Reklama

Ma głowę jak komputer, wciąż fantastyczną pamięć i ku zdziwieniu młodych surfuje po internecie. Mówi, że jest obłąkany na punkcie teatru, ogląda prawie wszystkie przedstawienia. Mając 100 lat, otwarcie przyznał: „Jestem gejem”. Witold Sadowy, legendarny aktor, autor książki „Przekraczam setkę”, o swoim niezwykłym życiu mówi w poruszającej rozmowie z Elżbietą Pawełek.

Reklama

Mam tremę, bo rozmawiam z najdłużej żyjącym polskim aktorem. Jak się Pan czuje?

Trzymam się, bo „nie mogę się puszczać”, jak mówił Wiesio Michnikowski. Ale dziś z rana czułem się okropnie. Boże, przekroczyłem setkę! Urządzili mi galę w teatrze Ateneum, do czego to doszło, cudowne to było… Żyję długo, może za długo? Wciąż uśmiecham się do ludzi, nienawidzę ponuraków i narzekających. Kiedy się zestarzałem, powiesiłem nad biurkiem plakat, który dostałem od moich przyjaciół, z napisem: „Z każdym dniem mojego życia zwiększa się liczba tych, którzy mogą mnie pocałować w d…”.

Na świecie żyje niewielu stulatków. Czuje się Pan wyróżniony?

Nie, ale Kirk Douglas, który dożył 103 lat, lepiej się poruszał ode mnie bez laski. Powiedziałem w jednym z wywiadów: „Proszę nie mówić, że starość jest piękna. Może być taka, jeżeli człowiek jest zdrowy, znajdzie sobie zajęcie”. Słyszę na mój temat: „Jak ty ładnie wyglądasz”. Odpowiadam: „Bo na twarz nie choruję”. Albo: „Wituś, co ty na nią kładziesz?”. Ja: „Dawniej Bebiko, teraz krem Nivea”. Ale gdyby ktoś zobaczył, jak wyglądam, zanim doprowadzę się do porządku, to nie wiem, co by powiedział.

Gdyby nie ta laska, to może wybrałby się Pan jeszcze na tańce?

Już teraz nie, ale tańczyłem na weselu Lidki Sadowej, mojej kuzynki, pięć lat temu z Kasią, żoną Andrzeja Seweryna. Przemiła kobieta.

Aby przeżyć tyle lat, potrzebne są dobre geny?

Nie wiem. Czasy, kiedy byłem aktorem i odnosiłem sukcesy, dawno minęły. Ale okazuje się, że wystarczy zajrzeć do smartfona, aby znaleźć o sobie wiadomości na drugim końcu świata. Wciąż jestem na fali. Niedawno trafiłem na bilecik od Haliny Friedmannowej, matki Stefana Friedmanna, w jednej z moich książek. Przyjaźniłem się z nią, bo razem pracowaliśmy w Teatrze Nowym przy Puławskiej, gdzie była suflerką. Patrzę, 19 luty 1994, co tam jest napisane: „Oj Sadowy, oj Sadowy, ty masz chyba zawrót głowy. By spamiętać tyle dat, trzeba mieć 20 lat. Gorąco Ci dziękuję, żeś nie zapomniał o mnie i w swej książce wspomniał o mnie. Za to pięknie Ci dziękuję i zaraz Cię pocałuję. Halina Friedmannowa”.

Niektórzy mówią, że Pańską pamięć można by mierzyć w megabajtach…

Tak twierdzi mój przyjaciel Krzysiek Szuster, prezes ZASP. Nie wiem, czym są megabajty, ale nie muszę niczego szukać w Google, bo pamięć mam fantastyczną. Nikt mi nie wmówi, że czarne jest białe, a białe jest czarne. Ale wszędzie słyszę same okropności i kłamstwa. Wydaje mi się, że żyję w wirtualnym świecie.

Swobodnie jednak surfuje Pan po internecie i pisze książki na komputerze?

Tak, ale wiele rzeczy jest dla mnie trudnych. Nacisnę na jakiś klawisz i wszystko mi ucieka. Napisałem już prawie książkę i wszystko uciekło. Boże, ale miałem ją w głowie i przez rok odtworzyłem. Jako pierwszy w środowisku aktorskim zacząłem pisać, ale nie o sobie, tylko o ludziach teatru, warszawskich scenach, bo „Mijają lata, zostają wspomnienia”, jak brzmi tytuł jednej z moich sześciu książek.

Cały wywiad w nowej VIVIE! w kioskach od 2 kwietnia, a także na w formie e-wydania na stronie hitsalonik.pl

Zosia Promińska

Reklama

Marta Wojtal

Reklama
Reklama
Reklama