Reklama

Orina Krajewska, córka Małgorzaty Braunek i Andrzeja Krajewskiego, jest aktorką. Oryginalne imię zawdzięcza mistrzowi zen, buddyjskiemu guru matki. Orin znaczy Oświecona Miłość. Małgorzata Braunek, jedna z najzdolniejszych aktorek swojego pokolenia. Zagrała między innymi Oleńkę w „Potopie”, Łęcką w „Lalce”. W latach 80. niespodziewanie przerwała karierę, by wrócić na plan w 2001 roku. Trzykrotnie zamężna, matka Oriny i Xawerego Żuławskiego. Odeszła 23 czerwca 2014 roku, w wieku 67 lat.

Reklama

„W telefonie komórkowym mam zdjęcia mamy zrobione, kiedy była już chora. Ale to nie znaczy, że tylko taką chcę ją pamiętać. Mam wrażenie, że dopiero teraz przeżywam chorobę mamy. Dopiero teraz jestem gotowa, żeby się z tym wszystkim mierzyć. Choć minął prawie rok od jej śmierci, codziennie mi jej brakuje”. Orina Krajewska, córka Małgorzaty Braunek, we wzruszającej rozmowie dla VIVY! wspomina mamę. Czy te wspomnienia są bolesne? – pyta Alina Mrowińska. W ramach cyklu Archiwum VIVY! przypominamy rozmowę Aliny Mrowińskiej z Oriną Krajewską, która ukazała się w marcu 2015 roku.

Podczas choroby jaśniała uśmiechem – zewnętrznym i wewnętrznym. Tu październik 2012 rok.

archiwum prywatne

Orina Krajewska o mamie: wywiad

Wierzysz, że mama gdzieś jest, w innym wymiarze?

Szukam odpowiedzi. Często się zastanawiam, gdzie jest ten wymiar, co on oznacza. Bardzo chciałabym wiedzieć, chociaż to zawsze pozostanie czymś, w co po prostu wierzę. Pewności przecież nie będę miała. Nigdy się nie dowiem, czy po tamtej stronie coś jest… Dopiero kiedy sama odejdę, dowiem się, gdzie się idzie… I co się tam dzieje…

Ale jakieś TAM jest?

Głęboko wierzę, że idzie się gdzieś dalej. Bliska jest mi buddyjska filozofia, w której wierzy się, że istnieje reinkarnacja, taka droga z życia do życia. Pewnie najsłuszniej jest szukać tej nieobecnej osoby w sobie i wszystkim dookoła. Usłyszałam ostatnio taką przypowieść, metaforę, która bardzo do mnie przemówiła. Posłuchaj: nauczyciel jest jak stempel przyciśnięty do białej kartki, którą jest uczeń. Kiedy ten stempel oddzielisz od kartki, dopiero wtedy widzisz, co zostało, jaki znak. Tak jest z ludźmi, którzy odeszli. Co mama pozostawiła w tych wszystkich osobach, z którymi się zetknęła? To jest ten jej duch, którego warto szukać. Cały czas się zastanawiam, jak ona żyje we mnie.

Co pozostawiła w Tobie…

Chyba nie ma konkretnej odpowiedzi na to pytanie. Całą siebie… Często po prostu czuję, w jaki sposób by zareagowała na pewne sytuacje. Mam takie mocne poczucie, że wprawdzie nie ma jej tu fizycznie, ale jej sposób pojmowania świata jest we mnie. Mama miała wyjątkowe podejście do ludzi, potrafiła wchodzić w czyjeś buty. Często mówiła: „Ale spójrz z jego perspektywy, musisz zrozumieć, że ten człowiek…”. I wiesz, to już nie jest jej, tylko staje się moje. Oglądałam niedawno twoje telewizyjne nagranie mamy. Ostatnie. Ale jeszcze z okresu, kiedy dobrze się czuła…

Jesień 2013, po pierwszej operacji. Małgosia wspominała całe swoje życie.

Uderzyło mnie takie ogromne ciepło. Była słoneczna i ciepła… Taka we mnie żyje.

Lato spędziłaś w Dębkach, ukochanym miejscu mamy.

To też moje miejsce. Prawie się urodziłam w Dębkach. Był sierpień, rodzice całe lato spędzili w swoim domku i wracali do Warszawy dosłownie dzień przed porodem. A teraz… To było uderzające zobaczyć domek bez mamy. Przez cały czas jej choroby tata remontował domek po pożarze, rozbudowywał kuchnię specjalnie dla mamy, bo zawsze marzyła o większej. Już tego nie zobaczyła… Bardzo chciała tam pojechać, przez telefon kierowała remontem. W te wakacje w Dębkach byliśmy wszyscy razem – mój ojciec, bracia z rodzinami.

Mocno tam czułaś jej obecność?

Mocno czuję jej brak. Wakacje w Dębkach wspominam bardzo mgliście. Właściwie nie wiem, gdzie wtedy byłam.

W domu rodziców w Wilanowie wisi dużo zdjęć mamy. To nie boli?

W pierwszych miesiącach bolało. Ale do wszystkiego się przyzwyczajamy. Do miejsc, do ludzi, do widoku konkretnych zdjęć też. Ale zobacz, w moim mieszkaniu nie ma zdjęć mamy. Niedawno pomyślałam, że chciałabym powiesić na płótnie jej duże zdjęcie. O, tutaj przy schodach. Ale jeszcze tego nie zrobiłam, pewnie nie jestem gotowa. Mam swoje zdjęcia w telefonie, które robiłam mamie przez cały okres choroby. Znam je, często do nich wracam.

Dlaczego je robiłaś?

Z czułości, z przeczucia, że to jest ważny moment. Walczyliśmy za wszelką cenę, ale też wiedziałam, że na nic w życiu nie ma gwarancji.

Na tych Twoich zdjęciach Małgosia jest już zmieniona przez chorobę… Chciałaś ją taką mieć?

Ciekawe pytanie. Myślę, że to wcale nie oznacza, że chcę ją taką pamiętać. Nie wiem… Mam wrażenie, że dopiero teraz przeżywam chorobę mamy. Kiedy żyła, byłam w całkowitej mobilizacji i walce. Powiedziałam sobie, że nie rozpaczam, tylko działam. Jest cel i trzeba go osiągnąć. Wyzdrowieć. Dopiero teraz docierają do mnie pewne fakty z choroby. Kiedy się jest tak skupionym na działaniu, trudno jednocześnie wszystko analizować, dawać przestrzeń na lęk i wiele innych bardzo trudnych uczuć. Dopiero teraz jestem gotowa, żeby się z tym wszystkim mierzyć. Na szczęście mam wspaniałych ludzi wokół siebie, którzy towarzyszyli mi przez cały czas choroby mamy. Teraz też są.

Jakie wspomnienia mamy najczęściej do Ciebie wracają?

Na ten moment te z choroby. I to z ostatniego okresu, kiedy było bardzo ciężko.

A Twoje pierwsze wspomnienie związane z mamą?

Miałam niecałe trzy lata. Mieszkaliśmy jeszcze na Sobieskiego. Pomiędzy kuchnią a salonem wisiała drewniana kwadratowa huśtawka. Siedziałam w niej, a mama coś robiła w kuchni. Miała długie, karbowane blond włosy, długą spódnicę. Chyba obierała ziemniaki. A ja już nie za bardzo chciałam się bujać (śmiech).

Czytaj również: Katarzyna Sokołowska została matką przed 50. Nie mogła znieść jednego

Orina Krajewska z mamą w dzieciństwie

archiwum prywatne

Jaką mamą była Małgorzata Braunek?

Jaką mamą była Małgosia?

Kiedy mnie urodziła, już nie grała, dużo czasu spędzała ze mną. Oboje rodzice mieli wolne zawody i zawsze byli „pod ręką”. Zazdrościłam koleżankom, że wracają ze szkoły do pustego domu (śmiech). Na początku lat 90. jeździłam z rodzicami do Sosnówki koło Karpacza na praktyki buddyjskie.

I jak to wspominasz?

Świetnie. Wolność. Góry, strumyk, stary poniemiecki pensjonat i kilka dobudowanych domów na ogromnej przestrzeni. Przyjeżdżali ludzie z całego świata. Dużo było dzieci w moim wieku. Do tej pory mam bliskich znajomych z tamtych lat. Przez jakiś czas nawet chodziłam w Sosnówce do zerówki. Godzinami pałętaliśmy się po ośrodku. Ale nie miałam wrażenia, że jestem porzuconym dzieckiem (śmiech). Pamiętam, że lubiłam się przyklejać do szyby w sali, gdzie dorośli medytowali. Samą rodzice zaczęli mnie zostawiać w Warszawie, jak miałam tak 14, 15 lat. Nie pamiętam zakazów ani nakazów. Jak mi się nie chciało iść do szkoły, mogłam powiedzieć wprost. Szybko zaczęłam chodzić do klubów i z tym też raczej nie było problemu. Mama była całkiem liberalną mamą. Uważnie mnie słuchała, rozmawiała. Bardzo blisko z nią byłam, wiele rzeczy dzieliłam.

A jak zareagowała, kiedy zaraz po maturze wyjechałaś najpierw do Paryża, potem do Londynu?

Miałam wtedy taki okres „ciszy rodzinnej”. Nie bardzo pamiętam, żebym się z nimi w tej sprawie wyjątkowo konsultowała. Bardzo chciałam być samodzielna, niezależna. Mama spokojnie przyjęła to, że wyjeżdżam. Zawsze reagowała otwarcie. Wcześniej, kiedy skończyłam szkołę muzyczną i powiedziałam, że nie chcę już dalej grać, usłyszałam, że ona chce tylko, żebym była szczęśliwa i robiła to, co kocham.

A kiedy postanowiłaś być aktorką, co powiedziała?

Podobała jej się moja szkoła aktorska w Londynie. To, że każdemu pomagali odkryć w sobie coś specjalnego, unikalnego. Kiedyś mi nawet powiedziała, że sama chętnie by tam postudiowała. Ale na początku była zaskoczona moją decyzją, trochę sceptyczna.

Myślisz, że bała się, jak sobie poradzisz?

Na pewno. I nie dziwię jej się. Trudny kawałek chleba (śmiech). Ale mama ostrzegała mnie przed czymś zupełnie innym. Poznała inną, ciemną stronę zawodu niż ta, którą ja poznaję. Ona od razu weszła na Mount Everest, szybko stała się gwiazdą i zobaczyła, że to nie tylko lukier. Ja natomiast wiem, jak to jest czekać na role, mieć poczucie niespełnienia, niepewności. Nadgryzłam jabłko, ale nie poczułam jeszcze soku. Wierzę, że to prędzej czy później się wydarzy.

Mama nigdy nie powiedziała, że chciałaby, żebyś miała konkretny, przewidywalny zawód?

Nie, to zupełnie nie w jej stylu. Raczej powtarzała: „Wsłuchaj się w siebie”.

W jakich sytuacjach najbardziej Ci jej brakuje?

W takich zwyczajnych, codziennych. Łapię się na tym, że wychodzę z teatru czy kina i mam ochotę do niej zadzwonić. Albo idę na zakupy i zastanawiam się, który sweter by się jej podobał.

Dużo o niej myślisz?

Dużo. Jest ze mną. Bardzo często chciałabym do niej pojechać i tak zwyczajnie razem posiedzieć. Pogadać o głupotach. Napić się herbaty.

Miałyście swój ulubiony film?

Zastanawiam się… Jednak nie. Mama uwielbiała „Przełamując fale” Larsa von Triera. Ja ten film doceniam, ale jest dla mnie tak ciężki. Bardzo żałuję, że nie zdążyła zobaczyć „The Grand Budapest Hotel” Wesa Andersona. Byłaby zachwycona. Kiedy ja byłam na nim w kinie, ona leżała w szpitalu. Zdążyłam jej opowiedzieć.

Co razem lubiłyście robić?

Chodzić do kina i teatru. Ale nigdy nie robiłyśmy z tego jakiejś celebry. Po prostu dzwoniła, że rezerwuje na coś bilety, i pytała, czy chcę iść z nimi. Mama mi się kojarzy z luzem, nie było w niej żadnego napięcia. Wpadałam do niej i mówiła, że jest zupa i zaraz może mi ją podgrzać. Święta razem… Mama je kultywowała. Było tak rodzinnie, ciepło, wesoło. Taki czas, kiedy wszyscy mogliśmy się spotkać.

Bałaś się tych pierwszych świąt Bożego Narodzenia bez niej?

Bardzo. Uciekłam z moim chłopakiem na Teneryfę. Najważniejsze dla mnie było, żeby spędzić tam Wigilię. Mój ojciec nigdy nie przywiązywał do świąt wielkiej wagi, zawsze robił to dla mamy. Brat pojechał z rodziną do Brazylii. Trudno mi było zaakceptować, że w tym roku stało się coś nieodwracalnego. Że takie święta, jakie były z mamą, nigdy nie wrócą. Ktoś mi powiedział, że śmierć jest jedyną definitywną rzeczą w naszym życiu. Z całą resztą można jeszcze dyskutować.

Zobacz też: Kochał syna, ale nie potrafił się nim zająć. Tak wyglądała relacja Zbigniewa Cybulskiego z jego jedynym dzieckiem

Małgorzata Braunek i Orina Krajewska, Warszawa, 02.02.2012

VIPHOTO/East News

Mieć nadzieję…

Wszystko może się odwrócić, zdarzyć. Życie jest tak bardzo nieprzewidywalne. Nie lubię słów „nigdy”, „zawsze”, „na pewno”. Powinno się je wykreślić ze słownika. Bo to nieprawda. Jedynie śmierć wiąże się z nigdy, zawsze, na pewno.

Małgosia kiedyś mi powiedziała: „Jeżeli coś jest dla nas ważne, powinniśmy robić wszystko, co w naszej mocy, ale też nie przywiązywać się do tego. Ostateczny rezultat nie zależy tylko od naszych starań”. Sporo mam zapisanych jej myśli, które bardzo mi pomagają. Ty też tak robiłaś?

Zrobiłam zdjęcie małej karteczki na jej biurku… Mama leżała wtedy w szpitalu, ja przyjechałam do Wilanowa, weszłam do jej pokoju. Na tej karteczce przeczytałam: „Zostawić stare za sobą”… Jej charakter pisma. Bardzo mnie to poruszyło. „Zostawić stare za sobą”… Nie przywiązywać się do niczego, nie zatrzymywać się. Nie bać się żegnać z niektórymi aspektami siebie.

Czyli bądź tu i teraz…

Ale też rozwijaj się, pracuj nad sobą. Mama bardzo się zmieniła w czasie choroby. Stała się silniejsza. Ciężko nad sobą pracowała. Ciągle zadawała sobie pytania: „Skąd ta choroba się wzięła? Czego mnie uczy?”. W rezultacie stała się o wiele bardziej decyzyjna, asertywna. Myślę, że wcześniej pewną jej słabością była zbyt duża delikatność. Ktoś jej coś zarzucał, a mama nie potrafiła asertywnie odpowiedzieć.

Pamiętam jedno z naszych spotkań, już w czasie choroby. W pewnym momencie powiedziała stanowczo, że nie chce dalej rozmawiać o raku, definitywnie kończy temat.

To była już nowa ona.

Jak Ci powiedziała o chorobie?

Wracałam wtedy z Wrocławia autobusem. Mama zadzwoniła i powiedziała tak wprost, że ma raka. Całą mną telepało, zapytałam: „Ale jak to, będziesz mieć chemię?”. Odpowiedziała: „Tak, ale spokojnie”. Była bardzo rzeczowa, skupiona. Myślę, że wolała mi powiedzieć przez telefon, bo bała się mojej reakcji.

Myślę też, że zadzwoniła do Ciebie, bo nie chciała robić ze swojej choroby jakiejś wielkiej sprawy. Przecież jeśli jest wielka sprawa, to się spotykamy, czekamy na odpowiedni moment.

Tak… Mama od samego początku mówiła nam, że nie przejmujemy się, nie martwimy o nią, nie siadamy i nie płaczemy, tylko działamy. Cała naprzód, silniki są włączone, żagle postawione i płyniemy po zdrowie. A wtedy, kiedy wysiadłam z autobusu i pojechałam do Wilanowa, zobaczyłam ją taką spokojną, rozświetloną. Taka siła z niej wtedy biła, że to było aż nieprawdopodobne. Uspokoiłam się.

Miałam wrażenie, że nie było w niej złości wobec choroby. Próbowała jakby dogadać się z rakiem.

Mama nie traktowała choroby jak wroga, tylko jak jakiś ważny znak w życiu, który trzeba przyjąć i głęboko się nad nim zastanowić. Mówiła, że choroba to część jej, z którą trzeba prowadzić dialog. Zadawała sobie różne pytania – czym jest rak, jak ją zmienia, jakie informacje w niej zostawia. Codziennie wykonywała tę pracę.

Znalazła odpowiedzi?

Tego nie wiem. Myślę, że to było bardzo intymne, tylko w niej. I że odpowiedzi zmieniały się każdego dnia. Miała mnóstwo różnych praktyk, które jej pomagały. Wizualizowała, starała się rozświetlić od środka, wyobrażała sobie zdrowe komórki zamiast chorych. Jest sporo opisanych tego rodzaju praktyk. Myślę, że one bardzo zmieniają wewnętrzną postawę, dodają siły. Mama naprawdę walczyła całą sobą, wszelkimi metodami. Oprócz konwencjonalnego leczenia pomagała sobie masażami, dietą, która wzmacnia system immunologiczny, szukała wsparcia duchowego.

I mimo choroby zachowała radość?

Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że miała niewiarygodną lekkość w chorobie. Nie było w niej ani grama rozpaczy, żalu, gniewu. Nikogo o nic nie obwiniała. Czasami tylko była smutna. Ale to były chwile. Z koleżanką przez telefon zaczęła uprawiać jogę śmiechu. Raz przyszłam do niej do szpitala, akurat nie mogła się zdzwonić z Alicją i mnie zapytała, czy chcę się pośmiać. W pierwszym momencie pomyślałam, że może nie wypada tak w szpitalu, ale spróbowałam. Na początku to było trochę wymuszone, ale szybko śmiałam się całą sobą. Pokój mamy był niedaleko stanowiska pielęgniarek, a jeszcze wszędzie były kamery. Mama powiedziała: „Pewnie mówią, że jesteśmy dwie wariatki” (śmiech). Myślę, że w ciężkiej chorobie należy iść intuicyjnie za tym, co przynosi nam ulgę, daje radość. Mocno zajrzeć w siebie. Zresztą nie tylko w ciężkiej chorobie, w każdej sprawie w życiu.

Mama wierzyła, że wyzdrowieje?

Nie wiem, chyba na takim etapie zaawansowania choroby nie można wierzyć w całkowite wyzdrowienie. Ale na pewno bardzo chciała się leczyć. Wierzyła, że to jeszcze nie teraz…

Że ten czas nie jest tak krótki?

Miała niezwykłą siłę i wolę życia. W ostatnim okresie planowaliśmy przecież wyjazd do kliniki doktora Herzoga pod Frankfurtem. Zebraliśmy na to pieniądze. Nie udało się… Ale jestem przekonana, że gdyby mama żyła, na pewno dziś coś by robiła dla ludzi chorych na raka.

Zobacz też: Poznały się na planie, stworzyły nierozerwalną więź. Oto historia przyjaźni Agnieszki Dygant i Darii Widawskiej

Warszawa, 2000 rok. Małgorzata z mężem Andrzejem Krajewskim na ekumenicznym spotkaniu z Dalajlamą. „Bliska jest mi buddyjska filozofia, w której wierzy się, że istnieje reinkarnacja”, mówi Orina.

agencja gazeta

Nie zdążyłam z Małgosią zrobić wywiadu, w tym ostatnim okresie wielokrotnie się umawiałyśmy, ale z każdym dniem już coraz gorzej się czuła. Wcześniej często mi mówiła, że zrobimy, tylko jeszcze nie teraz.

Mama chciała dokładnie wiedzieć, co chce ludziom przekazać. I że to właśnie ten moment. Byłam przy niej, kiedy pisała list, w którym chciała podziękować wszystkim, że tak hojnie odpowiedzieli na nasz apel. Leżałam obok niej w łóżku. Zdecydowała się powiedzieć, jak bardzo brakuje jej w Polsce holistycznego podejścia do pacjenta. Napisała, że „trzeba leczyć całego człowieka, nie tylko jego organy. Tego się nauczyłam od mojej choroby”… My bardzo często czuliśmy się bezradni, nikt nam nie mówił, jak postępować z różnymi objawami ubocznymi po chemioterapii. Poruszaliśmy się jak we mgle. Coś polecali znajomi, o czymś gdzieś przeczytaliśmy.

W tych ostatnich tygodniach mama wiedziała, że odchodzi? Rozmawiałyście o tym?

Nie. Nie było rozmów o śmierci, o tym, co będzie, jak jej już nie będzie. To była nasza niepisana, świadoma decyzja.

Brakuje Ci takich nieodbytych rozmów?

Nie, bo dla mnie najważniejsze było być. Towarzyszyć. To nie było uciekanie mamy od śmierci, wypieranie jej. Ona żyła, więc oddawała się życiu. Była właśnie mocno TU i TERAZ. Skupiała się na tym, co jest w danej chwili, a nie na tym, co kiedyś będzie. To przez całe swoje życie praktykowała. Nie ma jednej prawdy, jak należy przechodzić przez ostatni okres życia. Ważne, aby być jak najbardziej w zgodzie z sobą. Robić to, co w tym momencie mnie wzbogaca i daje mi komfort. Mama na pewno do końca chciała być blisko życia.

A Ty jak sobie radziłaś?

W takich momentach warto być z ludźmi, nie bać się przyjmować pomocy. Chyba dzięki temu przez to wszystko przeszłam. W kwietniu z powodu stresu straciłam słuch, musiałam brać silne leki o określonych godzinach. I mój przyjaciel dzwonił do mnie przez dwa miesiące dwa razy dziennie. Każdego dnia. Po to, żeby mi o tym przypomnieć. Bardzo jestem mu za to wdzięczna. Wiesz, jestem już pewna, że żeby móc dawać, trzeba też nauczyć się przyjmować.

Rozmawiałyście z mamą o przeszłości?

Mało. Była w nas silna energia do przodu. Walka o życie. W ostatnim okresie czytałam mamie dużo książek.

Jakich?

W kółko „Jak zostałam wiedźmą” Doroty Masłowskiej. Bardzo ją lubiła.

Fundacja „Bądź” Małgorzaty Braunek już działa?

Naszym pierwszym projektem jest wydanie po polsku znakomitego amerykańskiego kompendium wiedzy na temat raka i konwencjonalnych metod jego leczenia. Oprócz tego robimy dużo miniakcji. 30 stycznia, w dzień urodzin mamy, grupa osób chorych na raka wejdzie na Śnieżkę. Ktoś prowadzi w Warszawie zajęcia jogi dla chorych, koleżanka – warsztaty malarstwa. Każdy, kto chciałby zrobić coś dla chorych na raka, ma własny pomysł, może się do nas zgłosić. Wiem, że przyjdzie moment, kiedy sama też będę gotowa na swoją akcję. Tyle się nauczyłam od mamy w czasie jej choroby, że nie mogę o tym zapomnieć.

Czego wtedy się nauczyłaś?

Że w każdej, najcięższej sytuacji można pięknie żyć, czerpać z tego życia radość. Tylko nigdy nie wolno się poddać.

Czytaj też: „To było jak rażenie piorunem!”. Ewa Bem i Ryszard Sibilski są razem od 43 lat. Historia ich miłości wzrusza do łez

Orina, absolwentka londyńskiej szkoły aktorskiej, zadebiutowała u boku matki w kochanym przez widzów serialu „Życie nad rozlewiskiem”

Adam Pluciński/MOVE
Reklama

Rozmawiała Alina Mrowińska

Reklama
Reklama
Reklama