Reklama

Ktoś powiedział, że człowiek staje się dojrzały wtedy, gdy obdarza kogoś miłością, nie oczekując nic w zamian. Kiedy mąż zachorował, zaczęła się walka. Lekarze, rehabilitanci. Liczył się tylko on. Obiecała sobie, że wyciągnie go z tego. „Ale czasem budzę się pełna pretensji do życia, dlaczego Pan Bóg chce zabrać mi Andrzeja?”. Iga Cembrzyńska w niezwykle poruszającej rozmowie z Elżbietą Pawełek, przeprowadzonej tydzień przed śmiercią Andrzeja Kondratiuka.

Reklama

Iga Cembrzyńska i Andrzej Kondratiuk: historia miłości

Wszyscy mówili, że są dla siebie stworzeni. Iga Cembrzyńska i Andrzej Kondratiuk pobrali się na początku lat 80., po 10 latach związku. Ona była „jego” aktorką. Zagrała w 13 wyreżyserowanych przez Andrzeja Kondratiuka filmach – od kultowej „Hydrozagadki” po „Gwiezdny pył”, „Cztery pory roku” czy „Wrzeciono czasu”. „Andrzej był zabójczo przystojny. Okazał się czarujący i zaimponował mi swoją fantazją”, mówiła o nim.

Dla niej Andrzej zawsze był człowiekiem kolorowym. Szarmancki i towarzyski, ale jak mu się ktoś nie podobał, to rzucał: „Wynocha, nie przeszkadzaj”: „Moim przywódcą był Andrzej. Ale ja jestem uparta, mam swój charakter, więc jak coś mi się nie podobało, waliłam prosto z mostu: »Jędruś, tego nie zrobię«. On pytał: »Dlaczego?«. A ja: »Bo ty chcesz to zrobić jak mężczyzna, a ja jak kobieta«”, mawiała. Ale ona również jest i była kobietą wielu talentów.

Zobacz: Po śmierci ukochanego męża rodzina zadała jej okrutny cios. Co dziś robi Iga Cembrzyńska?

Piękna, seksowna i niesamowicie utalentowana, była zjawiskiem polskiej sceny muzycznej, teatralnej i kina. Śpiewała nawet w paryskiej Olimpii. Parę rozdzieliła śmierć Andrzeja Kondratiuka. Gdy zdiagnozowano u niego nowotwór, stała wiernie u jego łózka pomagając mu wyjść z choroby. W kwietniu 2005 roku doznał udaru mózgu. Zmarł 22 czerwca 2016 roku. Jak Iga Cembrzyńska poznała Andrzeja Kondratiuka? Czy była to miłość od pierwszego wejrzenia? Co ich do siebie zbliżyło i jak wyglądały ostatnie dni życia Kondratiuka? O tym, Iga Cembrzyńska opowiedziała w niezwykle poruszającej rozmowie z Elżbietą Pawełek zaledwie tydzień przed śmiercią Andrzeja Kondratiuka w 2016 roku.

Forum

Kiedy poznała Pani Andrzeja, to był błysk, magia, miłość od pierwszego wejrzenia?

Nie, chyba nawet nie był w moim typie. Ale spojrzeliśmy sobie w ciemne oczy i już wiedzieliśmy, że się nie rozstaniemy. Od tamtej pory minęło ponad 40 lat i wciąż jesteśmy razem. Każdy marzy o spotkaniu w życiu swojej drugiej połówki. Ja ją znalazłam. Dane mi było przeżyć bajkę – tak pamiętam wybuch mojej wielkiej miłości.

Chociaż z początku broniła się Pani przed nią?

Wydała mi się snem, czymś kompletnie nierealnym. Musiałam się przestraszyć tego uczucia, bo napisałam Andrzejowi kartkę i wsunęłam w drzwi mieszkania. Kilka zdań, że nie możemy być razem, że przepraszam, że może jeszcze kiedyś się zobaczymy. Wsiadłam w samochód i odjechałam. Chwilę później przeżyłam szok – pod koła mojego auta rzucił się jakiś mężczyzna. Nie mogłam uwierzyć, to był Andrzej: „Chcesz mnie zabić, wariatko! Zostawiasz mnie, przecież i tak będziemy razem!”, wrzeszczał. Nie wiem, jak się znalazł na tej drodze.

Szybko staliście się najbardziej odjazdową parą w czasach PRL-u. Dwie silne osobowości, dwoje niezwykłych artystów.

Brzmi pięknie. Andrzej zawsze był człowiekiem kolorowym. Szarmancki i towarzyski, ale jak mu się ktoś nie podobał, to mówił mu: „Wynocha, nie przeszkadzaj”. Żyliśmy w swoim świecie i dla siebie, chociaż w naszym warszawskim mieszkanku przewalały się tabuny gości, a niektórzy, jak Zdzisio Maklakiewicz, Romek Wilhelmi czy Janek Himilsbach, na dobre się u nas zadomowili. Mieliśmy przyjaciół, pasje. Czuliśmy, że żyjemy. Aż wkurzony sąsiad z góry, słysząc nasz śmiech, walił w kaloryfer: „Artyści, kurwy, ma być cisza!”. Nie przejmowaliśmy się niczym.

Mówiło się, że Iga to śliczna dziewczyna o kocich oczach i „najpiękniejsze nogi Warszawy”, poza tym wschodząca gwiazda kina, Andrzej zaś – najprzystojniejszy z reżyserów filmowych.

To prawda. Był zabójczo przystojny i bardzo męski. Zauważyłam to już na planie „Hydrozagadki”, jego kultowego filmu, w którym zagrałam zabawną czołówkę i kelnerkę lokalu „Pod Złotym Leszczem”. Film kręcono w 1970, a rok później byliśmy już razem. Andrzej okazał się czarujący, zaimponował mi swoją fantazją. Dbał o swoją ekipę. Pomiędzy scenami narzucał mi kożuch na ramiona, bo strasznie marzłam, i prosił o „herbatę z rumem dla pani Igi!”.

To Was trochę zbliżyło?

Nawet mocno. To był film szokujący dla wielu ludzi, nakręcony w konwencji parodii zachodnich komiksów, naśmiewający się z absurdów PRL-u. A ja lubiłam nowe wyzwania. Andrzej był wizjonerem, reżyserem z prawdziwego zdarzenia, po łódzkiej filmówce. Był scenografem, scenarzystą, aktorem. Tyle talentów naraz rzadko się zdarza, choć w jego przypadku to zrozumiałe – pochodził z artystycznej rodziny. Jego matka była historykiem sztuki i założycielką Muzeum Włókiennictwa w Łodzi. Objechała świat, promując polskie gobeliny. Stała się moim największym przyjacielem, kochałam ją nad życie. Synowie – Andrzej i Janusz – byli oczkiem w jej głowie.

Przeczytaj także: Nie żyje reżyser Andrzej Kondratiuk! Miał 79 lat

Chociaż Andrzej był starszy od Pani, rozumieliście się świetnie.

To było porozumienie dusz. Tak samo patrzyliśmy na świat, te same rzeczy bawiły nas i wzruszały do łez. Może dlatego, że mieliśmy podobne dzieciństwo, które przypadło na straszne czasy wojny. Ponieważ mój rodzinny Radom miał zostać zbombardowany, zamieszkaliśmy na wsi. Leżałam w łóżku chora na grypę, kiedy wpadli enkawudowcy. Mama przyłożyła palec do ust: „Maryniu, cicho, nie ruszaj się, śpij”. Bo nazywali mnie w dzieciństwie Marynią. Rodzice uciekli do piwnicy. Udałam, że śpię, ale jedno oko uniosłam. Zobaczyłam dwóch Rosjan i jak jeden z nich zrywa mój łańcuszek z Bozią, który mama zawiesiła mi nad łóżkiem. To nas uratowało.

Cud?

Tak, płakać mi się chce. Potem szliśmy kilometrami, bo wszyscy mówili, że front idzie w naszym kierunku. Uciekaliśmy. Rodzina Andrzeja też miała dramatyczną historię. Została wywieziona na Sybir w wagonach bydlęcych, a potem do Kazachstanu. Głód, 40-stopniowe mrozy, trupy wyrzucane do dołów. Andrzej miał wtedy sześć lat i myślał, że tak wygląda świat. Opowiadał mi, jak wracali do Polski i jak ciocia Nadzia pod spódnicą przemyciła ich ukochanego psa Tumrego. Potem w Łodzi złapali ich psa, jak wylegiwał się w słońcu przed domem, i zastrzelili.

Dlaczego?

To były takie czasy w Polsce, że można się było pytać, a odpowiedzi nie było. Ten pies przyjechał z nimi z dalekiej Syberii i w wolnej Polsce zginął. Andrzej płakał jak bóbr.

W pięknej książce o Pani, „Iga Cembrzyńska. Mój intymny świat”, która stała się księgarskim hitem, znalazłam takie zdanie: „Jesteśmy jak Adam i Ewa, żadne z nas bez siebie by nie istniało”.

Wyczuwaliśmy nawet własne myśli. Nieraz byłam gdzieś daleko, on do mnie dzwonił, a ja w tym samym czasie do niego. Mówił to, co chciałam mu akurat powiedzieć. Absolutnie, graliśmy na jednej strunie.

Ale biblijni Adam i Ewa w końcu opuszczają raj. Wy też opuściliście Warszawę, przyjaciół, ulubione knajpki, by przenieść się do Gzowa, na wieś zabitą dechami. Tylko po co?

Gzowo miało urok, bardzo dobrze na nas wpływało. Przenieśliśmy się tam z umiłowania wolności. A o kupnie kawałka ziemi pod Pułtuskiem zadecydował Jędrek, jak zawsze z wdziękiem i szaleństwem. Sami robiliśmy wszystko, przywieźliśmy piękne sosnowe drewno na nasz dom, który nazwaliśmy Dziuplą. Andrzej był w siódmym niebie. W warszawskich blokach się dusił, brakowało mu przestrzeni do tworzenia. Najlepiej czuł się na wodzie, w błocie, gdzieś w stepach. Był wtedy prawdziwy. Kochałam go takiego.

East News

Przygarnialiście co chwila jakieś zwierzęta?

A jak bez nich żyć? Są niesamowicie wierne. Jak nasze psy: As, Azor, Kuba czy koty Bahomet i August, że nie wymienię wszystkich. Jednego kota ktoś chciał utopić, inny jadł żaby z głodu. Każdy miał swoją historię, przeżycia. I naszą miłość.

Mówi się, że zwierzęta są trochę jak ludzie.

Nie, one są od nas dużo lepsze. Jędruś kochał wszystkie zwierzęta. Jak widział psa na łańcuchu, zaraz chciał ten łańcuch przecinać. Wciąż mamy ukochanego kota o imieniu Kot Kot i psa, którego nazwaliśmy Pies Pies. Czasem podróżowaliśmy z nimi samochodem. Czyste wariactwo! Siedziałam za kierownicą z kotem na kolanach, obok mnie As, z tyłu siedział Andrzej z resztą psów i kotów. I cała menażeria jechała do Gzowa!

– Kto w domu grał pierwsze skrzypce?

Moim przywódcą był Andrzej. Ale ja jestem uparta, mam swój charakter, więc jak coś mi się nie podobało,

waliłam prosto z mostu: „Jędruś, tego nie zrobię”. On pytał: „Dlaczego?”. A ja: „Bo ty chcesz to zrobić jak mężczyzna, a ja jak kobieta”. I udawało nam się żyć dalej i słuchać siebie nawzajem. Były momenty, jak to z mężczyznami, że kiedyś mi zginął i musiałam go szukać. Wszystko się dobrze skończyło. Na szczęście mam taką osobowość, że nawet jak mnie czasem skrzywdził, na co nie przymykałam oczu, nie ryczałam, nie wyłam i nie kopałam go, co się zdarza w niektórych małżeństwach. To były krótkie chwile, nietrwające nawet pół dnia. Takie szkwały na złym wietrze.

Kto zajmował się kuchnią?

Andrzej był świetnym kucharzem, ale przeważnie gotowałam ja. Robiłam obiady codziennie dla nas i gromadki naszych zwierząt. Potrawy musiały być proste i szybkie, żadne frykasy. Jak gotowałam ziemniaki, to w skórkach, bo były wtedy smaczniejsze i zdrowsze. On za to uwielbiał chodzić na zakupy.

Miał szczęście, że trafił na swojej drodze na Igę. Była Pani jego muzą, żoną, kochanką, kierowcą i wszystkim. Szefowała Waszej dwuosobowej firmie producenckiej Iga Film. Co jeszcze?

Jeździłam za niego po recepty, bo nienawidził chodzić do lekarza. Raz przywiozłam lekarza do domu, bo tak zachwycił się wyciągiem z żeń-szenia, że dawkę zalecaną na miesiąc połknął w kilka dni. Stawiałam się za niego na komisje wojskowe, bo budziły w nim wstręt. Jak wywoływali z listy „Kondratiuk”, to mówiłam, że jestem, wprawiając komisję w osłupienie. Życie z nim nie przypominało sielanki. Bywał uparty i zaborczy, ale też delikatny i wrażliwy jak zodiakalne Raki, którymi oboje jesteśmy. Rządził w ważnych sprawach przekonany, że jest Lwem. Nie wyprowadzałam go z błędu. Kiedyś trudno mi było uwierzyć, że można tak kochać i że już bardziej się nie da. Ale uwierzyłam. Nie wyobrażam sobie bez niego kolejnego dnia.

Dlaczego ma Pani łzy w oczach?

Bo to się skończyło.

Ale Pani Igo, prawdziwa miłość jest wieczna.

Ale choroba nie szanuje miłości, a on jest chory. Po wylewie, którego doznał w Gzowie w 2005 roku, lekarze powiedzieli, żeby się nie martwić, bo nie dadzą mu umrzeć. Dopiero jak wyszedł ze szpitala, odkryłam, że nie dawali mu nawet trzech procent szans przeżycia. Obiecałam sobie, że zrobię wszystko, by wyciągnąć go z tego. Zaczęła się walka o życie, długie tygodnie rehabilitacji.

Jest Pani silną kobietą?

Skądże, narzuciłam sobie taką rolę. W końcu jestem aktorką. Ale czasem czuję się potwornie bezradna. A że jestem uparta, to walczę. Nie lubię się poddawać. Kiedy to się stało z Andrzejem, skupiłam się tylko na nim. Przestałam grać w teatrze, choć dawało mi to wielką frajdę. Zostałam sama ze wszystkimi problemami, naszymi zwierzętami, jego chorobą, swoją chorobą, bo mam bardzo słabe serce. Drżałam o niego, ilekroć wychodziłam z domu. Raz przewrócił się i leżał na podłodze kilka godzin.

Buntowała się Pani przeciw takiemu życiu?

Nie, przyjmowałam wszystko z pokorą. Ale mam pretensje do losu, dlaczego to mnie się przytrafiło. Przecież można się starzeć bez dramatów, wsiąść w pociąg, wyjechać gdzieś nad morze. Znów wyjść na scenę. Mieć silnego mężczyznę obok siebie. Andrzej zawsze był prawdziwym facetem, takim z krwi i kości, za którym oglądały się kobiety.

Chciałaby Pani cofnąć czas?

Tego nawet Andrzej nie potrafiłby zrobić, chociaż ma rozliczne talenty (śmiech). Modlę się, by znów był silny i zdrowy. Nie wiem tylko, czy to jest w ogóle możliwe. Czasem myślę, że Bóg, jeśli w ogóle istnieje, nie mógł mnie surowiej ukarać. Tylko za co?

W książce mówi Pani: „Właściwie nie boję się niczego. Może z jednym wyjątkiem – nie chcę zostać całkiem sama. Ja i Andrzej to jedno. Bez niego nie ma po co żyć”.

To oczywiste, bo przecież wciąż go kocham. Nie dlatego, że jest reżyserem, że kiedyś był bardzo przystojny. Nigdy nie zostawiłabym Andrzeja. Wiem, że gdyby role się odwróciły, on też nie zostawiłby mnie. Ale są chwile, gdy nie wytrzymuję fizycznie i psychicznie. I gdyby nie jego brat Janusz i jego żona Beatka, którzy mi bardzo pomagają, nie dałabym sama rady. Czasem kładę mu rękę na czole, masuję skronie, obcinam włosy… To, że się komuś ślubuje „i nie opuszczę cię aż do śmierci”, to tylko formułka. Potem trzeba zdać egzamin z miłości. Andrzej kochał mnie bezgranicznie, a ja jego. Wzięliśmy ślub dopiero po 10 latach, ale zrobiliśmy to dla urzędników, nie dla nas. To była konieczność, inaczej zostalibyśmy wyklęci.

Forum

„Chwytaj prędko szczęścia chwile, bo ulecą jak motyle” . Czym jest dla Pani ten cytat z „Wrzeciona czasu”?

Przenośnią, że życia nic nie zatrzyma i praw natury nie da się zmienić. Mąż kiedyś buntował się przeciw przemijaniu, ja zresztą też. Żartowałam nawet, że nie mam kiedy się zestarzeć, bo Panu Bogu starość się nie udała, a ja przeżywam ją w swoich rolach. Ale w którymś momencie musi przyjść zgoda na to, co jest.

Co dalej będzie?

Bez Andrzeja siebie nie widzę. Ja nie istnieję bez niego. On mnie uformował i na swój sposób stworzył. Miał na mnie taki wpływ jak nikt inny. Dzięki niemu uruchomiłam swój mózg i duszę, jeżeli ona w ogóle jest, i grałam w teatrze i filmie. Ale te wszystkie soki twórcze były od Jędrusia. Uczył mnie na przykład, jak stać i wyciągnąć szyję, żeby nie podkreślać podbródka, kiedy już miałam więcej lat. Nawet teraz mi mówi: „Iga, pamiętaj, głowa do góry!”.

Ale zamiast grać piękne kobiety, grała Pani u niego Baby i Maryny.

No pewnie, bo po co się mizdrzyć przed publicznością, rola ma być dobra.

We „Wrzecionie czasu” jednak Pani krzyczy Andrzejowi prosto w twarz: „Słuchaj, dlaczego ja gram u ciebie zawsze jakieś staruszki albo strachy, nie zapomnij, że wciąż jestem atrakcyjną kobietą, nie muszę mieszkać w budzie! Mam w dupie twoje kino!”. Nie każda 40-latka chciałaby grać wiejską babę.

Proszę pani, niestety zbliżam się już do innej rocznicy, może zmieńmy temat (śmiech). Ale kiedy byłam rzeczywiście piękna i młoda, Bruno Coquatrix, szef paryskiej Olimpii, zaprosił mnie na występy. Odniosłam tam tak wielki sukces, śpiewając „Mówiłam żartem” Agnieszki Osieckiej, a na zakończenie „Mon Dieu” Edith Piaf, że chciał mnie zatrzymać na cały rok. Ale mu podziękowałam.

Żałuje Pani?

Wcale. Widocznie to Andrzej był mi przeznaczony, a nie Olimpia. Dodał mojemu życiu kolorów, napisał dla mnie tyle pięknych piosenek i scenariuszy, że byłabym kretynką, gdybym tego nie doceniła.

I tak została Pani gzowską gwiazdą.

Ale u jakiego artysty! Jeszcze pisarza, malarza, bo on pięknie maluje. Andrzej jest bardzo utalentowany. Własnoręcznie robił pioruny w kadzi na wino dla Dziada z „Gwiezdnego pyłu”, który uruchamiał elektrownię. Znał się na fizyce i chemii, sam skonstruował transformator z części znalezionych na złomowisku! Zaistniał w Księdze rekordów Guinnessa jako najbardziej wszechstronny twórca.

Porozmawiajmy o Waszych cudownych gzowskich filmach, takich jak „Gwiezdny pył”, „Mleczna droga” czy wspomniane „Wrzeciono czasu”, o których internauci piszą, że kiedy się je ogląda, „to ciary idą po plecach”.

To była gra, poker, nigdy nie wiedzieliśmy, czy uda się zrobić film. Nie mieliśmy sponsorów, ale czuliśmy się wolni. To było nasze kino. Dla Andrzeja pieniądze nie miały znaczenia, musiał jednak je mieć, żeby kręcić filmy. Wkładaliśmy w nie wszystkie nasze oszczędności, moje gaże aktorskie za recitale i role u innych reżyserów. Aktorzy wiedzieli, że szybko nie dostaną honorariów, a grali u nas Maklakiewicz, Himilsbach, Gajos, Chamiec, poza tym brat i rodzice Andrzeja, my sami i nasze zwierzęta. Robiliśmy w kilka osób tyle samo, ile 30-osobowa ekipa. Dźwigaliśmy kamery i statywy, nosiliśmy wodę ze studni. Po efekty dźwiękowe chodziliśmy do lasu, polowaliśmy na śpiew słowika. Czy pani wie, że niektóre ptaki czy zwierzęta, jak się z nimi człowiek zaprzyjaźni, gadają? Wstawaliśmy o świcie, by uchwycić wschód słońca. Andrzej tygodniami czekał na odpowiednie światło i chodził wściekły, gdy akurat lał deszcz. A jak już było to słońce, krzyczał na całe Gzowo: „Igusia, mam, mam słońce, ułapałem kamerą, choć szybko!”.

Zadzwoniłam kiedyś, żeby porozmawiać z mistrzem, a Pani powiedziała: „To niemożliwe, bo mój mąż siedzi na dachu naszego domu i obserwuje gwiazdy”.

Tak rzeczywiście było, oberwał je, potem kręcił je kamerą. W jednym z filmów pojawia się to niesamowite niebo z tymi migającymi gwiazdami. Andrzej za kino dałby się pokroić. Mówił, że życie bez kamery jest jak niebo bez gwiazd. Tworzył kino jakby w innym wymiarze. Długo nosił się z pomysłami, pisał po nocach.

Gwiazdami się zachwycał, a czy zdarzyło mu się zachwycić inną kobietą?

Nawet nie pamiętam, czy było takie zdarzenie. Ale w jednej ze scen toczę z Kasią Figurą pojedynek o względy reżysera i oblewam ją wodą z rzeki. Potem czytam: „Kondratiuk zdradza żonę. Kasia Figura zamieszkała w Gzowie. Biedna Iga!”.

We „Wrzecionie czasu” jest wymowny dialog. Mówi żona do męża: „To, co wyprawiasz na starość, przechodzi wszelkie granice. W mojej obecności łapiesz za dupę obcą kobietę, wmawiasz jej, że jest ideałem piękna, i gołą godzinami fotografujesz”. Po czym dodaje: „Ona jest młoda, jesteś w tym wieku, że możesz stracić głowę”.

Ale mąż jej odpowiada: „Nigdy, nigdy, nigdy nie zostawię cię dla innej kobiety. Idziemy przez życie razem, aż po grób”. Po grób, proszę pani.

Co jest najważniejsze?

Jakbym powiedziała, że uczucie, to banał. Miłość jest kosmicznie ważna. Ktoś powiedział, że człowiek staje się dojrzały wtedy, gdy obdarza kogoś miłością, nie oczekując nic w zamian.

Żałuje Pani, że coś ją w życiu ominęło?

Może tego, że nie mam dzieci. Ale dziękuję Bogu, że stworzył mi kolorowe życie. Szkoda tylko, że takie na koniec. Andrzej trzyma się mnie jak deski ratunkowej, łapie mnie jedną ręką i mówi: „Marynia, moja kochana”. Cała promienieję. To są nasze chwile szczęścia.

Prończyk/AKPA

Rozmawiała: Elżbieta Pawełek

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama