W Polsce był idolem, a w Chicago taksówkarzem. Krzysztof Klenczon zawsze żył na własnych warunkach
Dziś mija 82. rocznica urodzin artysty
To była chwila. Ostre światła, huk, ciemność. Krzysztof Klenczon wracał z żoną Alicją z koncertu dla Polonii w klubie Milford w Chicago. Wjechał w nich pijany kierowca ciężarówki. Alicja Klenczon nie doznała większych obrażeń, ale Niuniek, jak mówiła o Krzysztofie, był ciężko ranny — złamane żebra uszkodziły aortę płucną. Szpital, operacja, trochę nadziei, ostatecznie Krzysztof zmarł – 7 kwietnia 1981 roku. O takiej śmierci mówi się, że jest tragiczna i bezsensowna. W ten ostatni wieczór, w klubie, rozmawiał z przyjaciółmi: Czesławem Niemenem i Krzysztofem Krawczykiem.
Krawczyk nie mógł sobie potem darować, że wyszedł za wcześnie. „Może gdybyśmy dłużej siedzieli, Krzysiek nie pojechałby akurat o tej godzinie i nie doszłoby do wypadku” – wspominał po latach. Obaj umarli w kwietniu, w odstępie zaledwie paru dni, ale i – bagatela - 40 lat! Na pogrzebie w kościele Św. Józefa w Chicago, Krzysztof Krawczyk, który nie mógł pogodzić się ze śmiercią przyjaciela, zaśpiewał piękną pieśń „Ave Maria”. Co takiego miał w sobie Krzysztof Klenczon, że jego przebojów ciągle dobrze się słucha i wciąż o nim pamiętamy?
[Aktualizacja tekstu: 14.01.2024 rok]
Krzysztof Klenczon: dorastanie
Urodził się w styczniu 1941 roku w Pułtusku. Losy rodziny były trudne, nawet jak na tamte czasy. Mama ciężko pracowała, wstawała o świcie, by przygotować dzieciom obiad, była surowa, „potrafiła przylać”. Jak wspominała żona Krzysztofa Klenczona „Nie było w niej za wiele wylewności i matczynej czułości”. Ojciec - Czesław Klenczon, żołnierz AK po wojnie przystąpił do radykalnej organizacji „Wolność i Niezawisłość”. Siedział w komunistycznym więzieniu. Uciekł, przez dziesięć lat ukrywał się pod zmienionym nazwiskiem.
Krzysztof był pewien, że tata nie żyje. Gdy się spotkali po raz pierwszy, już po Odwilży, po 1956 roku nie poznał ojca. Nie wiedział, kim jest ten Pan, który do niego podszedł. Można sobie wyobrazić jakim przeżyciem było dla niego to spotkanie, relacja z ojcem, ich rozmowy. Ojca uwielbiał. Napisał dla niego balladę „Biały krzyż” („Gdy zapłonął nagle świat/ bezdrożami szli/ przez śpiący las/ Równym rytmem młodych serc/niespokojne dni/odmierzał czas”.) To była ostatnia piosenka, jaką zaśpiewał w życiu. Tamtego fatalnego wieczora bisował ją 3 razy.
Czytaj też: Barbara Kwiatkowska-Lass była żoną Romana Polańskiego, ale to dla drugiego męża porzuciła karierę
Krzysztof Klenczon: kariera muzyczna
Jako młody chłopak studiował m.in. na Politechnice Gdańskiej, ale zawsze ciągnęło go do muzyki. Był w niej samoukiem, genialnym, bo w młodości nawet nie czytał nut. Znajomi wspominają jak dzień i noc ćwiczył zapamiętale na gitarze. Krzysztof, zawsze uchodzący za zadziornego – także w muzyce, swoją karierę zaczął od piosenki „Pluszowe Niedźwiadki” (to ta: „Mały miś do lasu bał się iść”). A było to na festiwalu Młodych Talentów w 1961 roku. Ale potem przyszła fala polskiego big-beatu - czyli wysyp młodzieżowych kapel, które ówczesna władza zabroniła nazywać rock’n’rollowymi (to było słowo zakazane, jako zbyt kojarzące się z Zachodem).
Klenczon zaczął grać w legendarnym zespole „Niebiesko-czarni”, szybko jednak znudziło mu się występowanie u boku Czesława Niemena i Wojciecha Kordy. Chciał iść własną drogą, śpiewać swoje piosenki. Franciszek Walicki – słynny dziennikarz muzyczny, uważany za ojca polskiego big-beatu i rocka – nazwał go wtedy „Zbuntowanym aniołem”. I to określenie przylgnęło do Klenczona na zawsze.
Krzysztof Klenczon i „Czerwone gitary”
Sława dopiero na niego czekała. W połowie lat 60. razem z m.in. Sewerynem Krajewskim założył zespół „Czerwone gitary”. Nazywano ich polskimi Beatlesami, odnieśli niesłychany sukces. Połowa lat 60. to także eksplozja talentu Klenczona. Napisał wtedy mnóstwo piosenek, za które jest kochany i pamiętany do dzisiaj: „Nikt na świecie nie wie”, „Wróćmy na jeziora", „Kwiaty we włosach", „Powiedz stary, gdzieś ty był", „Jesień idzie przez park”. I chyba najpopularniejszą piosenką z tamtych lat: „Historię jednej znajomości”. Piosenkę niby trochę tandetno-dansingową, a jednocześnie trafioną w punkt i muzycznie i tekstowo (słowa napisał Jerzy Kosela). Bo kto z nas nie przeżył choć raz wakacyjnej miłości. Pamiętacie?
„Morza szum, ptaków śpiew
Złota plaża pośród drzew
Wszystko to w letnie dni
Przypomina Ciebie mi
Przypomina Ciebie mi
Szłaś przez skwer, z tyłu pies
"Głos Wybrzeża" w pysku niósł
Wtedy to pierwszy raz
Uśmiechnęłaś do mnie się…"
Klenczon polskim Johnem Lenonem
Krzysztof Klenczon i Seweryn Krajewski. To nie byli tylko koledzy z zespołu. To byli dwaj wielcy idole polskich nastolatków w latach 60. Można powiedzieć, że młodzież dzieliła się na wielbicieli Krajewskiego i Klenczona. Porównywano ich w nieskończoność. Delikatniejszy, bardziej chłopięcy Krajewski miał być odpowiednikiem Paula McCartneya, Klenczon polskim Johnem Lennonem. Jak pisał Muniek Staszczyk, w „Czerwonych gitarach” Klenczon był tym niegrzecznym chłopcem. Sprawiał wrażenie trochę nieśmiałego, zamkniętego w sobie, a jednocześnie był niepokorny, na pewno niełatwy we współpracy, nie lubił się nikomu podporządkowywać. Kochało się w nim mnóstwo dziewczyn. Podobno, kiedy brał ślub z Alicją w 1965 roku, wielbicielki przyjechały pod Katedrę oliwską. Płakały i krzyczały: Krzysztof nie rób tego!
Czytaj także: Seweryn Krajewski i Krzysztof Klenczon: o konflikcie muzyków mówiła cała Polska
Krzysztof i Alicja Klenczon: historia miłości
Poznali się na wybrzeżu, w kawiarni Alga w Sopocie. Chodzili na spacery po molo, do kina na Monciaku, Krzysztof romantycznie odwoził Alicję do domu kolejką, a potem wracał na piechotę kilometrami, bo nie miał forsy na taksówki. On nazywał ją pieszczotliwie Bibi, ona na początku mówiła do niego Pysiu, ale nie spodobało się to kolegom z „Czerwonych gitar” i został Niuńkiem.
Chodzili ze sobą dwa lata, w końcu Krzysztof postanowił się oświadczyć, padł na kolana przed babcią ukochanej. Ale z nerwów zamiast kwiatów wręczył jej butelkę wina, którą kupił na kolację. Pierścionek dała babcia. Ich ślub, do którego jechali zresztą radziecką wołgą, był wydarzeniem. Za katering i obsługę gości odpowiadali kelnerzy z luksusowego statku „MS Batory”. Świadkiem mieli być Ada Rusowicz i Czesław Niemen, ale ten ostatni, pokłócony z całym światem w ostatniej chwili odmówił.
Warszawa 18.04.1972. Piosenkarz i kompozytor Krzysztof Klenczon występuje podczas swojego pożegnalnego koncertu w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki
W 1969 roku urodziła się ich pierwsza córka Karolina, cztery lata później Jackie-Natalie, dla której Klenczon napisał liryczną piosenkę „Natalie – Piękniejszy Świat” („O Natalie, masz przed sobą świat piękniejszy, lepsze dni/ O Natalie to Twój czas i Twoje miejsce Natalie”). Obiecał córce, że zawsze będzie blisko niej.
„Byliśmy sobie przeznaczeni”, wspominała po latach Alicja Klenczon. Oboje pozbawieni ciepła rodzinnego domu „przylgnęli do siebie”. Oboje w początku lat 70. podjęli decyzję o emigracji do Stanów Zjednoczonych, gdzie od lat mieszkali rodzice Alicji. Nie bali się wyzwania. „Byliśmy młodzi, odważni, mieliśmy siebie” - wspomina Alicja Klenczon.
Klenczon nie był już wtedy w Czerwonych gitarach. Odszedł i z tego z zespołu. Założył własną kapelę „Trzy korony”, z która wylansował takie przeboje, jak „Port”, „10 w skali Beauforta”. Ostrzejsze w brzmieniu, bardziej rockowe. Ale był chyba trochę zmęczony estradą. Uważał, że publiczność nie przyjmuje go już z takim entuzjazmem, jak wcześniej. „Wydaje mi się, że trzeba wiedzieć, kiedy odejść, żeby zostawić po sobie dobre wspomnienie" – powiedział w jednej z rozmów. Gdy na swoim pożegnalnym koncercie w Warszawie, w 1972 roku śpiewał piosenkę „Nie przejdziemy do historii” było w tym podobno dużo goryczy.
Krzysztof Klenczon: w Ameryce był taksówkarzem
W USA kariery nie zrobił, śpiewał głównie dla Polonii, żył polskimi sprawami, wspierał „Solidarność”. Gdy w 1978 roku przyjechał do Polski, na koncertach witały go tłumy fanów. Niektórzy wypominali mu, że w Polsce był idolem, a w Chicago taksówkarzem, ale żył na własnych warunkach i na własny rachunek. W jednym się pomylił: przeszedł do historii. I nie tylko dlatego, że ulice i skwery nazywane są jego nazwiskiem (m.in. na warszawskich Bielanach), że wydawane są książki wspomnieniowe, i organizowane festiwale na cześć Klenczona. To oczywiście też bardzo ważne. Zostały przede wszystkim jego piosenki. Można powiedzieć, że jego kariera trwała krótko, ale skomponował tyle przebojów, że można by nimi obdzielić kilku kompozytorów. Ania Rusowicz, znana wokalistka, córka Ady Rusowicz, wspominała, że Klenczon był charyzmatycznym liderem, który w polski, skostniały rynek muzyczny wprowadzał hendricksowskie, psychodeliczne brzmienia.
Przeczytaj również: Ada Rusowicz i Wojciech Korda: ich związek przerwała tragiczna śmierć Ady
Jego żona Alicja, która po śmierci Krzysztofa parę razy próbowała sobie ułożyć życie i dziś mieszka z czwartym mężem, Meksykaninem, w USA. Powiedziała, że Pan Bóg każdemu daje do potrzymania świeczkę. Nie wiadomo tylko, kiedy ona zgaśnie. Krzysztofa zgasła przedwcześnie.
***
Korzystałam m.in. z książki Alicji Klenczon i Tomasza Potkaja „Krzysztof Klenczon. Historia jednej znajomości”, Wydawnictwo WAM, 2017.