Reklama

Mistrz słowa. Niezmordowany tropiciel „pypci na języku”. Przenikliwy obserwator rzeczywistości. Beacie Nowickiej opowiada o narodzinach słowa „celebryta”, dlaczego Wisławę Szymborską bawiła komórka, o dziaderstwie, ceramice łazienkowej dolnej, finalnej destynacji, barokowych jadłospisach, hurtowej głupocie, soszalach, onych i nas oraz… „zakalcu w ustach”.

Reklama

Michał Rusinek w wywiadzie dla VIVY!

Dwadzieścia pięć lat temu ukazał się pierwszy numer magazynu VIVA! Kilka miesięcy wcześniej, w październiku 1996 roku, Wisława Szymborska dostała Nobla, a Pan robotę – przygodę życia.

Można to tak nazwać. To były zupełnie inne czasy, językowo również. Nie istniało wówczas polskie słowo „celebryta” i kiedy Szymborska dostała Nobla, to pisało się po angielsku, że ona jest „celebrity”. Dzisiaj „celebryta” to słowo ambiwalentne. Z jednej strony ma zabarwienie negatywne, bo uważa się, że to jest człowiek znany z tego, że jest znany, i tylko tyle. Z drugiej mówi się też w ten sposób o ludziach, którzy mają coś do powiedzenia, ale którym udało się przedostać do mediów. Więc celebryta zmienia swoje znaczenie.

Kiedyś celebryty nie było, a teraz…

…trudno sobie bez niego wyobrazić opis rzeczywistości społecznej. À propos celebryty, mam prywatną historię. W tamtych czasach na poczcie spędzałem dużo czasu, bo to był podstawowy kanał komunikacji. Tak się zdarzyło, że w jakimś kolorowym piśmie ukazał się ze mną wywiad i moje życie się zmieniło, ponieważ zostałem celebrytą. Dowiedziałem się o tym w ten sposób, że przyszedłem na pocztę, podałem awizo, już wyciągałem dowód osobisty, ale pani powiedziała: „Nie trzeba” i wbiła pieczątkę „Znany osobiście”. Druga historia wydarzyła się po śmierci Szymborskiej. Otóż zostałem zaproszony na bal TVN, na którym bywałem przez kilka lat z rzędu, przekazując różne przedmioty z naszego archiwum na licytację, gdzie osiągały zawrotne ceny. Pędziłem po czerwonym dywanie i w pewnym momencie paparazzi zatrzymali mnie na ściance. Stanąłem z głupią miną, ale oni też mieli głupie miny, bo wyraźnie nie wiedzieli, kim ja jestem. Po kilku sekundach jeden z nich scenicznym szeptem powiedział: „Nikt” i mogłem iść dalej. Zrozumiałem, że jednak prawdziwym celebrytą nie jestem.

Tu bym polemizowała. Porozmawiajmy o tamtej rzeczywistości, o zmianach, które galopowały na różnych poziomach. Domyślam się, że Pan objaśniał Szymborskiej nowy świat?

Szymborska wiedziała, że jest coś takiego, jak internet, faks, e-mail. Bardzo się dziwiła, że Karl Dedecius, jej tłumacz na niemiecki, nie ma adresu e-mailowego i trzeba do niego pisać listy, a ja byłem zdumiony, że ona to w ogóle zauważyła. Pojawiły się pierwsze komórki, najpierw jedną sprawiłem sobie, później Szymborskiej i dołączyłem odręcznie napisaną instrukcję obsługi. Kiedyś do mnie zadzwoniła, bo chciała sprawdzić, czy to działa. Odebrałem, mówiąc: „Dzień dobry, pani Wisławo”, a ona na to: „A skąd pan wie?”. „Bo widzę”, powiedziałem. „Ojej, a ja nieubrana”. Już wtedy przeczuwała pojawienie się Pegasusa.

Celne!

Kiedy patrzymy na język, zwłaszcza ostatnich 10 lat, bardzo dobrze widać, że weszło do niego mnóstwo określeń związanych z tą komunikacją. Dla mnie ukoronowaniem sytuacji, w której komunikacja wirtualna wpływa na treść naszej komunikacji face to face, było to, że kilka lat temu młodzieżowym słowem roku zostało XD, emoji roześmianej buźki, który wszedł do naszego języka. Kiedy zrobię coś dziaderskiego, moja córka mówi do mnie: „Iks de”. Bardzo przydatne słowo.

Ile Natalia ma lat?

Dwadzieścia trzy lata, całe jej życie przypada na ten okres, o którym mówimy. Kolejne ciekawe słowo, które znaczy co innego – „aplikacja”. Kiedyś była to technika zdobienia, krawcowa naszywała aplikacje na sukienkach. Pod wpływem angielskiego aplikacja zastąpiła podanie, pojawiło się CV, a nie życiorys. I w końcu stała się tak zwaną apką, oprogramowaniem, które mamy w każdym mobilnym urządzeniu. Powstało nowe znaczenie, które przykryło poprzednie. Myślę, że tego krawieckiego nikt już nie pamięta, poza takim mastodontem jak ja.

I paroma kobietami z naszego pokolenia. Szymborska miała ulubione słowo, związane z rozwojem technologii, które ją rozśmieszało?

Komórka ją śmieszyła, bo jednak kojarzyła jej się z pomieszczeniem na podwórku.

A Pan?

Mnie zachwycił język pandemii: wszystkie zoomy, zumowanie, zzumujmy się albo teamsy, teamsowanie. Moim ukochanym jest słowo, które powiedziały do mnie kiedyś dzieci. Na początku pandemii miałem spotkanie z polskimi dziećmi mieszkającymi za granicą. Spotkanie było on-line i dzieci zaczęły krzyczeć „Pan jest zmutowany!”. Myślałem, że chodzi o jakąś mutację wirusa, a chodziło o słowo „mute”. Zmutowany, czyli mam włączony „mute”, czyli wyciszony mikrofon. Tak naprawdę użytkownicy języka polskiego nie popisali się językowo, niewiele jest typowo pandemicznych słów, w przeciwieństwie do Rosjan, którzy wprowadzili podział na sididomców, czyli tych, którzy siedzą w domu w czasie pandemii, i pogulianców, czyli tych, którzy chodzą na spacery.

Czytaj też: Michał Rusinek: „To przez Szymborską przestały mnie śmieszyć dowcipy”

Zdjęcia Bartek Wieczorek/Visual Crafters

Nasze pokolenie było świadkiem zmian ustrojowych, za którymi musiały iść zmiany językowe.

Ikona kiedyś oznaczała obraz o tematyce religijnej z kręgu kultury bizantyjskiej. Poza tym osobę, która jest symbolem czegoś, na przykład mody. Dziś ikona czy ikonka to obrazek symbolizujący program komputerowy, plik, operację. Pisałem w jednej z książek o słowie „zagraniczny”. Za mojego dzieciństwa i młodości „zagraniczny” był synonimem słowa „luksusowy”. W tej chwili nic nie znaczy. Szalenie zabawne było wkraczanie anglicyzmów do języka polskiego, bo pokazywało, że już jesteśmy w Europie i czujemy się bardziej zachodni niż wschodni. Mnie zachwycił mój lokalny sklep „Wod-kan-gaz”, który bardzo szybko przemianował się na „Salon łazienkowy”, niezbyt fortunnie, ale nowocześnie. Musiałem kiedyś kupić muszlę klozetową, swoją drogą chyba tylko w języku polskim ten przedmiot tak romantycznie się nazywa. Muszla, czyli morze, zaślubiny z morzem… W językach, które znam, to jest po prostu miska klozetowa. Więc mówię: „Poproszę muszlę klozetową”, a pan subiekt spojrzał na mnie jak na jakiegoś insekta i powiedział: „Rozumiem, że chodzi panu o ceramikę łazienkową dolną”. Wszystko trzeba było nazwać na nowo.

I koniecznie światowo. Rozbawił mnie Pan.

Ale zmierzam do czego innego. Jednym z najbardziej irytujących mnie słów jest słowo „destynacja”. Kiedyś na lotnisku, kiedy kupowałem, nie ukrywam, butelkę alkoholu, zapytano mnie: „Jaka jest pana finalna destynacja?”. Spojrzałem na tę butelkę i powiedziałam, że prawdopodobnie Cmentarz Rakowicki. „Dedykowany” – to jest kolejne słowo, które doprowadza mnie do szału.

Mnie również, słyszę je ciągle w pendolino, jak jadę do Warszawy.

Pendolino to mój ulubiony temat. Tam „dedykowana obsługa WARS” troszczy się o pasażerów, a pociąg „doznaje opóźnienia”, co już ma podtekst erotyczny… Największa zmiana w ciągu ostatnich 10 lat to serwisy społecznościowe. Tam nieomal przeniosło się nasze życie. Niedawno byłem świadkiem w procesie Jakuba Żulczyka, gdzie kazano mi wyjaśnić, jaki status teoretycznoliteracki ma post na Facebooku. Nie jest to prosta sprawa, ale próbowałem dowieść, że post, w którym posłużył się tak zwanym mocnym słowem, najbardziej przypominał felieton, w którym jest miejsce na własne, nawet ostre opinie.

Uratował mu Pan skórę.

Nie wiem, czy ja, pewnie prawnicy, ale może odrobinkę się przyczyniłem. Moja rodzina obawiała się, że Kubę wypuszczą, a mnie wyprowadzą w kajdankach, jeśli w sądzie nie poskromię języka albo wybuchnę śmiechem. Ale udało mi się zachować powagę. Zresztą język związany z soszalami – „soszale” to bardzo ładne słowo – jest dość specyficzny. Mój syn, który ma 18 lat, utrzymuje kontakty z kolegami właściwie wyłącznie przez komputer. Bardzo dobrze odnalazł się w pandemii. Wirtualność nie tylko uzupełnia, ale w gruncie rzeczy zastępuje nam realność. Tego Szymborska nie zdążyła doznać. I pewnie by tego nie zaakceptowała. Istnieje jeszcze jedna sfera, która mnie ciekawi, mianowicie kuchnia, bo w ciągu ostatnich 25 lat Polacy zaczęli zupełnie inaczej jeść. Otworzyliśmy się na inne kuchnie, inne kultury.

A w naszym języku pojawiła się kolejna grupa nowych słów, które sprawiają nam problemy językowe.

Jak poprawnie wymówić: gnocchi, macchiato, foie gras, caffè latte? Tępię wszystkie „gniotki” i „macziato”, ale umiarkowanie wyśmiewam się z wymawiania obcych nazw, ponieważ sam się sparzyłem. Poleciałem do Wietnamu, na lotnisko przyjechał po mnie były ambasador Wietnamu w Polsce i zapytał, czy znam jakieś słowo po wietnamsku. Odpowiedziałem, że znam słowo „pho”, bo bardzo lubię zupę, która tak się nazywa. Wtedy on oraz jego kierowca zaczęli się śmiać i tak energicznie klepać po kolanach, że zrobiło się niebezpiecznie. Okazało się, że język wietnamski jest językiem tonalnym, w zależności od tego, na którym tonie wypowie się samogłoskę, otrzyma się trzy różne słowa. Ja powiedziałem słowo „kurwa”. Jeszcze jest zaułek, no i zupa. Wracając do kuchni, otworzyliśmy się na różnego rodzaju smaki, ale wciąż najbardziej smakuje nam kuchnia polska i włoska, co widać szczególnie na prowincji. Ewentualnie kebab, ale do niego mamy ambiwalentny stosunek, bo on ciągnie za sobą bagaż kulturowy, który nam nie bardzo odpowiada. Stąd w Lublinie powstał „Kebab u prawdziwego Polaka”, żeby ten kulturowy dylemat jakoś rozwiązać.

Zobacz także: On był sekretarzem Wisławy Szymborskiej, ona asystentką żony Czesława Miłosza!

Zdjęcia Bartek Wieczorek/Visual Crafters

Na pewno tam nie pójdę… Zmieniła się też poetyka naszych jadłospisów.

Czyli menu. Nie można po prostu oferować kotleta schabowego z kapustą i ziemniakami, bo to banalne. Lubię knajpy przydrożne, ale jeśli gdzieś jest oferowane „jadło z koryta”, to nawet się nie zatrzymuję. Są też menu barokowe, gdzie „gęsie żołądki zażywają kąpieli w aromatycznym sosie”, a „bitka wołowa zasiada na postumencie z rumianych kopytek”. To jest oczywiście szok po PRL. Często, gdy jem jakieś egzotyczne danie, dzwonię do Joanny Szczęsnej, z którą się przyjaźnię, a która walczyła z komunizmem i sporo przesiedziała w więzieniu, i mówię, że to dzięki niej.

Między innymi.

Między innymi, oczywiście. Ale zawsze jestem jej bardzo wdzięczny. W ciągu tego ćwierćwiecza ważne zmiany zaszły także w warstwie społecznej. Zaczynamy wreszcie dostrzegać innego, innych. Uświadomiliśmy sobie, że w Polsce są ludzie, którzy wyznają różne religie, mają różne orientacje seksualne i że kobiety nie są gorszym rodzajem człowieka. Te zmiany często wywołują lęk, że świat ustabilizowany i uporządkowany nagle nam się rozsypie. Pokolenie moich dzieci jest już bardzo wyczulone na wszelkiego rodzaju dziaderstwo. Kolejne znakomite słowo. Wskazanie, że dziaderstwo to zestaw cech niepożądanych w inkluzywnym społeczeństwie, jest moim zdaniem dużym osiągnięciem. Bardzo mi się podobała dyskusja wokół feminatywów. Przyjaźnię się z Krystyną Zachwatowicz, która brała udział w powstaniu warszawskim, ale długo przekonywała się do słowa „powstanka”. Nikt nie powie o Krystynie Jandzie, że jest aktorem, ale reżyserka brzmi trochę niepoważnie, bo to przede wszystkim pomieszczenie w studiu radiowym lub telewizyjnym. Wszystko jest kwestią przyzwyczajenia. Słowo „gościni”, które wciąż niektórych wkurza, przebiło bańkę. Przestało być słowem gettowym, używanym wyłącznie w środowisku feministycznym, i weszło do mainstreamowego radia. Pewnie w telewizji publicznej jeszcze jakiś czas nie usłyszymy tego słowa, ale do czasu, do czasu…

Co jest największym wyzwaniem językowym?

Myślę, że język związany z osobami niebinarnymi, który mnie bardzo interesuje. W tej chwili w Polsce jest takich osób prawdopodobnie ponad 100 tysięcy, jest to na tyle dużo, że warto pochylić się nad tym zjawiskiem i zobaczyć, jak sobie może z nimi poradzić język. W angielskim można używać formy they/them, która nie wskazuje na płeć. Polski jest silnie zgenderyzowany i kwestia rodzaju pojawia się zawsze, gdy mówimy coś w czasie przeszłym. Ale mamy przecież rodzaj nijaki. Jego forma może być postrzegana jako deprecjonująca, ale jeśli się do niej przyzwyczaimy, to przestanie. Możliwe, że będziemy mieli niebawem kolejną językową rewolucję. Możemy sięgnąć do Stanisława Lema i opowiadania „Maska”, w którym bohater/bohaterka, kiedy jeszcze nie ma płci, mówi o sobie: „Urodziłom się”. Bardzo ładna forma.

A co z językiem polityki, debaty publicznej? Pełno w nich chamstwa i agresji.

Polityka zawsze była agresywna, ona w jakimś sensie karmi się agresją. Nie łudźmy się, że w jakimkolwiek systemie politycznym politycy rozmawiają ze sobą wyłącznie uprzejmie. Nawet w liberalnych demokracjach w dyskursie polityków pojawiają się argumenty ad personam czy inwektywy. Z punktu widzenia polityków chodzi o to, żeby przewalczyć swoje, wygrać i zdobyć władzę. Język stał się bardziej agresywny dlatego, że językiem debaty publicznej przestała rządzić metafora sportowa, dzięki której wyobrażamy sobie politykę jako rozgrywkę sportową, toczoną zgodnie z regułami gry. Za sprawą partii rządzących zaczęliśmy myśleć o polityce jako o wojnie. W polityce nie ma już przeciwników, są za to wrogowie. A wroga trzeba, jak to się teraz mówi, „zaorać”. Kolejne słowo, które niedawno weszło do języka.

Z Katarzyną Kłosińską napisał Pan książkę o tym, dlaczego język, którym mówi obecna władza, tak mocno przypomina język PRL.

Uświadomiłem sobie, że figurą, która dziś rządzi językiem i rządziła językiem PRL, jest figura antytezy, to znaczy podziału świata na dwie strony: bohaterów i zdrajców, ubeków i opozycjonistów, dobry sort, gorszy sort. My i oni: rząd mówił tak o opozycji, opozycja o rządzie. Po 89 roku zaproponowano nam inną figurę: figurę różnorodności, która dla wielu osób, zwłaszcza tych, które przyzwyczaiły się do czarno-białego świata, była trudna do przyjęcia. Teraz u władzy są ci, którym ta różnorodność nie odpowiadała. No więc co robi władza? Wywołuje poczucie lęku, zagrożenia: zagraża nam Bruksela, Niemcy, LGBT i uchodźcy. Słowo, które drastycznie zmieniło znaczenie za sprawą manipulacji propagandy, to „uchodźca”. Chrystus był uchodźcą, jesteśmy rzekomo katolickim krajem, pielęgnujemy tradycję zostawiania pustego nakrycia przy wigilijnym stole, a uchodźca stał się synonimem zagrożenia. Ktoś mi powiedział, że to słowo stało się najgorszą obelgą wśród przedszkolaków. Kiedy chcą komuś naprawdę dokuczyć, to krzyczą na niego: „Ty uchodźco!”. To jest straszne, bo pokazuje, że język władzy nie jest oderwany od języka społeczeństwa i przenika nawet do przedszkola.

Szymborska mówiła, że „Ludzie głupieją hurtowo i mądrzeją detalicznie, dlatego kochamy i popieramy przypadki detaliczne”.

Psychologia tłumu. Jak w tłumie, to raczej zawsze w dół. Dobrze to ilustruje przypadek mojej żony, która jest lekarką i udało jej się przekonać bardzo wielu pacjentów przeciwnych szczepieniom na covid, żeby się zaszczepili. Moim zdaniem, gdyby ci pacjenci przyszli do jej gabinetu wszyscy naraz, to nie daliby się przekonać. Pojedynczo – tak, w tłumie już nie.

Pozytywne przesłanie na puentę?

Reklama

Politycy ze wszystkich partii próbują nam popsuć język. Wierzę w coś takiego, jak żywioł języka. Język jest bytem, który sobie poradzi, w końcu wypluje te frazy i słowa, które, jak śpiewał Wojciech Młynarski, „zakalcem w ustach nam wyrosły” i które uniemożliwiają nam rozmawianie ze sobą. Strajki Kobiet pokazały, że w Polsce żyją młodzi ludzie, którzy nie są głupi, mają swoją wrażliwość, otwartość, czerpią wiedzę z nowych źródeł. Ich wrażliwość i ich język daje mi nadzieję.

Zdjęcia Bartek Wieczorek/Visual Crafters
Reklama
Reklama
Reklama