Aleksander i Gabriela Doba: „Jeśli kochasz, daj wolność” [WYWIAD]
Żona była dla słynnego kajakarza największym wsparciem

Kajakarz, pasjonat podróży, a prywatnie mąż Gabrieli, którą pieszczotliwie nazywał "Gabi". Aleksander Doba trzykrotnie przepłynął Atlantyk, pierwszy raz zrobił to w wieku 64 lat, wyłącznie dzięki sile swoich mięśni. Mimo panicznego strachu żony o jego życie, zawsze udawało mu się do niej wrócić. Nie było mu to dane podczas jego ostatniej wyprawy, kiedy próbował zdobyć najwyższy szczyt Afryki – Kilimandżaro. "Zmarł śmiercią podróżnika, spełniając swoje marzenia", przekazała w lutym 2021 roku rodzina podróżnika.
„Pasja Olka była wpisana w nasz związek”, mówiła kilka lat temu Gabriela Doba. Jak odnalazła się w związku, któremu rytm wyznaczały niepokój i samotność? Przypominamy rozmowę, której najsłynniejszy polski kajakarz wraz z żoną udzielili Hannie Węgorzewskiej niedługo po tym, jak po raz trzeci udało mu się przepłynąć Atlantyk. Wywiad ukazał się na łamach Urody Życia w listopadzie 2017 roku.
Aleksander i Gabriela Doba: historia miłości
Jej rude włosy i jego wypłowiałą czuprynę oraz długą brodę rozwiewał wiatr. 6 września tego roku Aleksander Doba ujrzał wreszcie żonę. Ich trudna, czasem pełna lęku rozłąka trwała 136 nocy i dni. Wpadli sobie w ramiona na ceremonii powitalnej kajakarza przed ośrodkiem kultury w Policach. Gabriela Doba nie mogła przyjechać do Francji, gdzie Olek dobił po samotnej wyprawie z Ameryki do Europy. Żartował, że powinna na niego czekać lektyka, bo przez miesiące głównie siedział albo skulony leżał w kajucie, ciało się usztywniło. On jednak zeskoczył z kajaka i pobiegł do pierwszego trawnika. „Chciałem poczuć kawałek naturalnej ziemi”, tłumaczył, a potem myślał już tylko o powrocie do Polski, do żony, do wnuczek, do „wszystkiego, co najważniejsze”.
„Spełniłem marzenie, trzykrotnie przepłynąłem Atlantyk, na tym koniec. Teraz będziemy podróżować razem z żoną”, wyznaje. „Kajak na razie zostaje w hangarze”. „No chyba że skusimy się na jakiś spływ – dodaje Gabriela Doba. – Ale ja pływam tylko po rzekach i jeziorach. I nie będę spać w tej zatęchłej kajucie”.
Zaczyna się dla was nowa droga życia?
Aleksander: Dokładnie tak! Gabi wiosną poszła na emeryturę. Po latach absorbującej pracy jako szefowa w ośrodku pomocy społecznej wreszcie ma czas, żeby się mną zająć.
Gabriela: A ty wybij sobie z głowy te wariackie imprezy na Atlantyku!
Prosiłaś, by uszanować twoją odmowę wywiadu, dopóki mąż nie wróci z ostatniej wyprawy. Jak radziłaś sobie z tak silnymi emocjami?
Gabriela: Rozmawiamy o tym od lat, dla nas obojga kluczem do pewnej równowagi jest zakaz snucia czarnych scenariuszy. Wypieram strach i negatywne myśli, bo wiem, jaką spiralę niepokoju, a nawet paniki potrafią nakręcić. Trzeba wyłączyć wyobraźnię, nie myśleć o tym, czy właśnie walczy ze sztormem, czy się nie wywrócił. Pamiętam, jak kiedyś płynęłam sama promem do Szwecji. Wyszłam nocą na pokład. Struchlałam, gdy zobaczyłam ciemność, tę czarną otchłań rozhuśtanego morza. „Matko Boska, jak Olek sobie tam radzi, to jakiś koszmar dla mnie na wielkim statku, a co dopiero w jego łupince gdzieś na oceanie!” Złapałam się mocno barierki, chciało mi się płakać. „Przestań o tym myśleć, wyłącz wyobraźnię”, powtarzałam w duchu.
Zobacz też: Groziła mu rozwodem, gdy wypływał w morze. Niezwykła historia miłości Aleksandra i Gabrieli Doby

Modlisz się w takich chwilach, sięgasz po coś na uspokojenie?
Gabriela: Od tego czasu staram się nie dopuszczać negatywnych myśli. Zajmuję się codziennymi obowiązkami. W przeszłości skupiałam się na pracy, zajmowałam się naszymi synami. Gdy wcześniej Olek pływał po Bałtyku czy Morzu Północnym, wiedziałam, że codziennie dopływa do brzegu. Umawialiśmy się, że jak tylko dobije do lądu, zadzwoni na nasz domowy numer z telefonu komórkowego. Czasem nie mogłam wyskoczyć nawet do sklepu, bo warowałam przy aparacie. W czasie ostatniej wyprawy dwa razy rozmawialiśmy i pisaliśmy do siebie SMS-y. Ale wiadomości nie zawsze dochodziły, bo na środku Atlantyku trudno o zasięg.
Brak komunikacji równa się niepokój?
Gabriela: W komputerze sprawdzam, gdzie dokładnie znajduje się mąż. Dzięki specjalnemu urządzeniu powinien dwa razy na dobę wysłać sygnał satelitarny, a ja na ekranie mogę sprawdzić, gdzie jest. I czy czerwona kropka się przesuwa. Kiedy się nie porusza, trudno o spokój, ale ja znowu odsuwam czarne myśli. Skupiam się na sprawach bliskich, ludziach wokół. Gdy podczas ostatniej wyprawy telefonowała moja siostra z pytaniem o Olka, powtarzałam: „Nie, na ten temat nie rozmawiam”. Jestem jak struś, który chowa głowę w piasek. Może to asekuranckie, że unikam tematu, ale tak łatwiej radzę sobie ze strachem i tęsknotą. Czasem, gdy wiedziałam, że mąż walczy z silnym wiatrem, prądy spychają jego kajak – śnił mi się Olek. Na szczęście zawsze pozytywnie.
„Samotnej” matce w takich chwilach wyjątkowo potrzeba wsparcia. Kto był najbliżej ciebie?
Gabriela: Dzieci, nasi synowie, teraz wnuczki. Zawsze blisko mnie była siostra. Dodawała mi otuchy i jednocześnie sprowadzała na ziemię.
Czy kiedykolwiek zwróciłaś poważnie uwagę na innego mężczyznę?
Gabriela: Nie, Olek całkowicie wypełniał moje życie. Z nim nigdy nie jest nudno. Zostawiał mnie samą, ale nie przeszkadzało mi to. Przyzwyczaiłam się. Gdy zgodziłam się na pierwszą samotną wyprawę, dalsze były już tego konsekwencją. Samotnie zaczął pływać dopiero wiele lat po ślubie.
Mogłaś liczyć na najbliższych, ale domyślam się, że czasem było ci i tak ciężko. Najtrudniejsze momenty?
Gabriela: Choćby ten, gdy sprawdzałam prognozy satelitarne i widziałam, że wokół Olka wieje wiatr z prędkością 70 kilometrów na godzinę, a fale mają kilka metrów. Strach podsycały wiadomości od meteorologa rejsu i naszych przyjaciół żeglarzy, którzy pisali: „Jego kajak nie jest stworzony do takich warunków! Zabieramy Olka z tego piekła!”. Jakbym była ostatnią instancją i mogła przekonać męża. Więc próbowałam: „Kochanie, powinieneś się ewakuować, w pobliżu przepływają duże statki, wyślij SOS”. Takie duże jednostki ratują człowieka za darmo, ale transport kajaka kosztuje fortunę, więc namawiałam, żeby go zostawił. Dla mnie jego życie było bezcenne.

Wysłał SOS?
Gabriela: Gdzie tam. Odpowiedział: „O żadnej ewakuacji nie ma mowy, przygotowałem kajak i zamierzam przetrwać. Nie wysyłajcie żadnych statków, nic w tym kierunku nie róbcie. Na siłę mnie nie weźmiecie, mam race, będę z nich strzelał i się bronił”. Nigdy do tego nie doszło, ale taką hipotetyczną scenę można zobaczyć w filmie „Happy Olo – pogodna ballada o Olku Dobie”. Kiedyś o jednej z traumatycznych przygód mąż opowiedział mi dwa lata po wyprawie.
Dlaczego tak późno?
Aleksander: Po co mam ludzi straszyć? To był chyba mój najcięższy kryzys psychiczny na wodzie. Kilkanaście lat temu płynąłem z rodzinnych Polic za północne koło podbiegunowe. Wiedziałem, że w Norwegii dopadnie mnie bardzo silny sztorm z kilkumetrowymi falami. Rozsądnie wpłynąłem do fiordu, pomyślałem, że w razie kłopotów brzeg będzie oddalony o kilkaset metrów. Poczułem się bezpiecznie, więc na kajaku zrobiłem sobie przerwę na jedzenie. Nagle wiatr się rozhulał, zaatakowały mnie pionowe, ostre fale. „Wysypałem się” – kajak obrócił się do góry dnem. Dzięki doświadczeniu w kajakarstwie górskim nie wpadłem w panikę. Przecież umiem zrobić „eskimoskę”, czyli pod wodą machnąć tak wiosłem, żeby postawić kajak. Ale z obciążonym dużym kajakiem morskim okazało się to niemożliwe. Wykombinowałem, że się „wykabinuję”, czyli jak pilot – katapultuję. Wydostałem się pod wodą z kokpitu, zdążyłem jeszcze włożyć kamizelkę ratunkową i przywiązać jednostkę do siebie. Jednak wiatr był dziki, fale mną rzucały, a linę przywiązałem za słabo i nagle dostrzegłem, że kajak odpływa. „Jak łatwo rozstać się z życiem” – to ostatnia myśl, którą zapamiętałem. Mam półtoragodzinną przerwę w życiorysie. Ocknąłem się na łące kilkadziesiąt metrów od brzegu. Usłyszałem tylko wycie: „Uuuu… uuuuuu”. Zorientowałem się, że to ja, trzęsąc się, wydaję taki odgłos. Wciskałem się pod sieci rybackie, aby się ogrzać. Niewiele to dało. Tuż obok był domek letniskowy. Stukałem w szyby, ale nikogo nie było. Wyszedłem na szosę, bo zobaczyłem światła. To był samochód policyjny zaalarmowany przez znalazcę pustego kajaka. Po krótkiej rozmowie policjanci odwołali akcję poszukiwawczą. Zaopiekowali się mną. Następnego dnia jeden z nich ofiarował mi swój telefon.
Gabriela: Z SMS-a wynikało, że miał jakieś problemy, ale że płynie dalej. Że wróci do mnie i do dzieci.
Aleksander: Po trzech dniach ruszyłem dalej, musiałem się przełamać, wiedziałem, że Gabi, rodzina, przyjaciele wierzą, że wszystko okej, że dam radę. Oglądałem zdjęcia żony, synów, wnuczek. Zawsze zabieram w podróż album przygotowany przez Gabi. To dodawało mi otuchy, bo wiedziałem, że bliscy o mnie myślą i czekają.
Gabriela: Wciąż ciężko mi tego słuchać. Może i dobrze, że nie dał znać, gdy właśnie otarł się o śmierć. Nie wiem, jakbym to przeżyła. Ale takich trudnych opowieści jest więcej. Z jednej strony oswoiłam je, ufam, że Olek zawsze sobie poradzi. A z drugiej – takie wspomnienia, gdy znowu jest daleko, wracają i wzmagają mój strach o męża.
Aleksander: W czasie jednego z silnych sztormów urwał mi się ster, podpłynął do mnie statek, żeby pomóc w naprawie. Gabi prosiła wtedy: „Płyń z nimi do Panamy, wrócisz cały do domu”. Wiem, że przyjaciele kontaktowali się z kapitanem, żeby mnie już nie wypuścił na wodę. Nie wiem, co bym zrobił, jakby mnie uwięzili. Błagałem Gabi: „Nie kombinujcie sami, ewakuacje uzgadniajcie ze mną, nie dam się porwać”.
Gabriela: Jak widać, nie miałam wiele do powiedzenia. Pasja Olka była wpisana w nasz związek. Przecież od studiów na Politechnice Poznańskiej latał na szybowcach, robił kolejne patenty żeglarskie, skakał ze spadochronem. Przyzwyczaił mnie i synów do częstych wypraw. Pracował jako inżynier w zakładach chemicznych w Policach, ale urlop, weekendy wykorzystywał na kolejne wyprawy. Najpierw przepłynął kilka tysięcy kilometrów po Polsce, wyznaczając nowe trasy kajakowe, potem opłynął Bałtyk, jezioro Bajkał, pływał po Morzu Północnym, Adriatyku. Dopłynął za północne koło podbiegunowe. Sięgał coraz wyżej i dalej. Atlantyk musiał nadejść… Nie wiem, jak inaczej to powiedzieć: dla dobra naszej rodziny, ale nie wbrew sobie, starałam się rozumieć pasję Olka. Nauczyłam się takiego trybu życia, wiedziałam, że tęskni za nami, a jednocześnie byłby nieszczęśliwy bez swoich samotnych rejsów.
Czytaj także: Była jego czwartą i największą miłością... Oto historia uczucia Krzysztofa Krauze i Joanny Kos-Krauze

Aleksander wyruszył w pierwszą samotną wyprawę po Atlantyku w 2010 roku. Jak zareagowałaś? Stawiałaś męża przed wyborem: kajak albo rodzina?
Gabriela: Buntowałam się, groziłam nawet rozwodem. „Jak mam zasypiać normalnie, widząc w satelitarnej prognozie czerwone kręgi nadchodzącego sztormu?”, pytałam. On przekonywał, że przecież pływał wcześniej w ekstremalnych warunkach po Bałtyku i Morzu Północnym. „Ale tam każdego wieczoru dobijałeś do brzegu!”, mówiłam.
Ustąpiłaś jednak?
Gabriela: Mąż dopinał krok po kroku szczegóły transatlantyckiego projektu. Widziałam jego desperację, gdy w ramach prób przed wyprawą spał zimą w kajaku, który trzymaliśmy wtedy na balkonie. Kiedy przeszedł na dietę tylko z zimnych potraw, próbowałam razem z nim. Gdy już wiedziałam, że jednak popłynie na Atlantyk, poczułam, że nie potrafię odmówić mu wsparcia, bezwarunkowej miłości. Jeśli kogoś kochasz, puść go wolno.
Aleksander: Gdyby Gabi postawiła sprawę na ostrzu noża i nie dopuściła do moich wypraw, myślę, że dziś byłoby między nami o wiele gorzej. Oboje rozumieliśmy, że gdybym to ja się wycofał, byłbym nieszczęśliwy, że ktoś tak bliski odbiera mi coś tak dla mnie istotnego. Inna żona nie zgodziłby się na takie szaleństwo, ale ja na towarzyszkę życia wybrałem kobietę silną, która akceptuje moje pasje, daje mi wolność, nawet gdy to godzi w jej wizję związku. Gabi poczeka na mnie w każdym porcie. Podczas wyprawy obchodziliśmy 41. rocznicę ślubu.
Jak się spotkaliście?
Gabriela: Na pieszym rajdzie studenckim. Olek studiował na Politechnice Poznańskiej, a ja uczyłam się w pomaturalnym studium dla pracowników socjalnych. Zaczepił mnie, gdy gotowałam gar herbaty dla uczestników. Miał brodę, długie włosy, był zapalonym turystą, latał na szybowcach, pływał. Zafrapował mnie.
Aleksander: Gabi zawróciła mi w głowie i po trzech miesiącach wzięliśmy ślub. Z miłości. Nie z powodu „wpadki” – nasz starszy syn, Bartek, urodził się cztery lata później. Drugi, Czesław, po kolejnych trzech latach.
Gabriela: Olek był od początku wspaniałym tatą. Gdy dochodziłam do siebie po porodach, samodzielnie zajmował się przewijaniem, kąpielą dzieci. Potem pływaliśmy rodzinnie po Polsce, ale mężowi przestało to wystarczać. Wracał ze spływów nienasycony. Ja, matka dzieciom, nie mogłam go dogonić. Miałam swoją pracę, zarządzałam ośrodkiem pomocy społecznej. Buntowałam się: „Chcesz płynąć? To albo weźmiesz Bartka i Cześka, albo nigdzie nie jedziesz!”. Dzieci to nasza wielka miłość, ale czasem fajnie mieć chwilę w ciszy w domu. Olek zawsze się zgadzał, zresztą wciągnął chłopaków w kajakarstwo górskie. Zdobywali razem medale.
Aleksander: Sam sobie zazdroszczę, stworzyliśmy fantastyczną rodzinę. W najtrudniejszych sytuacjach na wodzie myślę o nich. Wiedzą, że są sensem mojego życia. Bartek i Czesiek odnaleźli swoje drogi. Starszy syn jeździ po Europie autokarami jako kierowca, młodszy w Anglii zajmuje się nieruchomościami. Mamy trzy wnuczki. Nie jestem samobójcą, zawsze dokładnie planuję wyprawy, by zapobiec niebezpieczeństwom. Mamy do siebie zaufanie i nawet podczas najdłuższych rozłąk wiemy, że jesteśmy wobec siebie lojalni i chcemy znowu być razem.
Gabriela: Chociaż nie wiem, co myśleć o tych bransoletkach, które Olek dostał od jakichś koleżanek, a nigdy wcześniej nie nosił biżuterii… Ale jestem spokojna. Fajnie płynie nam się razem przez życie.
Nie odpuściłeś, gdy żona się buntowała. A gdyby poprosiła, żebyś zgolił brodę?
Aleksander: Ale ja niemal się urodziłem z takim zarostem! Wiem, że kobiety w porównaniu z mężczyznami mają więcej stref erogennych na ciele. U mnie taką funkcję pełni broda. Mam wrażenie, że dzięki niej i wąsom wszystko smakuje mi lepiej, także pocałunki.
Gabriela: Nie znam Olka bez brody. Gdyby ją zgolił, nie byłby tym mężczyzną, którego pokochałam.

