Reklama

Rok temu odeszła mama Maryli Rodowicz, pani Janina Rodowicz-Krasucka. Miała 93 lata i do ostatnich chwil opiekowała się nią córka. Piosenkarka okryła się żałobą do dziś nie może pogodzić się z jej śmiercią. Na szczęście ma wiele wspaniałych wspomnień związanych z matką. Kiedy likwidowała mieszkanie po niej, znalazła dużo zdjęć i pamiętnik, który okazał się niezwykle ciekawy. O swoich odkryciach i wspomnieniach Maryla Rodowicz opowiedziała Krystynie Pytlakowskiej.

Reklama

– Pamiętniki mamy przeczytałaś z dużą ciekawością.

Tak, zwłaszcza jej zapiski, kiedy siedziała ze mną w brzuchu w więzieniu NKWD w Wilnie, a potem dwa miesiące jechała pociągiem bydlęcym z Wilna do Zielonej Góry, żeby spotkać się z moim ojcem. Potem zsunęła się ze schodów w księgarni, którą razem z ojcem prowadzili. Wróciła do domu, umyła okna i podłogę, zjadła kołduny, a zaraz potem ja się urodziłam, i kiedy do chrztu wiozły mnie konie wojskowe, które poniosły, bryczka się roztrzaskała, a przystojny porucznik, nomen omen Krwawicz, który powoził, wrócił z zabandażowaną głową. Jakimś cudem nic mi się nie stało. Moja mama napisała potem w pamiętniku w latach 70., że w związku z tym Marylce trzeba wybaczyć te jej ekstrawagancje kostiumowe i życiowe, bo tyle przeszła. Pisała też, że ponieważ byłam wcześniakiem, miałam czerwoną skórę i byłam strasznie brzydka. Do tego chude nóżki jak patyki, wielkie stopy i cały czas płakałam. Żałuję, że wcześniej tych luźnych kartek nie przeczytałam. A tak to już tego z mamą nie przegadam.

Śmierć matki była dla niej bardzo trudna

Kiedy złamała nogę i ortopeda we Włocławku powiedział, że już nie wstanie, a ja na to: „Co pan opowiada, dlaczego ma nie wstać?”. „A dlatego, że ma 92 lata i jak ktoś w tym wieku kładzie się do łóżka, to nie wstaje”. „Co pan takie rzeczy opowiada? Ma mocne geny, jak ja”. Kiedy w Piasecznie rozmawiałam z ordynatorem, bo mamę zabrało pogotowie do szpitala z zapaleniem płuc, i on powiedział, że mama jest w ciężkim stanie, nie mogłam w to uwierzyć. „Co pan opowiada? Wyjdzie z tego”. Ale po tygodniu umarła.

– Przechodziłaś przez to wszystko sama, nie było kogoś, kto by Cię wspomógł psychicznie?

Dzieci mnie wspierały.

– Ale dzieci zawsze są daleko. A Ty byłaś najbliżej swojej matki.

Miałam trzy panie do pomocy. Przychodziła rehabilitantka, lekarze byli pod parą.

– Miałam na myśli to, że dramaty spotykają nas seriami. Rozstanie z mężem, choroba mamy i jej śmierć. Naprawdę jesteś bardzo silna.

No chyba jestem i umiem sobie wytłumaczyć, że coś jest nieodwracalne, że to już się zmieniło, dokonało, więc nie ma powodów się buntować. Trzeba iść dalej. Poza tym powtarzam sobie, że nie mnie jedną to spotyka.

Reklama

Cały wywiad do przeczytania w najnowszej VIVIE!

Piotr Porębski
Reklama
Reklama
Reklama