Reklama

Dwa tygodnie temu w trakcie gdańskiego światełka do nieba wieńczącego 27. finał WOŚP doszło do tragedii, w której Polska straciła wybitnego polityka. Paweł Adamowicz, prezydent Gdańska, został śmiertelnie zaatakowany przez nożownika, któremu teraz grozi 25 lat pozbawienia wolności. Żadna kara nie złagodzi jednak bólu, który zadano żonie i córkom 53-latka. Jak Magdalena Adamowicz dowiedziała się o śmierci męża i jak przeżywa żałobę, opowiedziała w rozmowie z Tomaszem Lisem.

Reklama

Magdalena Adamowicz o śmierci męża w Newsweeku

Cały pierwszy miesiąc nowego roku Magdalena Adamowicz miała spędzić w USA, gdzie odwiedzała swoją starszą córkę Antoninę. Mamie towarzyszyła młodsza córka Tereska. Wyjazd miał zbliżyć całą rodzinę do siebie i pozwolić spędzić razem czas, którego nie było wiele w ciągu roku. 16-letnia Antosia uczyła się bowiem za granicą, by nie być świadkiem ataków medialnych na tatę. „Gdy Paweł zdecydował, że będzie kandydował na prezydenta, Antonina strasznie płakała. Strasznie. Ale ja wiedziałam, że nie mogę Pawłowi powiedzieć: "nie kandyduj", bo Gdańsk to było jego całe życie. Wiedziałam, że byłby strasznie nieszczęśliwy, a przecież chciałam, żeby był szczęśliwy”, mówi pani Magdalena w tygodniku.

Wdowa po prezydencie Gdańska dokładnie pamięta ostatnią rozmowę z mężem. Zadzwonił 13 stycznia, kiedy w Polsce było rano, a w Kalifornii, gdzie przebywała Magdalena Adamowicz z córkami, wieczór. „W dniu śmierci zadzwonił do mnie bardzo wcześnie "Był poranek w Polsce. Mówił: "Miałem fatalną noc, jakieś koszmary, w końcu o piątej siadłem do biurka, a teraz idę na 7 do kościoła”. Był jakiś roztrzęsiony i nawet nie mógł włączyć TVN24, bo coś poprzełączał w pilotach. Na odległość więc instruuję: to musisz, tamto. Udało się”, powiedziała żona Pawła Adamowicza w Newsweeku.

O ataku nożownika dowiedziała się kilkanaście godzin później, kiedy rozpoczynała kolejny dzień. „Zaplanowałam, że z dziewczynkami pójdziemy rano do kościoła. Szłyśmy na 9.30 i dzwoniłyśmy do Pawła kilka razy, ale nie odbierał. W Polsce musiała być jakaś 18.00, może był między ludźmi, był hałas…”, zdradziła Adamowicz i dodała, że po mszy świętej odebrała telefon od siostrzenicy. „”Madzia, jakiś facet zaatakował wujka nożem, jest reanimowany!". - Odeszłam do przodu, żeby córki nie usłyszały. I tak stanęłam na tej ulicy, nie wiedziałam, co robić. Nożownik? Pewnie ktoś ze scyzorykiem, ale Paweł miał kurtkę, więc pewnie tylko zranił”, czytamy. Wdowa po polityku szybko kupiła bilety do Londynu, gdzie na nią i córki czekał już rządowy samolot wraz z opieką psychologiczną.

O śmierci męża Adamowicz dowiedziała się na lotnisku w Gdańsku. Od razu została przetransportowana do szpitala. „Paweł był w takim białym worku, otworzyłam go... I przytulałam się do niego, całowałam. Otworzyłam ten worek bardziej, żeby dotknąć jego rąk. Miał je zabandażowane częściowo. Nie bałam się go…”, wyznała szczerze wdowa po prezydencie Gdańska.

Reklama

Magdalena Adamowicz o pierwszych dniach żałoby

Po pogrzebie męża Pani Magdalena mówiła, że jest silna, ale nie wie, na ile jej tej siły wystarczy. W domowym zaciszu zdarza się jej płakać. „Miałyśmy takie chwile wycia, gdzie się ściskałyśmy jedna przez drugą ze słowami, że musimy dać radę. Ona strasznie tęskni. Antonina sypia w jego piżamie... Ja wzięłam jego poduszki... Nosimy jego swetry w domu... Koszula, którą ostatnio miał i leżała na krześle, też jest z nami w łóżku”, wyznała pani Magdalena Tomaszowi Lisowi. „Ze spotkania z przyjaciółmi w niedzielę zabraliśmy stojące tam zdjęcie Pawła, który teraz cały czas na nas patrzy…”, dodała.

Reklama
Reklama
Reklama