Ewa Bem, Pamela Bem, Viva! październik 2001
Fot. Jacek Piotrowski / Agencja Gazeta
Z ARCHIWUM VIVY!

„Żadnej sztampy, żadnej codzienności. Na Boga, w niczym!”. Tak Ewa Bem mówiła o miłości do córek i męża w wywiadzie dla VIVY!

Weronika Kostyra 30 września 2017 21:45
Ewa Bem, Pamela Bem, Viva! październik 2001
Fot. Jacek Piotrowski / Agencja Gazeta

 

Córka Ewy Bem, Pamela Bem-Niedziałek,  przegrała walkę z nowotworem i odeszła w wieku 39 lat.  Dziennikarka była związana zawodowo z TYN 24. Osierociła dwoje dzieci.

 

Wywiad z Ewą Bem

O tym, jak bardzo Ewa Bem zakochana jest w swoich córkach, opowiadała w szczerym i wzruszającym wywiadzie dla "Vivy!" w 2001 roku. To wtedy wyznała, że do sze­ścio­let­niej wówczas Ga­bry­si mówi czule Gabi vel Pa­pi, a Pa­me­la odzie­dzi­czy­ła imię po uko­cha­nej lal­ce swojej ma­my. Wtedy też po raz pierwszy gwiazda opowiedziała o innej śmiertelnej chorobie starszej córki - anoreksji, którą szczęśliwie zwalczyła jako nastolatka. I choć podczas wywiadu była pogodna, zrów­no­wa­żo­na i bez­tro­sko za­ja­dała się mali­na­mi z kro­plą bitej śmie­ta­ny, w pewnym momencie zaczęła drzeć na drob­ne ka­wał­ki pa­pie­ro­wą serwetkę. Gdy padło pytanie o chorobę Pameli...

 

­– Po­dob­no ma Pa­ni dwie wa­dy: niekon­se­kwen­cja i zmien­ność nastrojów.

Nie­kon­se­kwen­cja jest peł­ną uro­ku ce­chą. Lu­dzie, któ­rzy są nie­kon­se­kwent­ni, ni­gdy nie idą tak strasz­li­wie pro­sto, tyl­ko tro­szecz­kę skrę­cą, przy­kuc­ną, wsta­ną, two­rzą ja­kiś ko­lor. Ale zmien­ność na­stro­ju jest dla mnie pie­kiel­nie uciąż­li­wa, bo jak wpa­dam w ja­kiś nastrój, to do dna, po sa­me uszy. Wszyst­ko przez mój niepopraw­ny ro­man­tyzm, wiecz­ne pra­gnie­nie, że­by wszyst­ko by­ło uro­czy­ste, wy­jąt­ko­we, je­dy­ne w swo­im ro­dza­ju. A jak jest ba­nal­ne i nud­ne, mój na­strój zmie­nia się z pro­mien­ne­go na by­le ja­ki.

 

Ewa Bem z córkami Pamelą i Gabrysią oraz mężem Ryszardem Sibilskim,
Fot. Jacek Piotrowski / Agencja Gazeta

Ewa Bem z córkami Pamelą i Gabrysią oraz mężem Ryszardem Sibilskim, "Viva!" październik 2001

 

– I co wte­dy?

Z lu­bo­ścią wy­obra­żam so­bie, jak bie­gnę do sy­pial­ni, za­my­kam się w pół­mro­ku mu­śli­no­wych za­sło­nek i są­czę ja­kieś wi­no al­bo łkam nad kup­ką sta­rych li­stów mi­ło­snych. Ale tak na­praw­dę zły hu­mor nic nie zmie­nia w mo­im pro­gra­mie dnia. W wi­rze za­jęć w pewnym mo­men­cie przy­po­mi­nam so­bie, że jesz­cze nie­daw­no coś by­ło nie tak. A ja w tym cza­sie je­stem znów in­ną oso­bą i pła­czę ze śmie­chu.

 

– Po­dob­no lu­bi Pa­ni opo­wia­dać ka­wa­ły, i to nie­przy­zwo­ite. Tak przy­naj­mniej twier­dzi Pa­ni fry­zjer.

Z Woj­tu­siem cza­sem so­bie po­zwa­lam. Wi­du­je­my się tyl­ko w lu­strze. On pa­trzy w lu­stro, jak mnie strzy­że, ja wpa­tru­ję się w nie­go z lu­bo­ścią, bo to bar­dzo przy­stoj­ny chło­pak. Jak pra­cu­je w sku­pie­niu, a ja mam ochotę, że­by pod­niósł oczy, to mu­szę szyb­ko coś wymy­ślić. Jed­nak nie prze­pa­dam za sło­ny­mi dow­ci­pa­mi, po któ­rych pa­nie nie wie­dzą, co ze so­bą po­cząć. Dow­cip mu­si być ło­bu­zer­ski, nie wul­gar­ny.

 

­– Jak u fry­zje­ra, to o blon­dyn­kach?

A zna pa­ni, jak pi­ja­ne­go hal­tu­je na uli­cy po­li­cja? Mó­wią: „Do­wo­dzik pro­si­my”. On: „Nie mam”. „To idzie­my”. „To idźcie”. Ale tak na­praw­dę naj­lep­szy jest hu­mor sy­tu­acyj­ny, czy­li „z ży­cia wzię­te”. Ma­my ta­ką za­ba­wę rodzin­ną, kie­dy sto­imy na przy­kład na sta­cji benzyno­wej. Mąż tan­ku­je, po­tem idzie pła­cić i wy­pi­sy­wać te fak­tu­ry, a my sie­dzi­my we trój­kę i pa­trzymy przez okno. Aku­rat stoi dwóch fa­ce­tów, roz­ma­wia­ją… Ja za­czy­nam mó­wić za nich – wy­my­ślam ja­kieś hi­sto­rie nie­praw­do­po­dob­ne, sta­ra­jąc się wce­lo­wać w mimi­kę...

 

– Pa­me­la mó­wi, że jest Pa­ni lu­dycz­na.

Uwiel­biam nie­skom­pli­ko­wa­ną roz­ryw­kę, na­tu­ral­nie niegłu­pa­wą. Na przy­kład Di­sney­land. Dwa la­ta po pierw­szych sza­leństwach w Di­sney­lan­dzie po­je­cha­li­śmy w po­dróż do Fran­cji, pie­czo­ło­wi­cie przy­go­to­wa­ną przez mo­je­go mę­ża – zam­ki nad Lo­arą itd. W pewnym mo­men­cie sta­nę­li­śmy na ja­kiejś krzy­żów­ce. On mówi: „Jak przy­ci­snę w pra­wo, to za pa­rę go­dzin bę­dzie­my na La­zu­ro­wym Wy­brze­żu. Chce­cie?”. A my, że nie. „A gdzie chce­cie?”. „Do Di­sney­lan­du”. Więc za­re­zer­wo­wał te­le­fo­nicz­nie ho­tel i do­pie­ro był czad. To był ho­tel kow­boj­ski: salo­on, ko­nie, spa­li­śmy na pry­czach, na po­dwó­rzu sta­ła szu­bie­ni­ca. Te­raz cze­ka­my, aż Gabry­sia tro­chę uro­śnie i zno­wu się wy­bie­ra­my.

 

– Ja­kie naj­więk­sze sza­leństwo po­peł­ni­li­ście dla niej do tej po­ry?

Ga­bry­się wy­bła­ga­li­śmy u Bo­zi. Pa­mel­ka mó­wi, że ścią­gnę­li­śmy ją za nóż­kę z chmur­ki. Pa­pi ma strasz­nie du­żo uro­ku i jak mąż ma so­bie kra­wat za­wią­zać ra­no, a ona na nie­go ty­mi nie­bie­ski­mi ga­ła­mi wy­wra­ca, to nie bardzo mu ten su­peł wy­cho­dzi. Ja od­krę­ci­łam so­bie licz­nik przy­naj­mniej o 20 lat, bo ma­my jesz­cze jed­ną lal­kę, o któ­rą trze­ba dbać. Zwłasz­cza że Bo­zia po­wie­dzia­ła: „Do­brze, dam wam dziew­czyn­kę, nad­zwy­czaj­ną dziew­czyn­kę. Trosz­kę to bę­dzie kosz­to­wać, nie bę­dzie chcia­ła spać”. I przez pięć lat zderzaliśmy się głowami, wsta­jąc do niej w no­cy.

 

Ewa Bem z córkami Pamelą i Gabrysią oraz mężem Ryszardem Sibilskim,
Fot. Jacek Piotrowski / Agencja Gazeta

Ewa Bem z córkami Pamelą i Gabrysią oraz mężem Ryszardem Sibilskim, "Viva!" październik 2001

 

 

– Si­ła mi­ło­ści jest wprost pro­por­cjo­nal­na do ofiar zło­żo­nych na jej oł­ta­rzu?

Nie kal­ku­lu­ję w ten spo­sób. Pa­me­la przy­szła na świat ja­ko sied­mio­mie­sięcz­ny wcze­śniak, ro­dzi­ła się pośladko­wo, chy­ba z 15 go­dzin. My­śla­łam, że umrę. Ale póź­niej zda­rza­ły się da­le­ko cięż­sze sy­tu­acje, na przy­kład kie­dy cho­ro­wa­ła. To są po­waż­ne łup­nie. Ale ja ją oczy­wi­ście ko­cham nie za to, co z nią prze­ży­łam, ko­cham ją, bo ją lu­bię. Tak sa­mo Ga­bryś­kę. Nie­daw­no za­py­ta­ła mnie, ile mam lat. Po­wie­dzia­łam praw­dę. Zoba­czy­łam w jej oczach... mo­że nie prze­ra­że­nie, ale szarp­nę­ło nią to tro­chę. Bar­dzo dłu­go na mnie patrzyła, kom­bi­no­wa­ła i po­wie­dzia­ła mi tak pięk­ne sło­wa, tak mą­dre i ta­kie mię­dzy mną i nią, że na­wet nie bę­dę ich cy­to­wać. 

 

– Ży­cie za­czy­na się po pięć­dzie­siąt­ce?

Na­praw­dę ży­cie za­czy­na się, jak się ma 17 lat. I wte­dy jest naj­faj­niej­sze, nie ma żad­nych prze­szkód. Ja­ko 17­-lat­ka zda­wa­łam do szko­ły ak­tor­skiej. Zre­zy­gno­wa­łam w trak­cie eg­za­mi­nów – mia­łam ta­ki za­męt w gło­wie, że ko­niec świa­ta. Do dzi­siaj mnie jesz­cze trochę trzy­ma, to pro­szę so­bie wy­obra­zić, co by­ło wte­dy. Mo­że po­kpi­łam spra­wę – by­łam pul­pe­tem, ale mia­łam sce­nicz­ny głos, by­łam ta­ka al­to­wo schryp­nię­ta. Ale na pew­no to by­ły faj­ne la­ta. Mi­mo smęt­ne­go sce­na­riu­sza mo­je­go dzie­ciństwa i mło­do­ści.

 

– Roz­sta­nie ro­dzi­ców. Trau­ma?

Pie­kiel­na. By­li­śmy ma­ły­mi dzie­cia­ka­mi. Ja mia­łam osiem lat, Ja­rek był młod­szy o rok, Alek czte­ry la­ta starszy. Oj­ciec zo­sta­wił nas z ma­mą, po­szedł so­bie do in­nej bab­ki, w do­dat­ku wy­je­chał za gra­ni­cę! Wpadliśmy w strasz­ną bi­dę. Pa­mię­tam ta­ki flesz z mło­do­ści – ko­le­żan­ka, u któ­rej w do­mu na sto­le stał krysz­tał wy­peł­nio­ny pta­sim mlecz­kiem. By­łam osłu­pia­ła z wra­że­nia, że mo­że ty­le te­go stać. Po pro­stu zawsze stać.

 

– Utrzy­mu­je Pa­ni kon­tak­ty z oj­cem?

Nie ma go w mo­im ży­ciu.

 

– A pierw­szy mąż? 

Miesz­ka za gra­ni­cą. Pa­me­la by­ła te­raz u nie­go kil­ka dni, za­pro­szo­na po kil­ku­na­stu la­tach.

 

– W pew­nym sen­sie po­wtó­rzy­ła Pa­ni sce­na­riusz ro­dzin­ny. Przy­pa­dek?

Je­że­li to jest przy­pa­dek, to wy­jąt­ko­wo szczę­śli­wy, bo do­słow­nie kil­ka ty­go­dni po tym, jak zde­cy­do­wa­li­śmy się ro­zejść, po­zna­łam swo­je­go ak­tu­al­ne­go mę­ża i wiem, że Pan Bóg przy­świe­cił mi tu­taj po­rząd­ną la­tar­ką.

 

– Już od pierw­sze­go mo­men­tu do­sta­ła Pa­ni tą la­tar­ką po oczach?

Od naj­pierw­sze­go. Cho­ciaż dziś, po 20 la­tach, wie­my, że to nie jest ta­ki ba­nal­ny sce­na­riusz: spo­tka­nie, miłość, ślub i ży­cie w szczę­ściu po grób. Mał­żeństwo to co­dzien­na bi­tew­ka sto­czo­na o to, że­by wszyst­ko by­ło do­brze. Trze­ba cza­sem „po­łknąć ża­bę”.

 

– To ja­ką ża­bę po­łknę­ła Pa­ni ostat­nio?

Dzień pra­cy mę­ża wciąż się wy­dłu­ża. Już nie mo­gę ro­bić awan­tur­ki o szó­stej, mu­sia­łam ją po­pchnąć na ósmą. Zda­wa­ło­by się, że dwie go­dzi­ny to nie­wie­le, ale w roz­li­cze­niu ca­łe­go dnia – na­je­żo­ne­go od­wo­że­niem, do­wo­że­niem, ty­sią­cem róż­nych spraw – w pewnym mo­men­cie za­czy­na w ko­bie­cie na­ra­stać strasz­li­wy bunt. Bo nie dość, że sa­ma jeż­dżę, sa­ma tan­ku­ję, ro­bię za­ku­py sa­ma i sa­ma mu­szę o ty­lu rze­czach de­cy­do­wać, to jesz­cze cze­kam na nie­go do ósmej!

 

Ewa Bem z mężem Ryszardem Sibilskim,
Fot. Jacek Piotrowski / Agencja Gazeta

Ewa Bem z mężem Ryszardem Sibilskim, "Viva!" październik 2001

 

– Awan­tur­ka po­le­ga na tym, że dzwo­ni Pa­ni i mó­wi: „Ko­cha­nie, gdzie je­steś”?

Jak awan­tur­ka, to nie ty­mi sło­wy, oczy­wi­ście. Rzecz jest krót­ka, ale bar­dzo tre­ści­wa i cza­sa­mi ja­do­wi­ta. Na szczę­ście mój mąż jest bar­dzo spo­koj­ny, ma ta­ką gło­wi­cę na­gry­wa­ją­cą i ka­su­ją­cą. Ostat­nio prze­szli­śmy na wy­mia­nę SMS­-ową. On spryt­nie za­ła­twił, że zawsze pod ko­niec dnia ma ja­kąś na­ra­dę, więc nie mo­że ze mną roz­ma­wiać. Ale mo­że do­stać SMS­-a. Upodo­ba­łam so­bie ta­ki mo­ment, kie­dy wiem, że nie mo­że mi odpowie­dzieć i od­re­ago­wu­ję.

 

– „Le­kiem na stres – SMS”, jak w Pa­ni pio­sen­ce?

Nie­daw­no po ja­kimś kon­cer­cie Pa­me­la nie mo­gła się do mnie do­pchać i po­słu­ży­ła się SMS­-em. Na­pi­sa­ła: „Ma­mo, by­łaś...” – tu pa­dło sło­wo za­czy­na­ją­ce się od „z”, a kończą­ce na „a”. Uzna­łam to za po­waż­ny komple­ment. Z mę­żem też wy­sy­ła­my so­bie nad­zwy­czaj­ne tkli­wo­ści – ma­łe do­wo­dy, że w grun­cie rze­czy jest su­per mię­dzy na­mi.

 

– Do cze­go by­ła­by Pa­ni zdol­na w obro­nie swo­je­go te­ry­to­rium?

Chy­ba do wszyst­kie­go, dziś naj­lep­szym straż­ni­kiem te­go te­ry­to­rium jest Ga­bry­sia. Nie by­li­śmy jesz­cze małżeństwem, ale już pa­rą...

 

– ...kie­dy za­czę­ła Pa­ni otwie­rać je­go li­sty nad pa­rą.

Skąd! Nor­mal­nie otwo­rzy­łam przy nim. Wi­dać by­ło, że to pry­wat­ne, bo służ­bo­we­go to bym nie czy­ta­ła, oczy­wi­ście. Osłu­piał: „Ty czy­tasz mo­je li­sty?” Ja: „A dla­cze­go nie? Za­wsze, w ra­zie po­dej­rzeń, prze­czy­tam two­je li­sty, prze­trze­pię two­je kie­sze­nie, wpad­nę niespo­dzie­wa­nie do pra­cy”. Ktoś wy­my­ślił, że ko­bie­cie nie wy­pa­da te­go ro­bić. A wła­ści­wie dla­cze­go nie? W wal­ce o mał­żeńską wier­ność każ­dy spo­sób jest do­bry!

 

– Na przy­kład ta­ki, że­by po 14 la­tach związ­ku zo­stał wresz­cie praw­dzi­wym mę­żem z pa­pier­kiem? I to przed oł­ta­rzem...

A, to już zu­peł­nie z in­ne­go po­wo­du. Przez dłu­gie la­ta czu­łam wiel­ki dys­kom­fort, że nie mo­głam przy­stą­pić do ko­mu­nii świę­tej. Do­pie­ro ksiądz Mi­ro­sław Pa­ciusz­kie­wicz, któ­ry przy­go­to­wy­wał nas do ślu­bu kościelnego, wy­ja­śnił mi, że to kla­sycz­ny „głód sakramentu”. Był ta­ki mo­ment pod­czas mszy, kie­dy wszy­scy wsta­wa­li i szli do oł­ta­rza przy­jąć ko­mu­nię świę­tą, a ja zo­sta­wa­łam w ław­ce i ro­bi­łam so­bie strasz­ne wy­rzu­ty. Czu­łam się do­brą mat­ką i żo­ną, a jed­nak nie wol­no mi by­ło... I po 14 la­tach na­sze­go wspól­ne­go by­cia stanęli­śmy na ślub­nym ko­bier­cu. Ksiądz uprze­dził mnie: „Pa­ni Ewo, pro­szę się nie gnie­wać, pod­czas ceremo­nii mu­szę spy­tać, czy bę­dzie­cie państwo wy­cho­wy­wać po­tom­stwo w du­chu ka­to­lic­kim”. W podtekście by­ło, że z tym po­tom­stwem to nie­moż­li­we. A rok później uro­dzi­ła się Ga­bry­sia.

 

– Pa­ni, ro­zu­miem, by­ła już po­go­dzo­na...

W pew­nym mo­men­cie spra­wa dziec­ka prze­sta­ła nas do­ty­czyć. Ży­li­śmy we trój­kę w ta­kiej sym­bio­zie, że kiedy przed ślu­bem rzu­ci­li­śmy przy Pa­me­li ha­sło „po­dróż po­ślub­na”, od ra­zu spy­ta­ła: „Do­bra, to gdzie pojedzie­my?”. Do­pie­ro wte­dy za­czę­łam jej tłu­ma­czyć, że wszyst­ko faj­nie, je­ste­śmy ra­zem, trzej ko­le­dzy z bo­iska, ale wiesz, z oj­cem je­ste­śmy jesz­cze w in­nym ukła­dzie...

 

– Flir­tu­je Pa­ni z mę­żem?

Wciąż go uwo­dzę. Bar­dzo po­do­ba mi się ta­ka re­kla­ma te­le­wi­zyj­na: po­ko­jów­ka ser­wu­je pa­nu de­ser i po chwi­li oka­zu­je się, że to pa­ra mał­żeńska. Nie­daw­no by­łam na ban­kie­cie, na­gle w drzwiach sta­nął fa­cet. Spoj­rza­łam: „Su­per!” i nie­mal rów­no­cze­śnie strza­ła w świa­do­mość: „O ra­ny, to mój wła­sny mąż!”.

 

– Po­dob­no on też Pa­ni kie­dyś nie po­znał?

A tak, nie­dłu­go po tym, jak się od­chu­dzi­łam. Za­wsze mia­łam ape­tyt na ta­kie spodnie, któ­re ku­pi­łam Pa­me­li. I jak już za­czę­łam szczu­pleć, po­szłam cich­cem do jej gar­de­ro­by, wzię­łam te por­t­ki, za­mknę­łam się w swo­jej sy­pial­ni i z na­bo­żeństwem za­czę­łam się w nie wci­skać. Za­sto­so­wa­łam słyn­ny ma­newr z lat 60., kie­dy dziew­czy­ny kła­dły się plac­kiem na ple­cach i w ta­kiej po­zy­cji do­pi­na­ły su­wak dżin­sów. A po­tem po­szłam na spotka­nie z mę­żem do su­per­mar­ke­tu i z roz­ko­szą pa­trzy­łam, jak prze­cho­dzi obok i nic.

 

Ewa Bem z córkami Pamelą i Gabrysią oraz mężem Ryszardem Sibilskim,
Fot. Jacek Piotrowski / Agencja Gazeta

Ewa Bem z córkami Pamelą i Gabrysią oraz mężem Ryszardem Sibilskim, "Viva!" październik 2001

 

– Jak Pa­nią ad­o­ru­je?

Jest mo­im wiecz­nym ad­o­ra­to­rem, nie­za­leż­nie od roz­mia­ru, ja­ki re­pre­zen­tu­ję w da­nym mo­men­cie. Zresz­tą ni­gdy nie by­ło na ten te­mat ja­kichś ob­ce­so­wych, nie­przy­jem­nych roz­mów. Że ży­czył­by so­bie, że mą­drzej czy zdro­wiej by by­ło, gdy­bym nie by­ła ta­ka... puszysta. A że ta­kie roz­mo­wy nie są rzad­ko­ścią, to wiem, bo czy­tam cza­sa­mi zwie­rze­nia żon, któ­re nie dość że ma­ją nad­wa­gę i są tym ska­to­wa­ne psy­chicz­nie, to jesz­cze pę­dzą smęt­ny ży­wot z ja­kimś cha­mem, któ­ry chli­piąc zu­pę mó­wi: „Ty zo­staw tę zu­pę, Kryśka, bo mu­sisz się od­chu­dzić”. Dla mnie to ob­raz to­tal­nej upa­dło­ści mał­żeńskiej. Ta­ką ża­bę trud­no by by­ło po­łknąć. 

 

– Ża­by – nie wszyst­kie, sma­ko­ły­ki – jesz­cze rza­dziej. Ostat­nio ły­ka Pa­ni głów­nie kom­ple­men­ty?

Tuż po tym, jak się od­chu­dzi­łam, ktoś po­wie­dział mi, że je­stem „la­ska”. Ka­za­łam to so­bie po­wtó­rzyć kilkakrot­nie. Z dru­giej stro­ny iry­tu­je mnie, że świat pa­trzy na czło­wie­ka wy­łącz­nie po­przez je­go cia­ło. A prze­cież ja je­stem wciąż tą sa­mą oso­bą, mo­ja du­sza jest taka sa­ma, mo­je po­glą­dy, ser­ce tak sa­mo wa­li, do cho­le­ry!

 

– Czy cho­ro­ba cór­ki mo­gła mieć ja­ki­kol­wiek zwią­zek z Pa­ni ów­cze­sny­mi ga­ba­ry­ta­mi? Po­dob­no psycho­te­ra­peu­ta su­ge­ro­wał, że Pa­me­la chcia­ła się od­chu­dzić za sie­bie i za Pa­nią.

Ha! Za­wsze jest jesz­cze spo­sób, że­by się cze­goś do­wie­dzieć. Ni­gdy nie po­my­śla­ła­bym, że mo­je cia­ło mo­gło jej prze­sło­nić mnie ja­ko ma­mę. Naj­pierw bar­dzo przy­kla­ski­wa­łam jej prak­ty­kom die­te­tycz­nym, bo to się odby­wa­ło w ra­cjo­nal­ny, kon­tro­lo­wa­ny spo­sób, dawa­ło świet­ne efek­ty. A po­tem prze­le­cia­ła me­tę i to był kosz­mar. Kie­dy cho­ro­wa­ła, po pro­stu jej nie by­ło... To się zbie­gło z in­ny­mi trud­ny­mi sy­tu­acja­mi ro­dzin­ny­mi. By­łam w cią­ży, le­ża­łam sie­dem mie­się­cy z Ga­bry­nią... I rzu­ca­łam się na ca­łą ma­sę spraw, bo chcia­łam to jakoś za­ła­tać, że­by wszyst­ko by­ło jak daw­niej. Si­łę znaj­do­wa­łam, jak zwy­kle, w Bo­gu i mu­zy­ce. Wcho­dzi­łam w nią gło­wą, ser­cem, ca­łą so­bą.

 

– A jed­no­cze­śnie mu­sia­ła Pa­ni być w sta­nie peł­nej go­to­wo­ści.

Stwo­rzy­łam so­bie ta­ką hie­rar­chię – o co naj­bar­dziej po­win­nam się bać ja­ko mat­ka. Przede wszyst­kim modliłam się, że­by Pa­me­la by­ła zdro­wa, że­by zo­sta­ła. Mar­twi­łam się, ja­kie bę­dą po­zo­sta­ło­ści po tej chorobie w jej or­ga­ni­zmie. A do­pie­ro gdzieś na sza­rym końcu o to, czy bę­dzie mnie jesz­cze kie­dyś potrzebo­wać. Dzi­siaj, kie­dy jest już zdro­wa, do­sta­ję to, o czym na­wet nie ma­rzy­łam. 

 

– I po tych wszyst­kich do­świad­cze­niach sa­ma po­sta­no­wi­ła się Pa­ni od­chu­dzić? Nie ba­ła się Pa­ni?

Ba­łam się. Był ta­ki mo­ment, że mo­gła­bym zu­peł­nie prze­stać jeść. Bar­dziej czu­łam swo­je od­chu­dza­nie głową niż żo­łąd­kiem. Czu­łam, że mo­gę dojść wszę­dzie, to by­ło bar­dzo pod­nie­ca­ją­ce, to wła­śnie za­czyn tej cho­ro­by. 

 

– Sko­ro o pod­nie­tach, jest Pa­ni wy­znaw­czy­nią wło­skie­go he­do­ni­zmu: „Do­rmi­re, man­gia­re, ama­re”, czy­li spać, jeść, ko­chać...

„Do­rmi­re” to dla mnie nie tyl­ko spa­nie, to od­da­wa­nie się róż­nym re­lak­sa­cyj­nym za­ję­ciom, wi­zy­ta u kosmetycz­ki. „Man­gia­re” to nie tyl­ko prze­żu­wa­nie, po­ły­ka­nie, tra­wie­nie – rów­nież bie­sia­do­wa­nie, uwo­dze­nie je­dze­niem, ku­po­wa­nie te­go je­dze­nia, go­to­wa­nie. „Ama­re” to rów­nież oczy­wi­ście upra­wia­nie sek­su. To za­ba­wa zmy­słów, ca­ła ma­sa sy­tu­acji mię­dzy ludźmi, któ­rzy chcą być bli­sko. Jak w pięk­nej pio­sen­ce Agniesz­ki Osiec­kiej, ni­gdy, prze­nig­dy nie po­zwo­lę, że­by mąż zwra­cał się do mnie jak do żo­ny. Żad­nej sztampy, żad­nej co­dzien­no­ści, zwłasz­cza w tym. Na Bo­ga, w ni­czym!

 

Rozmawiała: Jolanta Berent

 

Zobacz także: Po długiej chorobie zmarła córka Ewy Bem. Pamela Bem-Niedziałek miała 39 lat

Redakcja poleca

REKLAMA

Wideo

Kocha muzykę, ale już podważano jej sukcesy. Córka Aldony Orman o cieniach posiadania znanego nazwiska

Akcje

Polecamy

Magazyn VIVA!

Bieżący numer

MARCELA I MICHAŁ KOTERSCY: w styczniu powiedzieli sobie „tak”, ale to niejedyna rewolucja w ich życiu. KATARZYNA ŻAK: o tym, co jest jej największym szczęściem i czego najbardziej żałuje. ANDREA CAMASTRA: dla zdobywcy gwiazdki przewodnika Michelin gotowanie jest jak teatralny spektakl. ALDONA ORMAN Z CÓRKĄ IDALIĄ w rozmowie pełnej metafizyki, ale też zwykłej codzienności. SWIFT, CYRUS, EILISH, GOMEZ, DUA LIPA: idolki zbiorowej wyobraźni.