Reklama

Polski reżyser, producent filmowy, aktor, scenarzysta i dramaturg. Znany i ceniony za takie produkcje jak "Seksmisja, Vabank" i "Kingsajz". Juliusz Machulski obchodzi dziś 67. urodziny. W ramach cyklu "Archiwum VIVY!: wywiady" przypominamy rozmowę Romana Praszyńskiego z reżyserem. Wywiad ukazał się w czerwcu 2017 roku w magazynie VIVA!.

Reklama

Archiwum VIVY! Wywiad z Juliuszem Machulskim

Mogę pocałować Pana w rękę?

Dziękuję, nie. Mimo że jestem za gender.

Ale należy się Panu. Za „Seksmisję” i nie tylko.

Dziękuję. Takie zdanie zawsze by się chciało słyszeć od widzów. Czasem otrzymuję oznaki sympatii, ludzie dziękują za filmy, nawet na ulicy. To na pewno dodaje energii, choć skłamałbym, mówiąc, że dlatego robię filmy.

A dlaczego Pan robi?

Dla siebie. Chodzę do kina od dziecka, tę miłość podsycał mój ojciec, zabierając mnie na pierwsze seanse. Ale gdy zobaczyłem na ekranie – to był „Ostatni dzień lata” Tadeusza Konwickiego – jak całuje się z jakąś panią, która nie była moją mamą, byłem oburzony. Pomijając te skandale, kino w czasach mojego dzieciństwa, w latach 60., to była odskocznia. Świat wokół był szary, żeby nie powiedzieć, ponury.

Już jako 12-latek marzył Pan, że zostanie reżyserem?

Tak. Kino było dla mnie głęboko ważne. To była nie tylko rozrywka. Jest jakaś tajemnica w tym, że można na ekranie zobaczyć wykreowany świat. Poza tym nie było telewizji. Wyobraża pan sobie? A jak już się pojawiła, to ojciec uparł się, żeby nie kupować telewizora. Stwierdził, że skoro naczelnik poczty nie ma w domu skrzynki pocztowej, on – aktor – nie będzie miał telewizji. I ukochane odcinki „Wilhelma Tella” musiałem oglądać u kolegi. Pamiętam, że ta fascynacja kinem zaczęła się w Lublinie. Moje dzieciństwo to były ciągłe przeprowadzki – Olsztyn, Opole, Lublin, Łódź, Warszawa.

Dlaczego?

Rodzice aktorzy zmieniali teatry. A wraz z tym zmienialiśmy życie. Wydawało mi się, że tak musi być. Chociaż zmiany szkoły były bolesne. Kończyły się przyjaźnie, trzeba było zaskarbić sobie zaufanie i akceptację w nowym miejscu.

Poczucie humoru pomagało?

Raczej ogólna pogoda ducha. Zmiany szkół wspominam traumatycznie. Zwłaszcza warszawska, na Rakowcu, była najgorsza. W klasie były dzieci inteligentów, ale też margines społeczny. Chwalili się, że ich milicja pałowała na komisariacie za chuligaństwo.

Jak w Pana czasach zostawało się reżyserem?

Były gorsze czasy, kiedy reżyserami zostawali Andrzej Wajda i Roman Polański. Za ich sprawą szkoła w Łodzi była owiana legendą.

Juliusz Machulski 1979 r.

Slawomir Olzacki / Forum

Chciał Pan pić wódkę na tych schodach co Polański?

W ogóle nie myślałem o piciu wódki.

Reżyser? Jak to możliwe?

To jest słowiańsko-sowiecka tradycja albo raczej stereotyp. Jestem typem bardziej anglosaskim. Prawdę mówiąc, nie znałem tych szkolnych legend. Dopiero w szkole filmowej dowiedziałem się o tych schodach. Ale to kompletnie było dla mnie nieistotne. Dlaczego siedzieć na schodach, skoro można gdzie indziej wygodniej? Ja dużo czasu spędzałem w sali projekcyjnej.

Miał Pan opinię, przepraszam, dobrego ucznia?

Nigdy się nie zastanawiałem, co ludzie na mój temat myślą. Jak już dostałem dyplom, pani sekretarka z wydziału reżyserii powiedziała: „Pan to się zajmował tym, co trzeba. Nie włóczył się pan, nie pił, nie awanturował się, tylko robił filmy”. Robiłem, bo mnie to bardziej ciekawiło. Widząc kolegów w różnym stanie, wydawało mi się, że szkoda czasu na kaca.

To co dawało Panu przyjemność?

Oglądanie filmów.

Z koleżankami?

Chodziłem na filmy, nie do kina. I nie wiedziałem, czy uda mi się zostać reżyserem. Po pierwsze, trzeba się było dostać do szkoły filmowej. To było jak szklana góra. Wszyscy mówili, że to niemożliwe.

Zobacz także: Jan Machulski miał nieślubnego syna. Rewelację tę potwierdził polityk Janusz Korwin-Mikke

Tato Panu załatwił?

Niektórzy tak myśleli. Ale pierwszy raz się nie dostałem. Zdawałem na wydział operatorski, ale byłem za słaby. Próbowałem na operatorski, bo na reżyserię trzeba było mieć ukończone studia wyższe. Na szczęście zmienili to w 1974 roku i po egzaminach byłem pierwszy na liście. Tata nie musiał kiwnąć palcem.

Za to Pan zatrudnił ojca do „Vabanku”, swojego debiutu!

Nie zakładałem, że będę ten scenariusz reżyserował. Pisałem z nadzieją, że wyreżyseruje go Janusz Majewski, którego ceniłem za wystylizowane kino o międzywojniu, na przykład „Zaklęte rewiry”. A jak się wymyśla jakąś postać, to trzeba sobie kogoś podstawić w wyobraźni. To ułatwia. Pomyślałem, że napiszę pod ojca. Uważałem, że reżyserzy nie znają go tak jak ja i ciągle obsadzają w rolach sympatycznych panów, ulubieńców pań. Ale Janusz Majewski kończył „Sprawę Gorogonowej” i miał dosyć filmów o przedwojennej Polsce. Ojciec powiedział: „Pójdź do Stasia Różewicza, który prowadzi studio »Tor«”. Poszedłem. Scenariusz się podobał, ale okazało się, że widzą kogoś innego na fotelu reżysera. Podziękowałem, już sam chciałem to reżyserować. Czułem, że mam w ręku bardzo dobry materiał. Kupiła go pani Marina Niecikowska z Naczelnego Zarządu Kinematografii. Pani Marina wcześniej była szefową telewizyjnej „Kobry”, dla której trzy lata wcześniej napisałem sztukę, więc wiedziała, że coś potrafię. Teraz była prawą ręką złej sławy Janusza Wilhelmiego, ministra kultury, z którym filmowcy nie mogli się dogadać. Był inteligentny, ale cyniczny. To on wstrzymał w połowie realizację filmu Andrzeja Żuławskiego „Na srebrnym globie”. W Spatifie goście długo śpiewali: „Pan minister spadł nam z nieba”. Samolot, którym delegacja ministerstwa leciała do Bułgarii, rozbił się. Zginął minister, zginęła także Marina Niecikowska.

Trudny temat, wróćmy do „Vabanku”.

Scenariusz spodobał się Jerzemu Kawalerowiczowi, szefowi ówczesnego zespołu „Kadr”. „Ale najpierw film telewizyjny”, powiedział. Napisałem więc dla telewizji jeden z odcinków serialu „Sytuacje rodzinne” w słynnym zespole „X” Andrzeja Wajdy. Niestety, film się Wajdzie nie spodobał. Zadzwonił do Kawalerowicza: „On nie jest jeszcze gotowy do debiutu”. Podłamało mnie to trochę, ale pomyślałem sobie, że może Wajda nie ma racji? Po roku Kawalerowicz zirytował się, że ktoś mu mówi, kogo ma dopuszczać do debiutu, a kogo nie. A jednocześnie wsparł mnie Janusz Majewski, który był moim mentorem. Mieszkali obok siebie. Powiedział: „To jest bardzo dobry scenariusz, dlaczego on tego nie robi?”. „Masz rację”, odparł Kawalerowicz, a do mnie powiedział: „Dam panu szansę”.

Pobiegł Pan do kościoła?

Jestem niewierzący. Acz ta nagła zmiana losu zakrawała na cud. Żeby film skierować do produkcji, głosowało dziewięciu szefów wszystkich zespołów filmowych. Andrzej Wajda powiedział, że skoro Jerzy chce, żebym robił ten film, on się wstrzymuje od głosu. I sześciu pozostałych szefów też się wstrzymało. Film przeszedł dwoma głosami – Jerzego Kawalerowicza i Krzysztofa Kieślowskiego.

Cud demokracji. A Kieślowski dlaczego Pana poparł?

Znał mnie. I widocznie we mnie wierzył. Kilka lat wcześniej zagrałem młodego krawca w jego pierwszym filmie fabularnym „Personel”. Kręciliśmy go w krawieckiej pracowni Opery Wrocławskiej. Film, jak u Kena Loacha, miał społeczny wydźwięk. Zdobył nagrodę w Mannheim i od tego rozpoczęła się wielka filmowa kariera Krzysztofa.

Dlaczego wybrał właśnie Pana?

„Personel” to była trochę autobiograficzna historia. Kieślowski uczył się w szkole technik teatralnych. Jak zobaczyłem jego zdjęcia z tamtego okresu, to okazało się, że bardzo go przypominałem fizycznie. On mnie zobaczył na warszawskiej „fuksówce” w szkole aktorskiej. Przyjechałem tam z dziewczyną z wydziału aktorskiego w Łodzi. Podeszła do mnie jakaś młoda kobieta i spytała, czy jestem z aktorskiego wydziału. Odpowiedziałem, że jestem z reżyserii. „O, to jeszcze lepiej”, odparła, nie tłumacząc, o co chodzi. Odeszła do grupki osób, stał tam facet w okularach. Kobietą była Agnieszka Holland, facetem – Kieślowski. Nie wiedziałem, kto to, nie był znany publicznie, wtedy robił dokumenty. Zapomniałem o tym incydencie, dopóki nie zadzwonił telefon u rodziców i usłyszeli, że pan Kieślowski chce się ze mną spotkać.

Szymon Szcześniak/LAF AM

On zadebiutował dzięki Panu, Pan dzięki niemu.

Był jakby moim starszym bratem filmowym. Wierzył we mnie. Uważał, że jestem dobrym materiałem na filmowca. Lubiłem rozmawiać z nim o filmie. Mieliśmy zupełnie inne poglądy. Nie wierzyłem w dokumenty. Widziałem, jak są robione, nie czułem, że pokazują prawdę, uważałem, że sporo tam manipulacji. Wolałem kreację od początku do końca.

I co z „Vabankiem”?

Sukces filmu był wielkim zaskoczeniem. „Vabank” na Festiwalu Filmów Polskich, który wtedy jeszcze odbywał się w Gdańsku, dostał nagrodę za debiut i został zaproszony na festiwal do Manili. W styczniu miałem lecieć na Filipiny, ale w grudniu wybuchł stan wojenny. Myślałem: Kurde, nie pojadę. Dla mnie to był prawdziwy dramat. Ale komunistyczne władze doszły do wniosku, że lepiej wysłać filmową delegację, pokazać, że wszystko jest ok. I jeden reżim stanu wojennego wysłał nas do drugiego reżimu stanu wojennego. Braterska wymiana stanów wojennych. W środku zimy u nas stały koksowniki na ulicach, wszyscy wiemy, a ja wsiadałem do samolotu do Kopenhagi. Na pokładzie było sześć osób. W Kopenhadze czekał na nas dwupiętrowy jumbo jet, tajskie linie. Rozumie pan tę schizofrenię? Każdy ma inne wspomnienia ze stanu wojennego.

Zobacz także: Halina i Jan Machulscy – w ich małżeństwie były zdrady, ale była też niesamowita więź

Szczęściarz z Pana.

Głupi ma szczęście. W Manili też dostałem nagrodę za debiut. Dwa lata wcześniej upadł festiwal w Teheranie, w państwie Chomeiniego. Państwo Marcos na Filipinach chcieli stworzyć azjatyckie Cannes. Ale jeśli chodzi o przepych, to Cannes przy tym to była msza na bocznym ołtarzu. W czasie wręczania nagród, kiedy to na scenie gwardia honorowa w historycznych mundurach prezentowała broń, z góry leciały płatki róż, a chór dziewic śpiewał „Alleluja”. I prezydent Marcos osobiście wręczał mi olbrzymią statuetkę… Uścisnął mi rękę. Zapytałem, czy już widział mój film. „Jeszcze nie”, odpowiedział.

Miał Pan 26 lat?

Jak robiłem, miałem 25, jak pisałem – 22, więc byłem młody. Ale muszę przyznać, że nie potrafiłem i do dziś nie potrafię robić „piaru” wokół siebie. Albo gdybym przynajmniej miał temperament zabawowy Polańskiego czy Skolimowskiego, to pewnie by pomogło.

Czyli wódkę pić trzeba?

Widzę, że pan ma utrwalony stereotyp polskiego filmowca. Wódkę i nie tylko. Może coś wciągać? Ale wtedy pewnie bym nie zrobił filmów, jakie zrobiłem. Ich powodzenie dodało mi pewności siebie. Nawet przy moich skromnych możliwościach „piarowych” otworzyły mi wiele drzwi.

I nakręcił Pan „Seksmisję”. Jak Pan wpadł ma pomysł filmu?

W pociągu z Warszawy do Koluszek. W drodze na festiwal szkół filmowych w Budapeszcie. W książce „Prognozy XXI wieku” trafiłem na artykuł o partenogenezie, z którego dowiedziałem się, ku swemu zaskoczeniu i radości, że możliwe jest rozmnażanie się bez mężczyzn.

Juliusz Machulski 1983 r. na planie filmu "Seksmisja"

Andrzej Wiernicki / Forum

Z czego tu się cieszyć?

Bo znalazłem temat na film. Byłem na trzecim roku szkoły filmowej, miałem już napisany scenariusz „Vabanku” i szukałem pomysłu na komedię SF. Gdy po „Vabanku” zapytali mnie w „Kadrze”: „Co teraz? Możesz robić, co chcesz!”, opowiedziałem o „Seksmisji”. Wtedy jeszcze chciałem zatytułować film „Lamia”. Krzysztof Teodor Toeplitz, który był szefem literackim, powiedział: „Świetne. Damy tytuł »Pierwiastek żeński«”. W ciemno podpisali umowę na scenariusz. Akurat wyjeżdżałem na stypendium do Paryża, miałem cztery miesiące na pisanie.

Wreszcie nocne życie?

Znowu wskakuje pan na ulubionego konika? Nie interesowało mnie, a poza tym nie miałem pieniędzy. Dolar kosztował 200 złotych. Ale udało mi się pojechać na festiwal do Cannes. Uczestniczyłem w festiwalowej projekcji „Człowieka z żelaza” Wajdy, który dostał Złotą Palmę. To był gorący czas, Jack Nicholson przypinał sobie w Cannes znaczek „Solidarności”. Scenariusz „Seksmisji” skończyłem jesienią 1981 i wybuchł stan wojenny. Do widzenia marzenia, emigracja wewnętrzna i koniec planów.

Marazm?

Wszystkie filmy zatrzymane. Jerzy Kawalerowicz wymyślił, żeby zrobić „Seksmisję” z Czechami. Bardzo lubię Czechów za ich dystans do siebie i ateizm, więc z przyjemnością pojechałem do Pragi na rozmowę. Szybko przyszła odpowiedź. Scenariusz jest ok, tylko akcję trzeba przenieść do 2300 roku. Akcja scenariusza działa się w 2044, komunistom z czeskiego Zarządu Kinematografii było szkoda, że socjalizm miałby trwać tak krótko. Odpowiedziałem, że aż takiej wyobraźni nie mam. Powoli zacząłem wierzyć, że nigdy tego filmu nie zrobię. I wtedy pomogła mi podróż taksówką z Jerzym Kawalerowiczem z Pragi na festiwal do Karlowych Warów. Powiedziałem mu, że Jerzy Hoffman zaproponował mi gościnnie robienie szpiegowskiego filmu w jego Zespole Filmowym „Zodiak”. Kawalerowicz pomyślał chwilę i powiedział: „Załatwimy to! I zrobisz to w »Kadrze«”.

Zazdrosny?

Podobał mu się scenariusz i nie chciał mnie odpuścić. Wiele filmów się wtedy nie robiło, więc miałem całą wytwórnię łódzką do dyspozycji. Wszystkie hale zdjęciowe. Kończyliśmy zdjęcia w jednej dekoracji, burzyliśmy i budowaliśmy nową, nie oglądając materiału zdjęciowego, bo nie było czasu.

Co „Seksmisja” zmieniła w Pana życiu?

Na pewno otworzyły się przede mną kolejne drzwi. Nie tylko na drugi „Vabank”, ale i na film o krasnoludkach – „Kingsajz”. Ale przedtem wyjechałem na stypendium Fulbrighta do Stanów. Na rok.

Jak było?

Fantastycznie. Ale okazało się, że nie potrafię napisać nic dla Amerykanów. Po projekcjach „Seksmisji” na festiwalach w Stanach miałem podchody ze strony producentów amerykańskich, ale kompletnie nie miałem pomysłu na amerykański film.

Ale prawa do „Kilera” udało się Panu sprzedać do Ameryki?

Tak. 13 lat później. To było dla mnie, jakbym dostał Nagrodę Nobla. Fakt, że Hollywood chciał kupić prawa do remake’u skromnego filmu z byłych demoludów, oznaczał, że oni sami nie mieli takiego dobrego jak „Kiler” projektu. To również zasługa Piotrka Wereśniaka, on był autorem pomysłu i pierwszej wersji scenariusza, który potem z Ryśkiem Zatorskim przerobiliśmy, pisząc również nowe dialogi. Zostawiliśmy ducha, zmieniając literę. Mój amerykański agent siedział przy telefonie i negocjował na przemian z Disneyem i 20th Century Fox. To producent z Foxa pierwszy wyczuł sprawę i chciał mnie trochę wyślizgać. Proponował 10 tysięcy dolarów. 60 razy mniej niż Hollywood Picture Disneya, która kupiła prawa.

Czyli 600 tysięcy?

Tak. Póki co jako studio „Zebra” dostaliśmy z tego połowę. Druga miała być wpłacona po zrobieniu filmu.

Do czego nie doszło.

Niestety. Barry Josephson, producent, i Barry Levinson, reżyser, którzy mieli to robić, faceci od „Facetów w czerni”, ponieśli klęskę filmem „Bardzo dziki Zachód” i się rozstali, porzucając „Kilera”. Do tego zmienił się szef wytwórni, która zapłaciła za prawa, i nie chciał realizować pomysłów poprzednika. A potem wydarzył się 11 września 2001 i nasza komedia kryminalna poszła w niepamięć.

Zobacz też: Mija 37 lat od premiery Seksmisji Juliusza Machulskiego!

Szymon Szcześniak/LAF AM

Porażka dla Pana?

Co najmniej remis. Dzięki „Kilerowi” do dziś mam agenta w Hollywood. Co pewien czas ktoś się odzywa, chcąc robić remake „Seksmisji”. Przeszkodą jest to, że dla Amerykanów to jest film antyfeministyczny. Dla nas w latach 80. to kompletnie nie było ważne. W Polsce nie było takiego pojęcia – feminizm. Seks był kamuflażem, żeby ukryć antyutopijną satyrę polityczną.

Film był odbierany politycznie. Metafora totalitaryzmu.

Wyłącznie. Seks, humor i polityka. Te trzy elementy – musiał być sukces. Ale gdyby nie było jeszcze Jurka Stuhra, też by się nie udało.

Minęło ponad 30 lat i Pan znów polityczny film zrobił.

„Volta” jest polityczna?

To zabawny film sensacyjny. Ale jeden z wątków gorący – nacjonalizm.

Pewnie widzowie nie uwierzą, ale film napisałem rok przed tak zwaną dobrą zmianą.

Coś w powietrzu musiało być. I to, że kobiety są głównymi bohaterkami, to też duch czasów.

Jestem za kobietami. Za ich prawami decydowania o swoim ciele, za in vitro, za związkami partnerskimi, za parytetem. W dzisiejszej Polsce, która jest antyfeministyczna, to ma dodatkową wymowę. Chciałem zrobić film, w którym kobiety wkręcają faceta. Robią go w konia.

Teraz jest Pan walczącym feministą?

Filmowiec zaangażowany jest podejrzany. Wolę filmowca profesjonalnego, tak samo jak wolę dentystę profesjonalnego od zaangażowanego. Ale jako osoba publiczna wypowiadam sądy, opinie. To trochę mój obowiązek, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Myślę, że nie trzeba walczyć za kobiety, one doskonale dają sobie radę.

Zapytam jak mężczyzna mężczyznę: zna się Pan na kobietach?
Odpowiem jak Hamlet Rozenkrancowi: Nie można znać się na człowieku. Na flecie jest trudno zagrać, a co dopiero na kimś. Myślę, że kobieta jest ciekawa dla nas, mężczyzn, przez to, że jest dla nas tajemnicą. Czy się znam? Wydaje mi się, że trochę znam się na ludziach. Czasami się zdarza, że są to akurat kobiety.

Szymon Szcześniak/LAF AM
Reklama

Rozmawiał Roman Praszyński

Reklama
Reklama
Reklama