Ksiądz Jan Kaczkowski żył na pełnej petardzie. Kochał ludzi, inspirował, pomagał
Z biskupami miał na pieńku
Kochał życie i ludzi. Ksiądz Jan Kaczkowski żył na pełnej petardzie. Duchowny, który od lat walczył z nowotworem, miał 38 lat. Zmarł w drugi dzień świąt wielkanocnych 28 marca 2016 roku. Ludzie modlili się za niego i wszyscy mieli nadzieję, że skoro tyle razy umknął chorobie, to i teraz mu się to uda. Niestety chwilę później przekazano smutną informację o jego odejściu... O swoje życie nie targował się z Panem Bogiem. Dawano mu zaledwie sześć miesięcy, a on każdy dzień traktował, jakby był cudem... Tak mówił o chorobie, życiu i śmierci.
[Ostatnia aktualizacja treści na VUŻ 28.03.2024 r.]
Ksiądz Kaczkowski: reakcja na chorobę
Kiedy usłyszał, że dotknął go glejak, to był wyrok. Sześć miesięcy życia, a każdy kolejny miał być cudem. Nie targował się z Panem Bogiem, żeby je wydłużyć. Nie miał o nic pretensji, może tylko o to, że stworzył człowieka jako biologię, a nie jako anioła. Ale gdyby dobry Bóg pozwolił… To miałby dla kogo żyć – dla rodziny, hospicjum, które założył. Cierpiał na poważną wadę wzroku, czytał z bliska i jak sam przyznał, wiedział, że doczekał się przezwisk „onkocelebryta”, „skaner”, jak mówili na niego w czasach seminarium: „Z tego powodu mogłem nie zostać wyświęcony na księdza. Narada wśród księży była burzliwa. Nie wiedzieli, czy zły wzrok pozwoli mi odprawiać msze. I któryś zapytał: „A pieniądze widzi?”. Odpowiedź chórem: „Widzi!”. I gromki śmiech: „To święcić”. Tak dopuszczono mnie do kapłaństwa. Pewnie mówią też o mnie, że jestem palantem lansującym się na własnej chorobie…”, wyznał w rozmowie z Elżbietą Pawełek dla magazynu VIVA!.
Wymyślił na siebie określenie i... był z niego wyjątkowo dumny. „Doda Pendolino” - dlaczego właśnie tak? „Jeżdżąc często Pendolino, przemykałem się do Warsu, rzecz jasna na piwo, i kiedyś usłyszałem szepty: „O, to ten chory ksiądz z telewizji”. Czyli jestem co najmniej tak znany jak Doda”, wyjawił. Miał ogromne poczucie humoru, ale charakteryzował go też ostry język. To mocno burzyło wizerunek duchownego z różańcem w ręku, ale jemu kompletnie nie przeszkadzało. „Nie możemy przeciwstawiać księdza luzaka prawdziwej pobożności. W środku odczuwam siebie jako głęboko wierzącego”, mawiał.
Zobacz: Tragedia goni tragedię. Przed śmiercią partnera Aryna Sabalenka straciła jeszcze jedną bliską osobę
Ostatnie chwile księdza Kaczkowskiego
Nawet w najtrudniejszych chwilach, nie tracił pogody ducha. Na jego twarzy ciągle gościł uśmiech i biła od niego radość: „Miałbym się położyć i płakać? Powiedzieć, że wszystko skończone? Lubię obśmiewać rzeczywistość, czasem też siebie i dziwię się, że ludzie mają do siebie tak mało dystansu. Zwłaszcza lekarze, profesorowie medycyny, nadęci dziennikarze, nadęci duchowni…”, mówił Elżbiecie Pawełek. Jak przyznał, wielokrotnie obserwując, jak ludzie zmagają się z nowotworami zastanawiał się, czy jego również to spotka. Nie spodziewał się jednak, że tak bardzo zaskoczy go ta informacja: „Sposób poinformowania mnie o tym urągał wszelkim standardom. Dostałem tę wiadomość w kopercie na korytarzu, bez wyjaśnienia czegokolwiek. A później dowiedziałem się, że osoba, która mnie tak potraktowała, przeżyła depresję. Z szacunku do niej zamknijmy tę sprawę”, wyznał VIVIE!.
„Poczułem, jak oblewa mnie zimny pot. Przecież pracując od lat w hospicjum wiedziałem, czym jest glejak. Pokutuje w Polsce stereotyp mężczyzny, który nie płacze, ale kiedy wsiadłem do samochodu, to się popłakałem. A jak coś robię, to zawsze porządnie. W czterostopniowej skali wylosowałem ten czwarty. Najgorszy. Glioblastoma multiforme – glejak wielopostaciowy. Rokowanie oczywiste, krótkie i śmiertelne”, przyznał. Przy pierwszej diagnozie ksiądz Jan Kaczkowski usłyszał, że czeka go sześć miesięcy życia. Każdy kolejny miał być cudem, a minęło dwa i pół roku. Pisano o nim wprost: „najdłużej żyjący Polak z tak agresywną postacią raka mózgu”
„To, co się dzieje w mojej głowie, nazywam cudem pełzającym. A skoro tyle miesięcy pełznę z glejakiem, to chyba pomaga mi w tym Pan Bóg. W Europie odnotowano przypadki pięcioletniego przeżycia z glejakiem, a w świecie – pojedyncze przypadki dożycia 10 lat”, mówił i wszystko zostawiał w rękach Boga. Miał świadomość tego, że medycyna jeszcze nie odnotowała przypadku całkowitego wyleczenia z glejaka, ale nie tracił nadziei.
Sprawdź też: Zmagał się z własnymi demonami, niemal stracił rodzinę. Zenon Laskowik za popularność zapłacił wysoką cenę
Ksiądz Jan Kaczkowski otwarcie mówił, że nie boi się śmierci: „Ale nie wiem, jak się zachowam, kiedy znajdę się na samej granicy. Cały czas proszę, żeby to przeszło w łagodny sposób. Ufam mojemu zespołowi z hospicjum, że tak przeprowadzi mnie przez ten moment, że to nie będzie straszne ani dla mnie, ani dla nich, ani dla moich najbliższych. Na początku odliczałem dni, leżąc w łóżku, chwytał mnie za gardło zwierzęcy strach. Potem pomyślałem, że warto o tym opowiedzieć w książce „Szału nie ma, jest rak”, opowiadał Elżbiecie Pawełek.
Jego książka od razu stała się bestsellerem. Czy to dlatego, że wszystko, nawet chorobę, obracał w żart? Mówiono o nim „odważny”, co komentował krótko: „Czy zawsze jestem odważny? Nie wiem. Ale dziki na pewno, bo kocham łamać konwenanse”. Czas, który mu pozostał wykorzystał tak intensywnie, jak tylko można było. Miał dla kogo żyć i działać - dla rodziny, hospicjum i swoich uczniów, o których mówi z miłością „moje dzieci”. Uwielbiany duchowny zmarł w poniedziałek wielkanocny 28 marca 2016, w domu, otoczony rodziną i bliskimi.
Jego losy przybliża film „Johnny”, który trafił na ekrany kin we wrześniu 2022 roku. Główne role zagrali w nim Dawid Ogrodnik oraz Piotr Trojan. To obraz wyjątkowo wzruszający, osobisty i ważny. Taki, po którym wychodzi się z kina z wilgotnymi oczami. Teraz produkcja dostępna jest również na Netflix.
[Tekst opublikowany na Viva Historie 28.03.2024 r.]