzi sam na sam z kartką papieru przez kilka lat, straszna samotność.
Marzena: Filip napisał pięć świetnych powieści, w tym moją ulubioną „Białe niedźwiedzie nie lubią słonecznej pogody”. Pomyślałam, że jest tak dobry jak Kundera, albo nawet lepszy. I takie są defekty mojego męża.

Filip: Znów piszę powieść, jestem w połowie.

Marzena: A może byś zrobił z tej powieści film?

Filip: To byłoby zbyt filozofujące, a mnie się nie chce być najinteligentniejszym w klasie (śmiech).

– Jak się mieszkało w akademiku w Łodzi z Krystianem Lupą i Markiem Koterskim, to ten fakt do czegoś zobowiązuje.

Filip: Wtedy nikt z nas nie wiedział, czy cokolwiek osiągniemy w zawodzie. Lupa leżał całymi dniami w łóżku, z kołdrą pod szyję. Koterski był zabawowy, ja zresztą też, więc balowaliśmy. Pod ścianą w naszym pokoju stała pośmiertna maska Marcela Prousta.

– Zastanawiam się, jak rodzice zareagowali, kiedy oświadczyłeś im, że będziesz filmowcem. Cóż za niepewny fach!

Filip: W skrytości ducha ojciec pewnie liczył, że po studiach prawniczych zostanę adwokatem, bo sam był prawnikiem. Ale był otwarty na nowości. Podejrzewam, że sam zrobiłby to samo co ja, gdyby mógł. Widywałem go często w kinie, siedział w pierwszych rzędach, a ja kryłem się na tylnych, bo przychodziłem tam na wagary. Potem odwiedzał mnie w Łodzi, która go zauroczyła. Bardziej napięte relacje miałem z mamą, trzymającą cały dom w ryzach. Do dziś pamiętam te zapiski, co ile kosztowało…

– Mama była trochę jak Dulska?

Filip: Chyba nie, bo pracowała jako farmaceutka i była zakochana w swojej aptece. W sumie nie lubiła prowadzić domu. Panował w nim etos pracy, ale nigdy się o niej nie mówiło. Typowe dla rodzin poznańskich. Od czasu do czasu sielankę zakłócały mniejsze lub większe wybryki członków rodziny.

– Twój pradziadek pojechał do Monte Carlo wykupić długi syna hazardzisty…

Filip: Wykupił długi, a następnie pokazał synowi Paryż, Londyn i inne miasta europejskie. Na koniec pojechał z nim do Hamburga, wręczył bilet na statek i powiedział: „A teraz jedź do Ameryki”. I nigdy się już nie zobaczyli. Lepiej skończyła się historia mojego ojca, który zgrał się w Sopocie do cna. Koledzy go podpuścili i w nadziei na wielkie zyski dali pieniądze, bo mówiło się, że Zygmunt to ma szczęście. A tu klapa. Dopiero mój dziadek wybawił go z kłopotów i zabrał do domu.

Marzena: Teraz rozumiem, dlaczego nie chcesz pomnażać ani odkładać pieniędzy (śmiech). Wspomniałeś, że wasz dom był na głowie mamy. Myślę jednak, że nie doceniłeś jej wkładu w swoją twórczość. Mówię to, bo miałam szczęście ją poznać. Kiedy braliśmy ślub, miała 91 lat i złożyła nam najpiękniejsze życzenia. Była fantastyczną kobietą, prawdziwą damą czytającą po francusku. Rozmawiałyśmy o książkach…

Filip: W każdym razie była liczącym się przeciwnikiem.

– Jak to ujął Gogol: „kobieta nie powinna być gorsza od anioła, mężczyzna zaś tylko trochę lepszy od diabła”. Ale to kobiety motywują mężczyzn do ciągłego działania?

Filip: Oczywiście i to jest fantastyczne. Marzena czyni to nieustannie, choć nigdy nie mówi mi: „Dlaczego się wałkonisz?”.

Marzena: Bo wiem, że jesteś pracowity.

Filip: Pracowitość wymuszają na mnie ciągłe propozycje. Pewnie bym się niektórych rzeczy nie podjął, bo jestem z natury ostrożny. Myślę od razu: no, to rok mam z głowy. Ale Marzuś szybko analizuje sytuację, po czym mówi: „Wchodź w to”. W ten sposób prowadzi doradztwo niepodatkowe.

Marzena: Po prostu wiem, że Filip będzie szczęśliwy, jak zrobi kolejny duży film, bo uwielbia plan. Wtedy nie ma go w domu miesiąc lub dwa.

Filip Bajon i Marzena Mróz w sesji dla magazynu VIVA! 2015 r.

Zobacz też: Maciej Maleńczuk: „To że ćpałem, chlałem, wszyscy wiedzą. Dobrze, gdyby wiedzieli, jak przetrwałem”

Bartek Wieczorek/LAF AM

– Jak znosicie długie rozłąki, bo jako redaktor naczelna „Business Travellera” też często jesteś poza domem?

Marzena: Zawsze jesteśmy razem. Nawet z Australii codziennie telefonuję do Filipa.

– Nie jesteście jednak samotnymi wyspami. Jaki smak ma zazdrość?

Filip: Gorzki. Zazdrość jest bardzo kusząca i jest wielkim tematem. Tylko per saldo się nie opłaca. To jedno z najbardziej negatywnych uczuć, choć ciekawe jako zjawisko psychologiczne. Zawsze kończy się dramatycznie – wielką przegraną.

Marzena: Na początku byłeś bardzo zazdrosny i zaborczy. Nie chciałeś, żebym sama podróżowała i potwornie się denerwowałeś, zupełnie niepotrzebnie.

Filip: To jest samonapędzające. Marzena też mogłaby być o mnie zazdrosna, kiedy jestem na planie. Ale nigdy tego nie okazała.

Marzena: Bo nie chcę, żeby to zawracało ci głowę, burzyło myśli. Musisz być skupiony na planie i filmie.

– Ale są pokusy?

Marzena: Tworzymy taki związek, że nikt między nas nie wetknie nawet szpilki. I mam nadzieję, że tak będzie zawsze.

– Czym jest szczęście według Bajonów?

Filip: Temperatura powyżej 22 stopni Celsjusza.

Marzena: Dla mnie powyżej 26 stopni.

Filip: Ciepły piasek pod nogami, dobra książka pod pachą i Marzena idąca przede mną, bo bardzo lubię na nią patrzeć.

– Jesteście kolekcjonerami pięknych plaż?

Marzena: Kolekcjonujemy je w myślach, ale ja też je fotografuję.

Filip: To jej wielka pasja. Nic nie mówię, ale to są tysiące fotografii gdzieś w chmurach, które zniszczy pierwsza bomba atomowa.

– A Ty nie fotografujesz?

Filip: Nie i żałuję bardzo.

Marzena: To kupię ci aparat, chcesz?

Filip: Nie, bo wolę zapamiętywać.

Marzena: Chciałabym ci kupić leicę.

Filip: No, jak leicę, to spróbuję.

– Gdzie się widzicie za 10 lat?

Filip: Może na Hawajach, którymi Marzena jest zachwycona, bo tam każda plaża jest inna.

Marzena: Ćwiczę jogę, więc dla mnie takie miejsca, gdzie można żyć w zgodzie ze sobą, spokojnie ćwiczyć na żółtym piasku, jeść zdrowo i mało – to raj. Pewnie postawiłabym sobie biurko na plaży i pisała, pisała. A wieczorem jakiś drink. Co ty na to, Fy?

Filip: Absolutnie tak, zaczynając od tyłu (śmiech).

Marzena: Na Hawajach mieszka syn Filipa, który jest wspaniałym surferem, fotografem i trenerem futbolu amerykańskiego.

Filip: Ale zawodowo zajmuje się organizacją klubów sportowych na Maui, jednej z hawajskich wysp, i z tego żyje. Jest tam bardzo popularny i lubiany przez dzieci.

Marzena: Może kiedyś zostanie burmistrzem Maui?

Filip: Wtedy zrobimy taki przekręt… (śmiech).

– Z poprzednich związków macie dorosłe dzieci. Znajdujecie czas, żeby się z nimi spotykać, celebrujecie te chwile?

Marzena: Dzieci są dla nas bardzo ważne i staramy się spędzać z nimi tak dużo czasu, jak tylko się da. Co roku zapraszamy je na wakacje do Toskanii, gdzie wynajmujemy prosty dom, i cieszymy się każdą wspólną chwilą. Dwaj synowie Filipa niedawno pracowali z nim na planie filmowym i bardzo mu pomogli. Moja córka, Zuzanna, która właśnie wyrasta na artystkę, studiuje filmoznawstwo w Krakowie. Filip jest dla niej autorytetem, więc się go często radzi.

– Najwyższy czas stworzyć rodzinny biznes.

Filip: Coś się takiego kroi, pojawia się myślenie klanowe, od którego byłem jak najdalej.

– A święta spędzicie w świecie czy w domu?

Marzena: W domu, w Wilanowie. Filip z końcem stycznia będzie miał premierę sztuki „Dożywocie” Aleksandra Fredry, którą reżyseruje w Teatrze Polskim w Warszawie, i już zaczął próby.

– Wasze życiowe credo?

Filip: Żyj i pozwól żyć innym, znane co najmniej od dwóch wieków.

Marzena: Doskonale oddaje charakter Filipa, który jest bardzo tolerancyjny, otwarty na ludzi i nie lubi wchodzić w konflikty. Do tego, co powiedział Filip, dodałabym: żyć z pasją, która nadaje sens życiu.

– Widząc duży, jasny dom, w którym mieszkacie, można powiedzieć, że też stał się Waszą pasją.

Marzena: Lubimy w nim być, gościć naszych przyjaciół i studentów Filipa.

Filip: Pasja pasją, ale buty muszę zdejmować w przedpokoju (śmiech).

Marzena: Nie jestem pedantką. Nie przeszkadza mi nieład, ale nie lubię brudu. Uważam, że podłoga powinna być czysta.

– A jak masz dość bałaganiarstwa Filipa?

Marzena: To mówię, żeby poszedł sobie do swojego studia.

Filip: Do nory.

Marzena: Nazwałam to miejsce norą, co Filipa bardzo śmieszy. Tam najczęściej pracuje, bo w domu trudno nam się obojgu skupić. Żeby pisać, musimy się rozdzielić. Nie potrafimy tworzyć razem. Jedyną rzecz, którą napisaliśmy, siedząc naprzeciwko siebie, była „Ciao, Federico!” – sztuka teatralna o ostatnich dniach życia Federico Felliniego i Giulietty Masiny. Ja pisałam rolę Masiny, a Filip – Felliniego. To był dialog na temat zagadnienia, kim jest kobieta, a kim mężczyzna.

– Nancy Reagan, kochana przez Amerykanów, mówiła, że kobieta jest jak herbata w torebce: z jej mocy można zdać sobie sprawę tylko w gorącej wodzie.

Filip: Coś w tym jest.

– Macie sporą kolekcję płócien w całej gamie barw – od delikatnych pasteli po soczyste czerwienie. A jaką tonację ma Wasz związek?

Filip: Myślę, że… zabawną.

Marzena: A jeśli chodzi o kolory, to będzie niebieski i żółty, czyli morze i piasek. I czerwone elementy namiętności.

– Prawie jak na obrazach Matisse’a?

Filip: Bardzo go oboje lubimy, bo jest gorący, zmysłowy i intelektualny.

Marzena: Jak nasz związek. Te trzy rzeczy go cementują.

– I miłość?

Filip: Też, czyli mówiąc językiem Mattisse’a – l’amour!

Reklama

Filip Bajon i Marzena Mróz w sesji dla magazynu VIVA! 2015 r.

Bartek Wieczorek/LAF AM
Reklama
Reklama
Reklama