„Miałam tak ciekawe życie, jakbym miała dwa życia!”. Ostatni wywiad Zuzanny Łapickiej...
…w którym szczerze rozlicza się z życiem
Zaprosiła mnie do domu. Zuzanna Łapicka mieszkała sama pośród pamiątek – na ścianie wisiał jej akt autorstwa Franciszka Starowieyskiego i zdjęcie dworku, który przed wojną należał do jej rodziny. Trzymała się świetnie. Dowcipna, pogodna, inteligentna. O chorobie mówiła spokojnie, właśnie brała chemię, była dobrej myśli. Opowiadała o córce, która przyleciała z Nowego Jorku, planowała kolejną książkę. Jej łagodna pewność siebie była zaraźliwa, wyszedłem przekonany, że przed nami jeszcze niejeden wywiad. Później zaczęły się problemy…
[Ostatnia aktualizacja treści na VUŻ 20.03.2024 r.]
Ostatni wywiad Zuzanny Łapickiej
Autoryzowała wywiad, ale nie chciała, żeby robić jej zdjęcia. Wciąż była w szpitalu, choroba atakowała. Zuzanna Łapicka czekała na koniec kuracji. My czekaliśmy wraz z nią. Dzisiaj została tylko ta rozmowa. Ostatnia, w której dziennikarka szczerze rozlicza się z życiem. Pogodnie wspomina męża, Daniela Olbrychskiego, który do wiernych nie należał. Opowiada anegdoty o wielkich tego świata, których poznała – Robercie de Niro i Gerardzie Depardieu. Z czułością wspomina przyjaciół rodziny – Tadeusza Konwickiego i Stanisława Dygata. Opowiada o ludziach i świecie, który już odszedł. Jak ona.
Janusz Głowacki namawiał Panią do pisania?
Właściwie zawsze. Spędzaliśmy wakacje w Chałupach, na Florydzie i w Zakopanem. Gdy słyszał moje anegdoty, mówił: „Przestań gadać, tylko pisz”. Uważał, że nie zapisane nie zostaje. Mam od niego sms z lipca, a umarł w sierpniu: „Szczerze żałuję, że nie piszesz”. Jest patronem mojej książeczki „Dodaj do znajomych”. Jestem mu za to bardzo wdzięczna.
Zacznijmy od początku. Jak podrywał Panią Daniel Olbrychski?
Jako nastolatka chodziłam na wszystkie jego filmy. Byłam wielbicielką. Znałam go prywatnie, ojciec pracował z nim w Teatrze Narodowym. Daniel odwiedzał nas ze swoją pierwszą żoną, Moniką i synem Rafałem. Gdy skończyłam 18 lat i byłam ciągle szanująca się dziewicą, nakleił na drzwiach do mojego pokoju „Mam 18 lat, już mi wszystko wolno”.
Prowokator.
Ale był w związku małżeńskim. I miał romans z Marylą Rodowicz. A ja miałam swoje sprawy sercowe. W Danielu podobała mi się jego odwaga. W tym środowisku wszyscy wszystkich obgadywali, ale za plecami. A Daniel był prostolinijny. Jak trzeba było wygarnąć Wajdzie, to wygarnął. Jak trzeba było czytać wiersze w kościele w stanie wojennym, to czytał. Nie przejmował się, że mu zabiorą paszport, o co wszyscy drżeli. Zachwyciło mnie to. Był taki moment, że był wolny, bo Maryla Rodowicz rzuciła go dla syna premiera Piotra Jaroszewicza. Daniel był bardzo rozczarowany. Spotkaliśmy się, dowiedział się, że mieszkam sama, kończę studia i pewnego dnia mnie odwiedził. Szybko poszło, akurat chciałam wyplątać się z trudnego związku, który nie rokował, a Daniel od razu chciał się żenić, brać ślub kościelny.
Zakochał się.
Byłam tzw. partią z dobrego domu. Krysia Janda śmieje się, że jak się rozstałam z Danielem, telefony się rozdzwoniły: „Zuzia jest wolna”. Krysia żartem napisała, że nawet jej mąż się zainteresował. Miałam opinię idealnej żony dla artysty.
Dlaczego?
Po mamie, która była kobietą na modłę XIX wieczną, nie pracująca, tuż po wojnie wpisywano jej w dowód: „przy mężu”. Ojcu do głowy by nie przyszło, że mogłaby pracować. Tak mnie wychowywała.
Uczyła dziergać na szydełku?
Nie. To było psychologiczne wykształcenie „Jak oswoić artystę”. Po pierwsze zachwycać się. Po drugie: „Jak wychodzisz za najprzystojniejszego mężczyznę w Polsce, to koszty muszą być”. Choć przez pierwsze dziesięć lat małżeństwa to ojciec był w niej bardzo zakochany. Mama lubiła się bawić, szalała w Spatifie. Tańczyła na stole w domu zdrojowym niczym Zula w „Zimnej wojnie” i wpadała w ramiona marynarzy. Ojciec się przepychał i mówił: „To jest moja żona”. „Jaka tam pana żona!”, słyszał.
Nie tylko ona była zazdrosna?
Tak. Mama się nawet bała, że ojciec jest za bardzo zakochany i musi być bardziej męski. Mam teorię, że sama wpuściła ojca w pierwszy romans.
Żart?
Półżart. Nie przewidziała konsekwencji. Mama tak nie zwracała uwagi na jego miłostki, że zaprzyjaźniała się z tym aktorkami, z którymi ojciec grał. Jak z Elą Czyżewską czy Beatą Tyszkiewicz.
Grał czy sypiał?
Ojciec był dżentelmenem. Dom na tym nie cierpiał, gdy był w domu. Natomiast, gdy wyjeżdżał na plan zdjęciowy, myśmy się nie wtrącały. Nie było tabloidów, to wielki plus komuny.
Fanka dostała obiekt swoich westchnień. I co?
Początek małżeństwa był świetny. Byłam zachwycona Danielem. Pobraliśmy się w 1978 roku, córka urodziła się w 1981. Trzy lata byłam oddana tylko jemu. On tego wymagał i myślał, że tak będzie zawsze.
Zachwyt i obiady?
Nosiłam wtedy loczki jak Maria Schneider w „Ostatnim tangu w Paryżu”. Chwalił się, że żona jest seksi i jeszcze do tego zawsze zrobi coś na ciepło wieczorem. Byłam kobietą ideałem.
I komu to przeszkadzało?
Nie ukrywam, że nasze małżeństwo jest ofiarą stanu wojennego. Daniel miał kontrakt i wyjechał do Paryża w styczniu 1982 roku, a mnie nie dawali paszportu. I gdy przyjechałam po paru miesiącach z córką do Francji, on był już królem Paryża. Gdy dowiedziałam się, że zakochała się w nim Anouk Aimee, gwiazda filmów Felliniego, która miała 50 lat, a on 34, wydawało mi się to czymś niemożliwym. Napisałam mu w liście „Daniel, pomyliło ci się z winem, że im starsze tym lepsze”. Albo pisałam: „Błagam cię, nie pij. Tylko kobiety i praca”. Był zachwycony, że ma tak tolerancyjną żonę. Ale jak przyjechałam z dzieckiem, byłam bez rodziców, bez przyjaciół, zdana na niego. Kobiety były mniejszym problem niż jego alkoholowe libacje, które uniemożliwiały życie z małym dzieckiem.
Zapraszał ludzi do domu?
Musiał odreagować po wieczornych występach w teatrze i wracał o piątej na ranem. Małżeństwo zaczęło nam się sypać, ale do głowy mi nie przyszło, że można się rozwieść. Próbowałam to ciągnąć.
Dlaczego?
Bo byłam tak wychowana. Jak już postanowiłam się rozwieść, to za prababkę, babkę i za mamę. Bo w rodzinie była cała sztafeta kobiet, które miały przystojnych mężów. Babka siedziała w majątku na Kujawach w Wierzbinku. A dziadek jeździł do hotelu Bristol w Warszawie i nie wiadomo, co tam robił. Mężczyźnie wszystko dozwolone, jak pisał hrabie Fredro, wzór dla mojego ojca. A mama zawsze się bała o mnie, powtarzała: „Jak ty sobie poradzisz w życiu bez mężczyzny?”.
A jak sobie Pani radziła we Francji?
Najpierw była euforia. Wszyscy nas gościli. Aktorzy, który wyrwali się z ciemiężonego kraju, trafiali na pierwsze strony gazet. Daniel był aktorem Andrzeja Wajdy, jego filmy były znane. Dostał odznaczenie zasłużonego dla kultury francuskiej, wręczał mu minister kultury Jack Lang. Byliśmy zapraszani do Pałacu Elizejskiego.
Prezydenta Mitteranda Pani ustawiała?
To było na pokazie „Dantona” Andrzeja Wajdy w La Cinematheque. Przyszedł Francois Mitterand ze świtą, Wajda posadził mnie z Danielem tuż za nim. Nic nie widziałam, więc szepnęłam do prezydenta czy mógłby przesunąć się w prawo. Nie znałam się na polityce, więc nie rozumiałam śmiechu dziennikarzy. Później Daniel mówił, że Francuzi są zachwyceni, jaka jestem odważna. Prezydent miał opinię lewicowego polityka, co wielu osobom się nie podobało. Moją prośbę odczytano jako dowcip polityczny.
We Francji została też Pani córką Wajdy?
To Gerard Depardieu się pomylił. Przedstawiłam mu swojego ojca w garderobie, ale dwie godziny później już nie pamiętał, swoje wypił. I przedstawiając mojego ojca Robertowi de Niro, powiedział, że to Andrzej Wajda. „Tato”, błagałam, „nie prostuj tego. Zrobi się zamieszanie. Przecież grałeś Wajdę we „Wszystko na sprzedaż”. Życie w Paryżu było kolorowe, poznałam wiele gwiazd, przygarnął nas sam Claude Lelouch. Młodsi czytelnicy może nie pamiętają, to był reżyser kultowego filmu „Kobieta i mężczyzna”. Zapraszał nas do swojej willi, miał firmę producencką, Daniel grał u niego, nawet mi dawał statystować, żebym mogła zarobić.
Został w Pani ten Paryż?
Było bardzo kolorowo. Ale powiem szczerze, dostałam taką dawkę intelektualnej, dowcipnej rozmowy w dzieciństwie, przysłuchując się w naszym domu rozmowom Tadeusza Konwickiego, Stanisława Dygata i innych tuzów, że Paryż mi nie zaimponował. Życie wśród paryskich gwiazd było ciekawe, ale nie zamieniłabym go na moje dzieciństwo.
Kiedy się Pani zorientowała, że mieszka z artystami?
Późno. Do domu przychodzili koledzy ojca, jeden był dyrektorem teatru, drugi słynnym pisarzem. Traktowałam to jako naturalną rzecz, byłam zdziwiona, że nie wszyscy tak mają. Mam też temat dla terapeuty. W telewizji leciał film z tatą, który się całuje z piękną panią, albo leży z nią w łóżku, a mama ziewała i nalewała sobie herbaty. Zastanawiam się, jak odbierała to sześcioletnia dziewczynka? Czy to było ważne? Nie pamiętam. Ale dowalali mi w szkole, śmiali się. Nienawidziłam poniedziałku po niedzielnych filmach z tatą, mama pisała mi zwolnienie. Z drugiej strony wszystkie nauczycielki dopytywały się o ojca. Albo mnie karały, żeby ściągnąć do szkoły Andrzeja Łapickiego. Oderwały mi tarczę, która była słabo przyszyta. Gdy przyszedł ojciec, zleciało się dziesięć nauczycielek z dyrektorką na czele.
Jak wspomina Pani Tadeusza Konwickiego?
Był bliskim człowiekiem. W jego książkach mam dedykację, że jesteśmy rodziną. Do dziś przyjaźnię się z jego córką, Marią. Jeździliśmy razem do Chałup. Tadeusz obserwował mnie, mówił, że gdy idę po plaży, zawłaszczam ją. „Masz charakter”, mówił.
Ma Pani charakter?
Na starość mi się wyrobił. Konwicki wyglądał, jak zgarbiony mruk, niedostępny. Ale miał wewnętrzne ciepło. Mama go uwielbiała, codziennie rozwiązywali krzyżówki. Mama wisiała na telefonie z Konwickim. A Stanisław Dygat to był intrygant. Puszczał plotki o reżyserach, którzy nie chcieli obsadzić jego żony, Kaliny Jędrusik. Więc dla niego Andrzej Wajda był do niczego. Oczywiście zmienił opinię po „Ziemi obiecanej”. Ale Dygat potrafił być szarmancki, dbał o moją edukację filmową. Przychodził w płaszczu jak wielki sztubak, pukał do drzwi i mówił: „Andrzeju, czy pozwolisz, że pójdę z twoją córką do kina?”. „Proszę cię Stasiu”, odpowiadał ojciec. Zabierał mnie do kina Stolica, dzisiaj Iluzjon. Tam poznałam włoski neorealizm, Felliniego. Gdy po latach spotkałam Felliniego, pomyślałam: „Ja go znam. To Staś Dygat!”.
Pisze Pani, że Chałupy były seksualną szkołą?
Dla dziewczyny wszystko było odkryciem. Widziałam pary chowające się po pokojach, rytuał zdrady. Byłyśmy prekursorkami opalania się nago na wydmach. Ja opalałam się topless. Lusia Wahl namalowała mój obfity wtedy biust pośród wijących się kwiatów. Chciałam powiesić w pokoju, ale ojciec nie dopatrzył się lilij, tylko powyginanych męskich członków. Powiedział, że to absolutnie niecenzuralne. Obrażona Lusia wysłała obraz do Ameryki, podobno kupił go Francis Ford Coppola. Mój akt namalował też Franciszek Starowieyski, ale mu nie pozowałam, czego dzisiaj żałuję. Bo miałem lepszy biust w rzeczywistości niż na obrazie. Cóż, Starowiejski powtarzał: „Cyc nie ch..., stać nie musi”.
Terapeutyzowała się Pani u Roberta De Niro?
To było kuriozalne, ale tak bardzo przeżywałam małżeńskie kłopoty. De Niro przyjechał do Polski w 1985 roku, miał u Polańskiego zagrać Wałęsę. Spotkaliśmy się na kolacji w „Świętoszku”, jedynej reprezentacyjnej knajpie na warszawskim Starym Miście. Stół był długi, trafiło mi się miejsce na przeciwko De Niro. W ramach zabawiania zaczęłam mu swoim kulawym angielskim opowiadać o nieszczęsnej doli żony Daniela. Tak się rozkręciłam, że po półgodzinie spostrzegłam jego znudzona minę, jak z „Taksówkarza”. Do dziś się wstydzę. Następnego dnia było przyjęcie w dworku pod Jabłonną. Na widok De Niro uciekłam, lecz wpadłam na niego w jakimś pokoju, nawet miło się uśmiechnął. Ale niesmak pozostał.
Krystynie Jandzie też się Pani zwierzała?
Wiadomo, przyjaźnimy się od 40 lat. Ale na moje nieszczęście ona wszystko robi pod narkozą, nawet zabiegi stomatologiczne. Jednego dnia wszystko jej poopowiadałam, drugiego dzwoni do mnie: „Słuchaj, jak się wybudziłam z narkozy, to lekarze stali nade mną bardzo zasłuchani, powiedzieli, że się dużo dowiedzieli o panu Olbrychskim. Strasznie cię przepraszam!”.
To zabawne historie. A tak serio - jak to jest być żoną niewiernego męża?
Myślę, że nie jest to tylko moje doświadczenie, wiadomo, że miło nie jest. Ale gdy małżeństwo zaczęło się sypać w Paryżu, czułam, że go nie uratuję, bo Daniel musi mieć osobę oddaną mu na sto procent. A ja się już nim zmęczyłam. Coraz bardziej obojętniałam, nie wierzyłam, że to się naprawi. Więc kiedy jego kolejny flirt przerodził się w coś poważniejszego, bo Barbara Sukowa, z którą zagrał w filmie „Róża Luksemburg” w 1985 roku, urodziła mu syna, postanowiłam się rozwieść. Ale to nie było takie proste, bo Daniel jest zdolnym aktorem i zagrał oszalałego z miłości męża. I jeszcze mnie przekonał na kolejne dziesięć lat. Dałam się przekupić chałupą pod Kazimierzem. Kupił ją, gdy usłyszał, że się nią zachwyciłam. Spędziliśmy tam piękne lata po rozwodzie. Tabloidy nie wiedzą, jak liczyć nasze rozstania. Bo 10 lat byliśmy małżeństwem, a rozwód mnie wzmocnił i przyjęłam Daniela z powrotem na swoich warunkach.
Zobacz także: Gdy umierał, wszyscy myśleli, że tylko żartuje. Tajemnica śmierci Jonasza Kofty pozostaje niewyjaśniona do dziś...
Najlepiej się rozwieść, żeby utrzymać małżeństwo?
I być niezależną. Pilnowałam, żeby mieć swoje pieniądze. Ale skończyło się na tym, że jako osoba niepraktyczna, nie pojechałam do notariusza przepisać ten dom na siebie. Więc w końcu on nie jest mój, tylko jego. Podobno właśnie go sprzedaje, ma prawo.
W Pani książce poruszyły mnie sceny, gdy chowa Pani alkohol.
Bałam się picia Daniela. Bardziej niż jego kobiet. Bo alkohol zaburzał nasze życie.
Awantury?
Daniel się awanturował, póki się nie napił. Więc byłam między młotem, a kowadłem. Mam wyrzuty sumienia ze względu na moją córkę, Weronikę. Nie dziwię się, że zaraz po maturze wyjechała do Nowego Jorku. Zawsze była dużo odważniejsza ode mnie. Jest szefową produkcji w domu mody Proenza Schouler, gdzie bardzo artystycznie podchodzą do projektów. Spełnia się. Nie chce ani grosza, sama kombinuje. Jestem z niej bardzo dumna, poradziła sobie w tak trudnym mieście, jak Nowy Jork. Być może trudne dzieciństwo ją zahartowało.
Widujecie się?
Właśnie dzisiaj ląduje. Pojedziemy razem na moją chemię do Katowic. Widzę w niej dużą czułość dla mnie. Całe życie grałam rolę silniejszej niż jestem, znoszącej więcej niż mogę znieść i zawsze uśmiechniętej. Nawet w tej chorobie jestem uśmiechnięta. Ale ona widzi moją słabość. I szalenie mnie wzrusza swoją troską.
Choroba miała wpływ na spisanie Pani wspomnień?
Tak. Wyłączny. Wcześniej bałam się wychylić nosa. Ale Jacek Szczerba, przyjaciel rodziny, namówił mnie najpierw na wydanie „Dzienników” ojca, w których ostro opisuje epokę i znajomych, a potem na napisanie wspomnień.
Daniel Olbrychski wpadł do Pani z szablą po przeczytaniu „Dodaj do znajomych”?
Jeszcze nie. Chyba mu się podoba, że pokazałam go w czasie, gdy był rozrywany na świecie, miał propozycje filmowe, kochały się w nim piękne kobiety. Jego próżność ocaliła moją głowę.
Przestraszyłam się, jak usłyszałam diagnozę. To był niemiły dzień.
A jak inni reagują?
Jestem bardzo zaskoczona, jak książka została dobrze przyjęta. Ludzie odbierają w niej ciepło i czułość.
I poczucie humoru.
Niechcący wyszło, bałam się, że jest za złośliwa. A tymczasem największe pretensje mają ci, o których nie napisałam. „Dlaczego o mnie nic nie ma?”. Kto wie, może powstanie ciąg dalszy? Wydawnictwo bardzo mnie namawia.
Jak dziś wygląda Pani życie?
Żyję troszkę tym, co było, nie ukrywam. Czytam w kółko te same książki. Znowu przeczytałam całego Konwickiego. Wzruszyłam się, bo w „Zwierzoczłekoupiorze” jestem opisana jako dziewczynka. O czym zapomniałam. Nie planuję przyszłości. To zasługa choroby. Jak jestem silniejsza, gdzieś sobie jadę. Byłyśmy z Magdą Umer i Krysią Jandą w Prowansji. Chłonęłam widoki, pola lawendy. Nasycam się. Wcześniej tego nie miałam. Zawsze stres. Dwadzieścia lat przepracowałam w telewizji, tam teraz wszyscy przygnębieni, zdenerwowani. Mnie to ominęło. Wystarczy być, jak pisał Jerzy Kosiński.
To najważniejsze?
A takie trudne. Ludzie chodzą na medytację, terapie. Ja sama z siebie tego doświadczam. Chcę jeszcze troszkę pociągnąć, bo mnie coraz więcej rzeczy interesuje. Cieszę się, że się zmobilizowałam. Miałam roczną przerwę w leczeniu, wydałam „Dzienniki” i swoją książeczkę. Ośmieliłam się.
A czy choroba budzi w Pani lęk?
Jakoś jest stłumiony. Zastanawiam się, dlaczego. Przestraszyłam się, jak usłyszałam diagnozę. To był niemiły dzień. Ale pomyślałam: „Miałaś takie ciekawe życie, tylu ludzi poznałaś, jakbyś miała dwa życia!”. Warto mieć wspomnienia. Ratują mnie od smutku.
Zobacz również: Wspólne życie nie było im pisane, rozstali się przez zazdrość. Historia miłości Andrzeja Kopiczyńskiego i Marii Chwalibóg