„Każda sekunda jest dla mnie ważna”. Tak Kora mówiła o swoim życiu z chorobą [WYWIAD]
Artystka odeszła cztery lata temu
- Beata Nowicka
„Czasami zastanawiam się, obserwując ludzi, czy oni rozumu nie mają, że nie potrafią ułożyć sobie życia? Nie widzą, co jest najważniejsze?”. Kora widziała. Miała energię Atossy. To imię perskiej królowej i nazwa leku, który chorzy na raka piją przy chemii. Rak jest jak cięcie brzytwą. Człowiek przestaje planować, zaczyna wyznaczać krótkie cele: kupić wymarzony fotel, wystawić twarz do słońca. W niezwykłej rozmowie Kora pierwszy raz opowiedziała nam o walce z chorobą, kobiecej przyjaźni, tęsknocie za Markiem Jackowskim, ślubie z Kamilem, miłości do synów. Dziś mijają cztery lata od śmierci artystki.
Kora: co mówiła o swojej chorobie w 2015 roku?
„Ja się już od dawna bardzo źle czułam, ale nie przyjmowałam tego do wiadomości. To było takie abstrakcyjne. Jak w końcu trafiłam do szpitala, zrobiłam badania, lekarze wydali werdykt, to nawet nie miałam czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Ja już po prostu nie wyszłam z tego szpitala. Byłam taka trochę jak automat”.
- Setki pytań w głowie, kłębowisko myśli, emocji…Gdzie mi Pani wyznacza granice w tej rozmowie?
Nigdy nie wyznaczam granic. Tylko nie zawsze odpowiadam.
– A sobie wyznacza Pani granice?
Oczywiście. Mam takie zasady, które są – wydaje mi się – zbyt sztywne. Ponoć właśnie przez nie trudno ze mną żyć. Bez zasad nie ma niczego. Teraz jeszcze modne są diety zasadowe. Wszyscy się odkwaszają, więc może bądźmy zasadowi, ale nie kwaśni (śmiech).
– Da się przejść przez życie bez cierpienia?
Nie, nie da się żyć bez cierpienia. Przecież wszystkie używki, z których człowiek korzysta, przede wszystkim łagodzą udrękę, koją ból. Bo bólu na świecie jest potwornie dużo. Każdego z nas spotykają w życiu miliony rzeczy, zdarzeń, radości, kłopoty, szczęście, nieszczęście, i to wszystko razem miesza się w wielkim tyglu, aż przychodzi taki moment, że człowiek – zdrowy czy chory – zadaje sobie pytanie: „Co z tym życiem zrobić?”. Bo my często sami sobie zadajemy ból. Czasami się zastanawiam, obserwując ludzi wokół siebie, jak to jest, czy oni rozumu nie mają, że nie potrafią ułożyć sobie tego życia? Nie widzą, co jest najważniejsze?
– Pani widzi?
Oczywiście.
– To się po prostu wie, czy człowiek mozolnie do tej wiedzy dociera?
Są ludzie bardzo dobrze wychowani, są ludzie źle wychowani i są ludzie wytresowani. Ja należę, niestety, do tej trzeciej grupy. Wytresowanych ludzi. Moja siostra Ania zawsze mówi, bardzo celnie zresztą: „My jesteśmy wytresowane” – od urodzenia, bo miałyśmy szalenie stresujące i tresujące dzieciństwo. Wie pani, że trzy tygodnie po operacji – miałam jeszcze szwy – bardzo źle się czułam, ale poszłam nagrać odcinek „Must Be the Music” i ja tego nie pamiętam. Po prostu ja tego nie pamiętam. Poszłam, bo nie mogłam znieść myśli, że zawiodę ludzi. Należę do tych osób, które jak źle się czują, zabierają się do bardzo ciężkiej pracy. Bo uważają, że to jest objaw jakiegoś lenistwa, próżniactwa, czegoś, moim zdaniem, bardzo grzesznego, niedobrego. Teraz też jestem mocno zajęta, bo jesteśmy w trakcie castingów do dziewiątej edycji „Must Be the Music”, ale znalazłam siłę, aby zrobić sesję zdjęciową i porozmawiać z panią.
– Ksiądz Józef Tischner, kiedy nie mógł już mówić, napisał na kartce: „Cierpienie nie uszlachetnia. Cierpienie zawsze niszczy”.
I miał rację. Mnie się wydaje, że życie ludzkie jest bardzo banalne w gruncie rzeczy. Ludzie tak naprawdę mało cierpią, bo uważają za cierpienie coś, co de facto tym cierpieniem nie jest. Może nam coś doskwierać, dokuczać, uwierać, czasem trafi się coś nieprzyjemnego i to wszystko. Natomiast zupełnie inaczej jest, kiedy dotrze się do punktu zero.
Czytaj też: Dzieciństwo Kory było pełne traum... „Zakonnice były dla nas w patologiczny sposób okrutne”
Kora w sesji dla magazynu VIVA! 2015 r.
– Na przykład dotknie nas ciężka choroba?
To jest punkt zero, który zmienia diametralnie perspektywę. Jest jak cięcie brzytwą. Dopóki nie masz tego werdyktu, planujesz. Myślisz sobie: mam czas, zdążę jeszcze zrobić to i tamto. W momencie, kiedy słyszysz: „rak”, jest inaczej. Tak jak było u mnie. Jestem już zdrowa, a moje ciało holistycznie pielęgnuje mój kochany doktor Krzysztof Gojdź, ale mam krótkie cele: pomalować ściany, zrobić łazienkę, wyremontować elewację, kupić tę szafę, tamte fotele, poprzesuwać meble, zaaranżować salon na nowo i oczywiście zagrać koncerty. Mam inny rodzaj energii. Energię Atossy.
– To znaczy?
Atossa to jest nazwa leku. Piją go kobiety i mężczyźni, czyli wszyscy, którzy wymiotują przy chemii. Atossa ten odruch wymiotny łagodzi. Ale Atossa to była też perska królowa, żona Dariusza Wielkiego, która miała guza w piersi. Lekarze i uzdrowiciele okazali się kompletnie bezradni, aż Demokedes, grecki niewolnik, przekonał królową do podjęcia próby wycięcia guza. Operacja została tak dobrze zrobiona, że królowa wyzdrowiała. Podobno ogarnięta szałem wdzięczności namówiła męża, żeby zaatakował Grecję, bo Demokedes pragnął wrócić do rodzinnego domu. Rzeczywiście w tej chorobie jest coś takiego, że jak usunie się guz, to człowiek natychmiast czuje się lepiej. Gdybym nie miała chemii, wszystko zostałoby oczyszczone, czułabym się fantastycznie i szybko doszłabym do zdrowia. Niestety, chemia jest tak brutalna, a często nie da się jej ominąć, że czyni różne szkody po drodze. Wie pani, Atossa w końcu umarła na tego raka.
– Może właśnie dlatego, że medycy nie znali jeszcze czegoś takiego jak chemia.
Tak sobie myślę, że moja choroba spowodowała jedną rzecz, a mianowicie ja się stałam bardziej asertywna.
– Wydawało mi się, że akurat z asertywnością nigdy nie miała Pani problemu.
Ludzie myślą, że ja jestem asertywna, a to nie jest prawda. Bywam być może ostra, zwłaszcza w momencie, kiedy muszę coś wyegzekwować, a widzę, że to idzie leniwie i topornie. Natomiast ja jestem nieasertywną osobą. Stworzyłam tyle przestrzeni sobie i mojemu otoczeniu, że możemy ze sobą żyć, być razem w jednym domu, w ogóle się nie widząc. Bo ja mam ogromną potrzebę samotności, wolności, życia bez oglądania. To jest, wydaje mi się, taka scheda, którą mają więźniowie, dzieci z domu dziecka, z poprawczaka, ludzie, którzy przeżyli lata w instytucjach…
– …które kontrolują człowieka 24 godziny na dobę. Mentalna klaustrofobia.
Wyniosłam ją z dzieciństwa. Moje największe piętno i skaza. To właśnie sprawia, że z nikim nie mogę spać ani przebywać długo w jednym pokoju. Jak śpię, to sama albo ze zwierzętami. I muszę mieć bardzo dużo przestrzeni, miejsce, gdzie mogę się schować tak, że każdy będzie wiedział, że narusza moją intymność, wchodząc tam. Mam teraz różne stany, wiele rzeczy po prostu bardzo mnie męczy w takiej zwykłej, codziennej egzystencji. Na przykład mój mąż lubi zupełnie inny rodzaj muzyki niż ja. Kiedyś katowałam się godzinami, słuchając jego płyt, bo bardzo dużo czasu zajmowało mi powiedzenie Kamilkowi, żeby „jednakowoż może był tak miły i zmienił tę muzykę” (śmiech). Teraz przez to, że żyję bardzo intensywnie psychicznie, szybciej mówię, że coś mi doskwiera, boli, przeszkadza.
– Ma Pani umiejętność brania życia jak leci. Ufność w to, że życie jest w zasadzie takie, jak nam się wydaje.
Nigdy się nie uchylam, ale też dlatego, że ja z tego życia utrzymuję siebie, moje dzieci. Wszystko, co w życiu mam, nie spadło mi z nieba, musiałam na to zapracować. Zawsze na swój byt zarabiałam sama. Nikt mnie nigdy nie utrzymywał i jestem cholernie wdzięczna losowi, że mnie to spotkało. Bo dzięki temu czuję się kobietą absolutnie, totalnie niezależną. Praca dała mi poczucie wolności i godności. I powiem pani, że jest to najcenniejszy luksus, jaki mam.
– Myśl z jednej z moich ulubionych książek: „Smak życia. Bezmyślna rozkosz tego, że się po prostu żyje. Przypadkowo, błazeńsko, bez powodu, ale się żyje”…
Z pomocą bożą i przyjaciół kończę dom w najpiękniejszym miejscu w Polsce. Od dziesiątków lat mówi się o nim: Prowansja Polski. Miejsce magiczne. Jest tam olbrzymia przestrzeń, las, woda, cisza, nieskazitelnie czyste powietrze i niesamowita energia. Czasami jedziemy z Kamilem, jestem zmęczona, kłócimy się całą drogę do Lublina, za Lublinem, ale jak mijamy Piaski, to choćbyśmy nie wiem jak byli na siebie z mężem źli i wściekli, odpuszczamy. Przede wszystkim ja odpuszczam. Przekraczamy niewidzialną granicę i to jest jak cięcie brzytwą. Jedziemy i ja po prostu odpływam. Widok za szybą jest tak urzekająco piękny, że potrafię z tego zauroczenia płakać. Jestem w tej chwili szalenie wrażliwa na światło. Właściwie stwierdzam, że to, co mnie uleczyło – oprócz chemii i wszystkich innych rzeczy – to jest światło. I tam mam cudne, zjawiskowe światło. Non stop świeci dla mnie, to czar.
Zobacz również: Kora we wspomnieniach syna. Mateusz Jackowski zdradza, jaką była mamą
Kora w sesji dla magazynu VIVA! 2015 r.
– Powiedziała Pani: „mąż”. Wcześniej, przez lata, był „Kamil”. Dlaczego Pani wyszła za mąż?
Dlatego, że w tym kraju konkubinat – a tak na marginesie, jakie to jest brzydkie, ohydne słowo – w zderzeniu z rzeczywistością przegrywa, nie ma racji bytu. Kiedy zachorowałam, sytuacja stała się graniczna. Więc żeby Kamil, z którym w końcu mieszkam i żyję prawie 40 lat – nasz syn ma już lat 38 – miał prawo do wiedzy medycznej na temat mojej choroby, zalegalizowaliśmy ten związek. Oczywiście fakt, że jestem tym, kim jestem, szalenie nam ułatwiał sprawę, lekarze wiedzieli przecież, kim jest Kamil, ale prawo jest bezlitosne. Prędzej czy później pojawiłyby się kłopoty. Proszę sobie wyobrazić, że nadal żyjemy w konkubinacie, ja umieram no i w tym momencie wszyscy jesteśmy ugotowani, cała rodzina. Wiadomo, ja najmniej, bo już bujam w innym wymiarze, ale oni zostają tu, na ziemi, z poważnymi problemami. Chciałam im tego oszczędzić.
– Myśli Pani czasami o tym „innym wymiarze”?
O innym wymiarze nie można myśleć. W innym wymiarze można być. I o to właśnie chodzi. Kiedy Marek odszedł, zrobił ogromną wyrwę w moim życiorysie. Ogromną wyrwę w moim ciele, w sercu. Zabrał ze sobą wielki kawał mojego życia. Nie ma go już i coś z tym trzeba zrobić, ale nie udaje mi się. Im dalej od jego śmierci, tym bardziej za nim tęsknię… (milczenie).
– …
Ale nic się nie da z tym zrobić. To trzeba przejść, przeboleć. Żałobę trzeba przeżyć, a ona za każdym razem różnie trwa. Żałoba po mojej matce trwała 40 lat, a odejście Marka jest takie świeże, bolesne. Wszystko wydarzyło się w jednym roku, nasz syn był tego ofiarą. Zaczął mu się świat walić, bo niezależnie od tego, ile człowiek ma lat, kiedy umiera ojciec, ból jest nie do zniesienia. Tym bardziej, że oni pod koniec mieli ze sobą bardzo dobrą relację. To spadło jak grom. Siedzieliśmy z Mateuszem w ogrodzie, był maj, piękne słońce, opalaliśmy się, rozmawiając, i nagle on odebrał telefon, widziałam, jak tężeje, potem mi powiedział. Marek tak szczęśliwie i nieszczęśliwie mieszkał (w Toskanii – red.), bo to było bardzo piękne miejsce, że kiedy dostał zawału, pogotowie jechało do niego za długo… (milczenie). Musiał bardzo cierpieć, przy zawale tak długo trwającym to jest ogromny ból… Tamtego dnia wieczorem grałam koncert w Warszawie, to było potworne przeżycie. A jeszcze okazało się, że pogrzeb jest za dwa dni i nie jestem w stanie na niego dojechać. A potem nasz syn usłyszał, że…
– …jego mama jest bardzo chora.
To się wydarzyło w tym samym roku, on strasznie to przeżył. Kamil również. Był jakby złamany na pół przez strach, był poza sobą. Wszystko działo się tak szybko, nie mogliśmy w to uwierzyć. Ja się już od dawna bardzo źle czułam, ale nie przyjmowałam tego do wiadomości. To było takie abstrakcyjne. Jak w końcu trafiłam do szpitala, zrobiłam badania, lekarze wydali werdykt, to nawet nie miałam czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Ja już po prostu nie wyszłam z tego szpitala. Byłam jak automat, wiedziałam, że dzieje się coś bardzo złego, w związku z tym oddałam się w ręce mądrzejszych ode mnie. Czasami zastanawiam się, czy można powiedzieć coś ludziom, którzy nagle znajdują się w takiej sytuacji, ale chyba niewiele, oprócz jednej rzeczy, żeby powierzyć się lekarzowi, robić to, co mądry lekarz każe. Bo jeżeli będziemy żyć, to dlatego, że mamy szczęście i dobrego lekarza. A nie dlatego, że biegniemy do szamana, uzdrowiciela, palimy świeczki albo idziemy na kolanach do Częstochowy. W takiej sytuacji Bogiem jest lekarz. I oby był Bogiem. Lekarz, który jest Bogiem, zawsze nam pomoże, to są wybrani ludzie.
– W kościele nie szuka Pani pociechy?
Jedynym zbawcą kościoła, i to przez duże Z, jest teraz dla mnie papież Franciszek. Porusza wszystkie tematy w sposób otwarty, ludzki, mądry i inteligentny. Jest uczciwy i skromny. Proszę go sobie wyobrazić na tle tych wszystkich biskupów, arcybiskupów, purpuratów wszelkiej maści. Jak oni wyglądają! Przecież to jest kupa sadła, starego, zmętniałego mózgu, tej tradycji, która nie ma w sobie ani dobra, ani nie niesie miłości. Jak może przekazywać miłość Urbi et Orbi facet, który ledwo chodzi, bo jest tak spasiony, więc wtacza się do swojego luksusowego auta, gdzie zza przyciemnionych szyb nie widzi swoich owieczek. Oni mają wszystkie siedem grzechów głównych wypisane na twarzy. Oj, pójdą pod topór. Topór Sądu Ostatecznego, oczywiście.
– To w takich chwilach granicznych, jak je Pani nazywa, gdzie szuka Pani wsparcia?
Wśród najbliższych. Przez jakiś czas byłam w bardzo złym stanie, w związku z czym dookoła mnie zawsze ktoś był: mąż, synowie i moje kobiety. Przyjaciółki przychodziły do mnie prawie codziennie Nika Bochniarz, Magda Środa. Kochana moja Małgonia – ona mnie nie odstępowała i Kasia – moja menedżerka. To cudowne, wrażliwe, mądre kobiety. Wie pani, jaka jest różnica pomiędzy kobietami a mężczyznami? Dzisiejsza kobieta ma rodzinę i jest samodzielna finansowo. Potrafi utrzymać siebie, dom, męża i dzieci. Wszystko pogodzi, ale kosztem ogromnego wysiłku i swojej ciężkiej pracy. Nie tyle wyrzeczeń, ile właśnie ciężkiej pracy. Uważam, że kobiety potrafią wszystko unieść, są niesamowite. Kobiety nigdy nie wywołałyby wojny.
Zobacz również: „Chciałabym umrzeć z Kamilem w tej samej chwili”. Oto historia miłości Kory i jej męża…
Kora w sesji dla magazynu VIVA! 2015 r.
– Piękny hymn na cześć kobiet. Podoba mi się. Wyobraża Pani sobie świat bez facetów, jak w „Seksmisji”?
Nie, ale jestem przekonana, że kultura patriarchalna zaszkodziła kobiecie, ale też, paradoksalnie, mężczyźnie. Od urodzenia są przyzwyczajani, że kobietę traktuje się gorzej, jak podgatunek. Nie mają dla nas szacunku. Gdyby w mężczyznach było więcej empatii, potrafiliby spojrzeć na swoją kobietę nie jak na woła roboczego, tylko jak na mądrą, niezależną partnerkę do życia. Cieszę się, że jest Kongres Kobiet, te wszystkie wspaniałe panie: Kazia Szczuka, Nika Bochniarz, Magda Środa, Nina Terentiew i wiele innych, które walczą intensywnie i odnoszą ogromne sukcesy, choć to zawsze jest krok do przodu, dwa do tylu. Po wiekach opresji męskiej, której byłyśmy ofiarami, do furii doprowadza mnie to samcze jęczenie, że współczesna kobieta ich uprzedmiotawia, nie zostawia im wolności i oni się z tym czują źle. Wolność każdy sobie sam zdobywa, prawda? Ale to trzeba zrobić! To nie jest gołębica, która przyleci, usiądzie na ramieniu i uczyni nas szczęśliwymi. Każdy ma swój rozum. Ktoś mógłby powiedzieć, że po takim dzieciństwie, jakie ja miałam, to mogłam zostać seryjną morderczynią. Albo zemścić się na wszystkich ludziach, którzy zrobili mi wielką krzywdę w życiu, zwłaszcza kiedy byłam dzieckiem.
– Jak w „Dzikich historiach”, które wyprodukował Pedro Almodóvar. To kilka opowieści właśnie o zemście za krzywdę. Jeden z bohaterów zaprasza wszystkich swoich „oprawców” na pokład samolotu, ale zamiast na obiecaną wycieczkę, wysyła ich w „inny wymiar”. Muszę przyznać, że ten film działa oczyszczająco.
Każdy człowiek, a szczególnie niesprawiedliwie skrzywdzony, ma odruch, żeby się zemścić, żeby oprawca zapłacił za jego krzywdę. Z czasem to uczucie albo rośnie, albo człowiek spycha tę krzywdę na dno świadomości. Ja wszystko totalnie zasypałam. Potrzebowałam wielu lat, żeby pewne rzeczy zrozumieć. Bo dziecko skrzywdzone nie rozumie, co się z nim dzieje. Ale ja też jestem nieprawdopodobnie samodzielna. Zawsze wychodzę z opresji. Teraz, w tej chorobie, również potrzebowałam czasu, żeby opuścić stan kokonu, zapaści i pewnego rodzaju automatyzmu, w którym tkwiłam, bo pozwalały mi przejść przez tę chorobę. Wyjście z tej bardzo niszczącej kuracji, dochodzenie do swoich zmysłów spowodowało, że zrobiłam remont nie tylko w moim ciele, ale też w moim malutkim domku nad jeziorem.
Czytaj także: Kora nie radziła sobie ze śmiercią Marka Jackowskiego. „Brakuje mi go jako człowieka"
Kora w sesji dla magazynu VIVA! 2015 r.
– Ucieka tam Pani przed jazgotem życia?
Nie uciekam. Tam jest po prostu pięknie. Tuż przed operacją zdążyłam ten domek wyremontować, a potem, już w trakcie chemii, zamieszkałam tam i kończyłam ostatnie prace. Uwielbiam urządzać swoje domy, aranżować wnętrza, nieustannie coś przestawiam, układam, zmieniam: to tu, to tam, czy ten stolik pasuje do tamtego fotelika – to wszystko wymaga namysłu. Mój mąż nie jest w stanie tego znieść i dlatego między innymi trzymam go troszeczkę z daleka. Któregoś dnia byłam tam sama i popsuło się ogrzewanie gazowe. Zanim wszyscy mężczyźni uczestniczący w tym remoncie: inżynier, hydraulik, majster zdołali to naprawić, byłam palaczem. Co dwie godziny musiałam dokładać drewno do tego pieca, jak do lokomotywy, żeby utrzymać temperaturę 50 stopni, inaczej nie nagrzałby mi domu. Zużyłam tam potwornie dużo energii, ale paradoksalnie dodało mi to siły.
– Zawsze Pani podkreślała, że synowie dają Pani siłę. Lubi mieć ich Pani przy sobie?
Wie pani, moje dzieci były bardzo niekonwencjonalnie wychowywane. Z jednej strony jestem matką umiejącą się poświęcić, nawet życie oddać, z drugiej często też stawiałam ich w trudnych sytuacjach. Proszę pamiętać, że my z Markiem nie mieliśmy żadnego zaplecza, za nami była próżnia, mogliśmy wychylić się nie w tę stronę i wpaść w przepaść. A jednak stworzyliśmy świetny zespół i wspaniałą rodzinę. Niedawno uświadomiłam sobie, że moje dzieci zawsze były mi bardzo pomocne, kiedy ja byłam w złym stanie fizycznym, psychicznym, przemęczona, przepracowana, nieszczęśliwa. Myśmy się całe życie kochali i wszystko sobie mówili, była w tym i złość, i niesprawiedliwość, ale też mnóstwo miłości. Czasami ktoś mnie pyta, kogo zabrałabym na bezludną wyspę. No to ja bym chciała tam być z moimi synami, a jeśli moi synowie chcieliby zabrać swoją bliską osobę, to proszę bardzo. Ale te najważniejsze osoby dla mnie to Kamil i moje dzieci. Ja się fantastycznie czuję przy moich dzieciach. Człowiek cały czas aktorzy, to jest nieładne słowo, ale oddaje tę grę, którą nieustannie uprawiamy przez to, że ciągle nas ktoś ogląda i prowokuje do zachowań, które są nienaturalne. Natomiast przy moich dzieciach czuję się niesamowicie komfortowo. Jesteśmy ze sobą bardzo blisko i uważam, że to jest nasze wspaniałe osiągnięcie.
– Skończyłam czytać „Koniec jest moim początkiem” Tiziano Terzaniego i tam jest taki fragment: „98 myśli na 100 pomyślanych przez człowieka to myśli, które były już przez niego pomyślane. Życie to jest ta chwila tu i teraz”.
Może zabrzmi to banalnie, ale jest nieprawdopodobnie prawdziwe, albowiem teraz, w tej chorobie, każda sekunda jest dla mnie ważna, cudna... Może nie tyle ważna, ile po prostu wartościowa. Nawet jak nic nie robię, to ta sekunda jest wartościowa.
Rozmawiała BEATA NOWICKA
Kora w sesji dla magazynu VIVA! 2015 r.