Reklama

Pisał, że „świat dzieli się na dwie połowy, z tym jednak, że w jednej z nich jest nie do życia, w drugiej nie do wytrzymania”. Marek Hłasko, gwiazda swoich czasów, naczelny dekadent czasów PRL-u, znienawidzony przez ówczesną cenzurę artysta, który ukojenia szukał w licznych romansach i alkoholu. Nazywano go literackim Jamesem Deanem, bo czesał się dokładnie jak on i można było znaleźć w jego wyglądzie i postawie pewne podobieństwo.

Reklama

Dzieciństwo Marka Hłaski

Przyszedł na świat jako jedyne dziecko Macieja Hłaski i Marii Łucji z domu Rosiak 14 stycznia 1934 roku w Warszawie. Swój uparty charakter pokazywał podobno już podczas chrztu, którego udzielono mu stosunkowo późno, bo gdy miał dwa lata. Anegdota głosi, że kilka razy zaprzeczał księdzu, że nie wyrzeka się złego ducha. Przekonały go do tego dopiero prezenty.

Całe jego dzieciństwo kojarzy mu się z wojną, rozwodem rodziców i przeprowadzkami. Ojciec Hłaski zmarł dwa tygodnie po wybuchu II wojny światowej. Czas przypadający na powstanie warszawskie chłopiec spędził w stolicy, a potem przemieszczał się z matką z miasta do miasta. Pomieszkiwali w Częstochowie, Chorzowie i Białymstoku, a na końcu osiedlili się we Wrocławiu, w towarzystwie surowego ojczyma. Obcy człowiek, który nagle wszedł w życie 10-letniego chłopca, ciągle musiał walczyć o swoją pozycję pana domu, wyrabiać sobie w oczach dziecka szacunek, w związku z czym bardzo często dochodziło do sprzeczek.

W 1948 roku młodemu Hłasce udało się ukończyć szkołę podstawową. Przez liceum już nie przeszedł, bo w wieku 16 lat został z niego usunięty. Jako uczeń nie był ani pilny, ani grzeczny. Nauka go nie interesowała, ale dużo czytał. Jako nastolatek „pochłaniał” lektury poważniejszych autorów, tj. Faulkner, Hemingway i Dostojewski. Wyrzucony ze szkoły, zaczął szukać zarobku. Zdał kurs prawa jazdy i znalazł pracę jako kierowca ciężarówki. Te doświadczenia uwieczni potem w swojej pierwszej książce „Następny do raju”. Prace zmieniał tak często, jak niegdyś szkoły i miejsca zamieszkania.

Czytaj też: Kusiła, czarowała, a potem... odchodziła. Kim byli najważniejsi mężczyźni Agnieszki Osieckiej?

„Tak głupio pisać i ja potrafię”

W tamtym czasie nie myślał o zostaniu pisarzem. Jedyne co pisał, to pamiętnik, co z resztą przydało mu się potem w pracy korespondenta robotniczego „Trybuny Ludu” w Częstochowie. Wtedy też w redakcji dostał książkę Anatolija Rybakowa „Kierowcy”, która jak na ironię, okazała się punktem zwrotnym w jego życiu. „Była to pierwsza socrealistyczna książka, jaką przeczytałem – wspominał Hłasko. „Muszę przyznać, że wpadłem w osłupienie. Tak głupio i ja potrafię, powiedziałem sobie. I zacząłem”.

W 1951 roku zaczął pisać swoje pierwsze opowiadanie, informując przy tym Związek LIteratów Polskich, że jest kierowcą bez szkoły, który w wolnych chwilach próbuje opisać swój życiorys. Ten koncept spodobał się wśród włodarzy na tyle, że po kilku miesiącach wręczono Hłasce stypendium twórcze. Odtąd nie musiał pracować fizycznie i miał czas oraz środki na pisanie.

W późniejszych latach bardzo mu będzie zależało na podtrzymaniu swojego wizerunku, jako chłopaka z rodziny robotniczej, który będąc sierotą, musiał pracować fizycznie, a pisanie pozostawiał tylko na te kilka wolnych chwil po pracy. W rzeczywistości pochodził z inteligenckiego domu, był półsierotą, jedynakiem wychowywanym na początku tylko przez matkę, a potem również przez ojczyma. Zaczął wcześnie pracować, bo nie poradził sobie w szkole, ale ten wymyślony życiorys był dużo ciekawszy i bardziej sprzyjający jego wizerunkowi i Hłasko dobrze o tym wiedział. Taka biografia w rozkwicie polskiego socrealizmu świetnie się przyjęła. Piszący robotnik, któremu udało się przebić w świecie literackim, to bardzo chwytliwa historia.

Marek Hłasko - początki kariery pisarza

W 1954 r. spod pióra młodego pisarza wyszły trzy opowiadania: „Złota jesień”, „Szkoła” i „Noc nad piękną rzeką”, a w kolejnym między innymi „Robotników”, „Okno” i „List”. Styl pisania i język, jakiego używał Hłasko, były świeżym powiewem wśród socrealistycznej lektury. Młodzież chętnie go czytywała; bezkompromisowość, szczerość i prawdziwość jego tekstów wzbudzała w odbiorcach zachwyt. W notatkach Osieckiej znaleźć można zdanie: „Dotąd pisano o radosnej młodzieży socjalistycznej. A Marek wstrząsnął ludźmi”.

Nie można było tego samego powiedzieć o partyjnych włodarzach i socjalistycznej prasie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Ci poza zdradą ojczyzny, zarzucali pisarzowi promowanie pijaństwa i rozpasania, a także umiłowanie nihilizmu. „Ja naprawdę nie mam nic wspólnego z nihilizmem” - tłumaczył potem Hłasko. „Nie chcę epatować brutalnością, czy erotyzmem. Naprawdę jeżeli chodzi o mnie, chciałbym w jakiś sposób, na miarę swoich możliwości i swoich zdolności, przekazać prawdę o swoim życiu, o swoim czasie”.

Agnieszka Osiecka i Marek Hłasko. Historia miłości

W 1956 roku poznaje Agnieszkę Osiecką. Ona miała wtedy 19, prawie 20 lat, a on 23. Młoda poetka zaczęła wtedy drugie studia na wydziale reżyserii w łódzkiej Filmówce, a po zajęciach można ją było znaleźć w Studenckim Teatrze Satyryków (STS), co młody pisarz pobłażnie nazywał teatrzykiem. Hłasko był już wtedy literacką gwiazdą i obiecującym pisarzem młodego pokolenia, a to głównie za sprawą zbioru opowiadań „Pierwszy krok w chmurach”, za który nagrodzono go literacką nagrodą. Mimo, że oboje byli popularni i cenieni w artystycznym środowisku, pochodzili z dwóch różnych światów. Osiecka była dla niego panienką z dobrego domu, ze złotej klatki. Odgrywał przed nią rolę macho. Ojciec poetki, Wiktor Osiecki, od początku nie znosił „chłystka, który kręcił się przy jego córeczce”. Nie umiał go zaakceptować, a okazji miał ku temu mnóstwo, bo Hłasko bardzo często przesiadywał w ich domu na Saskiej Kępie.

W następnych latach pisarz wiele razy pokaże, że jego popularność go przerosła, ale wtedy, na początku tej drogi, lubił robić wokół siebie szum. Słynął ze swoich pijackich bójek, które wywoływał w „Kameralnej”, czyli jednej z najbardziej kultowych, warszawskich restauracji PRL, chodził z kotem na głowie albo z wielkim balonem. Wmawiał też ludziom, że choruje na białaczkę. Nie sposób było przejść obok niego obojętnie, był inny i chciał innym pozostać. Osiecka zachowała o nim m.in. takie wspomnienie: „Pojawiał się między nami w białym kożuchu jak zbuntowany anioł. Kożuch kupił od jakiegoś żołnierza radzieckiego. Mało było wtedy oryginalnych rzeczy, więc urastały do rangi symbolu”.

Poetka i pisarz zaczęli być sobie coraz bliżsi. Ich uczucia zdominowała wzajemna fascynacja. Godzinami rozmawiali przez telefon i pisali do siebie długie, romantyczne listy. Oboje uwielbiali miłość, ale nie do końca wiedzieli co z nią zrobić i jak kochać. Być może byli na to uczucie za młodzi, ale ta dwójka nie odnajdzie się już nigdy w żadnym ze swoich związków.

W swoim dzienniku pisała: „Był proletariackim księciem z bajki, którego mi zazdrościły koleżanki. Nie żyliśmy autentycznie. Pisaliśmy powieści własnym życiem (...) Uwodziła mnie jego dusza, nie uwodziło mnie ciało. Kochałam się w czarnych, zielonookich, skrzydlatych... Moje podobieństwo do Marka: nadmiar wyobraźni, a właściwie - nie, nie nadmiar: złe stosowanie wyobraźni. Skłonność do życia we śnie. Eee! Głupia! To życie było we śnie”. Ku niezadowoleniu ojca Osieckiej, Marek oświadczył się jej w obecności pozostałych rodziców. Nie ciągnęło ich jednak ani do ołtarza, ani do wspólnego życia. Celebrowali to swoje uczucie, ale każdy osobno.

W lutym 1958 r. Hłasko otrzymał od Ministerstwa Kultury stypendium na wyjazd do Paryża, które mu potem cofnięto, ale pisarz zdążył opuścić kraj w 1957 roku. „Polski James Dean” na Zachodzie był gwiazdą. Początkowo bardzo intensywnie korespondowali z Osiecką, co rusz wyznając sobie miłość i deklaracje, że chcą być ze sobą. Osiecka chciała do niego dołączyć, ale nie dostała zgody na wyjazd z kraju. W którymś momencie Hłasko chciał wrócić, żeby mogli kontynuować swoją relację i w końcu wziąć ślub, ale po tym jak zraził do siebie komunistyczne władze, nie dostawał przyzwolenia na powrót. Tak zaczęła się jego międzynarodowa tułaczka, która nigdy nie miała się skończyć – do Polski już nie wróci.

„Jeszcze będzie wszystko dobrze, jeszcze będziesz mówić: życie mi złamałeś, łobuzie… Gdyby nie to, że za Ciebie wyszłam… (…) Przyjdzie czas, kiedy wrócę do Ciebie i będę już na zawsze Twoim alfonsem i omegą”. To był jego ostatni list, który wysłał do ukochanej. Osiecka już nie odpisała.

Po latach poetka zastanawiała się, czy nie zmarnowała szansy na wielką miłość. „Marek krążył, wiecznie się gdzieś włóczył, kogoś poznawał – to dla pisarza świetnie. Ale dlaczego ja się tak ciągle kręciłam? Zamiast świętować miłość, zamiast chuchać na to i dmuchać… Chyba myślałam, że jeszcze zdążę. Że będę zawsze młoda, że Marek będzie zawsze młody. Że świat na nas poczeka. Ale nic nie czekało” – wyznała.

Relacje Marka Hłasko z matką

Relacje Hłaski z kobietami były intensywne i skomplikowane. Taka była też jego więź z najważniejszą kobietą w jego życiu - jego matką. Można właściwie powiedzieć, że Hłasko miał dwie matki: jedną kochał nad życie, drugiej nienawidził za zdradę. Jego kuzyn, Andrzej Czyżewski, nazwał ich relację „obustronną zaborczością”.

Jednego dnia potrafił wysłać jej listy z groźbami, drugiego przepraszać i zapewniać o swojej miłości. Był bardzo zżyty z matką, ale już jako chłopiec miał do niej żal o to, że wpuściła do ich rodziny swojego nowego partnera, z którym 10-letni Marek nie umiał się dogadać. „Kocham Ciebie tak samo, jak kochałem, lecz mi przykro, że wolisz obcego człowieka niż mnie” – pisał w jednym z listów do niej. W ich korespondencji można od razu zauważyć jego ciągłe rozchwianie nastrojów. Do końca życia na zmianę wysyłał listy pełne pochwał oraz te wypełnione szantażem emocjonalnym.

Z zapisanych w pamiętnikach i listach słów oraz z relacji samej Marii Hłasko widać, że na życie pisarza składało się bardzo wiele trudnych wątków. To nie tylko romanse i popadanie w używki. To także bezgraniczna miłość do matki, trudne relacje rodzinne i próba zadbania o bliskich mu ludzi i otoczenie ich troską. To także strach matki o dobro swojego syna, który nie był dla niej symbolem buntu, a jedynym dzieckiem, które pewnego dnia wyjechało z kraju i już nigdy nie wróciło.

Interfoto/Forum

Alkohol dla artysty-buntownika

W czasach świetności takich miejsc jak „Kameralna”, alkohol potrafił lać się strumieniami. Marek Hłasko był jedną z ofiar heroizacji picia, a do tego przez całe życie starał się udowodnić, że ta metka artysty-buntownika, którą sam sobie przyszył, jest prawdziwa. „Niech nie ośmielą się wydawać sądów o wódce ci, którym nie jest ona potrzebna. Jeśli ludzkość osiągnęła dotychczas cokolwiek trwałego w sensie ducha, to właśnie alkohol” - pisał w opowiadaniu „Umarli są wśród nas”.

Radosław Młynarczyk, autor książki "Hłasko. Proletariacki książę", w wywiadzie dla Gazeta.pl opowiedział, że pisarz „był dwa razy w zakładzie psychiatrycznym w Monachium w związku z nadużywaniem środków nasennych mieszanych z alkoholem. Cierpiał na depresję”. Z kolei Andrzej Czyżewski w rozmowie z Wyborcza.pl wspominał, że to „koledzy wciągali w wódkę i jeszcze chcieli, żeby za nich płacił. A potem przyprawili mu gębę alkoholika”. Żona Hłaski, Sonja Ziemann podsumowała, że Marek był pijakiem, ale nie alkoholikiem. Co oznaczało tyle, że kiedy pisał, potrafił się bez alkoholu obejść. „Marek miał bardzo słabą głowę, a chciał uchodzić za silnego mężczyznę, który nie może pokazać, że nie umie pić. Przebywał w środowisku, gdzie się piło i gdzie się kobiety nazywało "dupami", i próbował się dostosować”, dodał Andrzej Czyżewski.

Przez tę trudną relację z alkoholem Hłasko pozbawił się wielu szans. A potem stracił przyjaciela. Kiedy zaproszony przez Romana Polańskiego przebywał już w Hollywood, podczas jednej z zakrapianych alkoholem imprez przespał się z żoną amerykańskiego reżysera Nicholasa Raya. Panowie mieli wspólnie pracować nad scenariuszem opartym na pomyśle Marka i tym samym stracił on szansę na nakręcenie tego filmu i może, kto wie, na zrobienie kariery w Hollywood.

Marek Hłasko - legenda

Pisarz zmarł w wieku 35 lat, w niemieckim Wiesbaden 14 czerwca 1969 r. Wielu ludzi wierzyło, że popełnił samobójstwo, może dlatego, że chcąc wywrzeć wrażenie na innych, bardzo często nim groził, ale okoliczności jego odejścia nie są do końca wyjaśnione. Najprawdopodobniej przedawkował leki nasenne, mieszając je z alkoholem. Andrzej Czyżewski opisywał, że Hłasko był hipochondrykiem i co chwila brał jakieś nowe rodzaje tabletek, które podpatrzył u kogoś, bo uważał, że musi się leczyć. „I z jednej strony brał tabletki, a z drugiej prowadził tryb życia, który nazywam samobójstwem rozłożonym na raty. Nie spał, nie jadł regularnie, w liście do ciotki żartował, że jeśli coś go zabije, to własna kuchnia, a matkę prosił o jakąś dietę, bo bardzo utył”, dodał Czyżewski dla Wyborcza.pl.

Pół roku przed swoją śmiercią, Hłasko przeżył tragiczną śmierć swojego przyjaciela, kompozytora Krzysztofa Komedy. Pisarz miał do końca swoich dni zmagać się z ogromnymi wyrzutami sumienia w związku z tym wydarzeniem. W 1968 r., w Los Angeles, obaj panowie wracali pijani do domu. Po drodze wdali się w sprzeczkę i przepychankę, w wyniku której Hłasko nieumyślnie popchnął Komedę, a ten spadł ze skarpy. Upadek spowodował u niego rozległy krwiak mózgu. Kompozytor zmarł w szpitalu kilka miesięcy od tego wydarzenia. Hłasko przedawkował leki dwa miesiące po nim.

Przeczytaj też: Krzysztof Komeda i Zofia Komedowa: jazzman i jego muza. Historia wyjątkowej miłości

Sześć lat po jego śmierci, jego prochy zostały sprowadzone do Polski i spoczęły na warszawskich Powązkach. Na jego nagrobku wykuto napis: „Żył krótko, a wszyscy byli odwróceni”.

Reklama

Źródło: kultura.onet.pl, zwierciadło.pl, culture.pl

akg-images/EAST NEWS
Reklama
Reklama
Reklama