„Żadnej sztampy, żadnej codzienności. Na Boga, w niczym!”. Tak Ewa Bem mówiła o miłości do córek i męża w wywiadzie dla VIVY!
Córka Ewy Bem, Pamela Bem-Niedziałek, przegrała walkę z nowotworem i odeszła w wieku 39 lat. Dziennikarka była związana zawodowo z TYN 24. Osierociła dwoje dzieci.
Wywiad z Ewą Bem
O tym, jak bardzo Ewa Bem zakochana jest w swoich córkach, opowiadała w szczerym i wzruszającym wywiadzie dla "Vivy!" w 2001 roku. To wtedy wyznała, że do sześcioletniej wówczas Gabrysi mówi czule Gabi vel Papi, a Pamela odziedziczyła imię po ukochanej lalce swojej mamy. Wtedy też po raz pierwszy gwiazda opowiedziała o innej śmiertelnej chorobie starszej córki - anoreksji, którą szczęśliwie zwalczyła jako nastolatka. I choć podczas wywiadu była pogodna, zrównoważona i beztrosko zajadała się malinami z kroplą bitej śmietany, w pewnym momencie zaczęła drzeć na drobne kawałki papierową serwetkę. Gdy padło pytanie o chorobę Pameli...
– Podobno ma Pani dwie wady: niekonsekwencja i zmienność nastrojów.
Niekonsekwencja jest pełną uroku cechą. Ludzie, którzy są niekonsekwentni, nigdy nie idą tak straszliwie prosto, tylko troszeczkę skręcą, przykucną, wstaną, tworzą jakiś kolor. Ale zmienność nastroju jest dla mnie piekielnie uciążliwa, bo jak wpadam w jakiś nastrój, to do dna, po same uszy. Wszystko przez mój niepoprawny romantyzm, wieczne pragnienie, żeby wszystko było uroczyste, wyjątkowe, jedyne w swoim rodzaju. A jak jest banalne i nudne, mój nastrój zmienia się z promiennego na byle jaki.
Ewa Bem z córkami Pamelą i Gabrysią oraz mężem Ryszardem Sibilskim, "Viva!" październik 2001
– I co wtedy?
Z lubością wyobrażam sobie, jak biegnę do sypialni, zamykam się w półmroku muślinowych zasłonek i sączę jakieś wino albo łkam nad kupką starych listów miłosnych. Ale tak naprawdę zły humor nic nie zmienia w moim programie dnia. W wirze zajęć w pewnym momencie przypominam sobie, że jeszcze niedawno coś było nie tak. A ja w tym czasie jestem znów inną osobą i płaczę ze śmiechu.
– Podobno lubi Pani opowiadać kawały, i to nieprzyzwoite. Tak przynajmniej twierdzi Pani fryzjer.
Z Wojtusiem czasem sobie pozwalam. Widujemy się tylko w lustrze. On patrzy w lustro, jak mnie strzyże, ja wpatruję się w niego z lubością, bo to bardzo przystojny chłopak. Jak pracuje w skupieniu, a ja mam ochotę, żeby podniósł oczy, to muszę szybko coś wymyślić. Jednak nie przepadam za słonymi dowcipami, po których panie nie wiedzą, co ze sobą począć. Dowcip musi być łobuzerski, nie wulgarny.
– Jak u fryzjera, to o blondynkach?
A zna pani, jak pijanego haltuje na ulicy policja? Mówią: „Dowodzik prosimy”. On: „Nie mam”. „To idziemy”. „To idźcie”. Ale tak naprawdę najlepszy jest humor sytuacyjny, czyli „z życia wzięte”. Mamy taką zabawę rodzinną, kiedy stoimy na przykład na stacji benzynowej. Mąż tankuje, potem idzie płacić i wypisywać te faktury, a my siedzimy we trójkę i patrzymy przez okno. Akurat stoi dwóch facetów, rozmawiają… Ja zaczynam mówić za nich – wymyślam jakieś historie nieprawdopodobne, starając się wcelować w mimikę...
– Pamela mówi, że jest Pani ludyczna.
Uwielbiam nieskomplikowaną rozrywkę, naturalnie niegłupawą. Na przykład Disneyland. Dwa lata po pierwszych szaleństwach w Disneylandzie pojechaliśmy w podróż do Francji, pieczołowicie przygotowaną przez mojego męża – zamki nad Loarą itd. W pewnym momencie stanęliśmy na jakiejś krzyżówce. On mówi: „Jak przycisnę w prawo, to za parę godzin będziemy na Lazurowym Wybrzeżu. Chcecie?”. A my, że nie. „A gdzie chcecie?”. „Do Disneylandu”. Więc zarezerwował telefonicznie hotel i dopiero był czad. To był hotel kowbojski: saloon, konie, spaliśmy na pryczach, na podwórzu stała szubienica. Teraz czekamy, aż Gabrysia trochę urośnie i znowu się wybieramy.
– Jakie największe szaleństwo popełniliście dla niej do tej pory?
Gabrysię wybłagaliśmy u Bozi. Pamelka mówi, że ściągnęliśmy ją za nóżkę z chmurki. Papi ma strasznie dużo uroku i jak mąż ma sobie krawat zawiązać rano, a ona na niego tymi niebieskimi gałami wywraca, to nie bardzo mu ten supeł wychodzi. Ja odkręciłam sobie licznik przynajmniej o 20 lat, bo mamy jeszcze jedną lalkę, o którą trzeba dbać. Zwłaszcza że Bozia powiedziała: „Dobrze, dam wam dziewczynkę, nadzwyczajną dziewczynkę. Troszkę to będzie kosztować, nie będzie chciała spać”. I przez pięć lat zderzaliśmy się głowami, wstając do niej w nocy.
Ewa Bem z córkami Pamelą i Gabrysią oraz mężem Ryszardem Sibilskim, "Viva!" październik 2001
– Siła miłości jest wprost proporcjonalna do ofiar złożonych na jej ołtarzu?
Nie kalkuluję w ten sposób. Pamela przyszła na świat jako siedmiomiesięczny wcześniak, rodziła się pośladkowo, chyba z 15 godzin. Myślałam, że umrę. Ale później zdarzały się daleko cięższe sytuacje, na przykład kiedy chorowała. To są poważne łupnie. Ale ja ją oczywiście kocham nie za to, co z nią przeżyłam, kocham ją, bo ją lubię. Tak samo Gabryśkę. Niedawno zapytała mnie, ile mam lat. Powiedziałam prawdę. Zobaczyłam w jej oczach... może nie przerażenie, ale szarpnęło nią to trochę. Bardzo długo na mnie patrzyła, kombinowała i powiedziała mi tak piękne słowa, tak mądre i takie między mną i nią, że nawet nie będę ich cytować.
– Życie zaczyna się po pięćdziesiątce?
Naprawdę życie zaczyna się, jak się ma 17 lat. I wtedy jest najfajniejsze, nie ma żadnych przeszkód. Jako 17-latka zdawałam do szkoły aktorskiej. Zrezygnowałam w trakcie egzaminów – miałam taki zamęt w głowie, że koniec świata. Do dzisiaj mnie jeszcze trochę trzyma, to proszę sobie wyobrazić, co było wtedy. Może pokpiłam sprawę – byłam pulpetem, ale miałam sceniczny głos, byłam taka altowo schrypnięta. Ale na pewno to były fajne lata. Mimo smętnego scenariusza mojego dzieciństwa i młodości.
– Rozstanie rodziców. Trauma?
Piekielna. Byliśmy małymi dzieciakami. Ja miałam osiem lat, Jarek był młodszy o rok, Alek cztery lata starszy. Ojciec zostawił nas z mamą, poszedł sobie do innej babki, w dodatku wyjechał za granicę! Wpadliśmy w straszną bidę. Pamiętam taki flesz z młodości – koleżanka, u której w domu na stole stał kryształ wypełniony ptasim mleczkiem. Byłam osłupiała z wrażenia, że może tyle tego stać. Po prostu zawsze stać.
– Utrzymuje Pani kontakty z ojcem?
Nie ma go w moim życiu.
– A pierwszy mąż?
Mieszka za granicą. Pamela była teraz u niego kilka dni, zaproszona po kilkunastu latach.
– W pewnym sensie powtórzyła Pani scenariusz rodzinny. Przypadek?
Jeżeli to jest przypadek, to wyjątkowo szczęśliwy, bo dosłownie kilka tygodni po tym, jak zdecydowaliśmy się rozejść, poznałam swojego aktualnego męża i wiem, że Pan Bóg przyświecił mi tutaj porządną latarką.
– Już od pierwszego momentu dostała Pani tą latarką po oczach?
Od najpierwszego. Chociaż dziś, po 20 latach, wiemy, że to nie jest taki banalny scenariusz: spotkanie, miłość, ślub i życie w szczęściu po grób. Małżeństwo to codzienna bitewka stoczona o to, żeby wszystko było dobrze. Trzeba czasem „połknąć żabę”.
– To jaką żabę połknęła Pani ostatnio?
Dzień pracy męża wciąż się wydłuża. Już nie mogę robić awanturki o szóstej, musiałam ją popchnąć na ósmą. Zdawałoby się, że dwie godziny to niewiele, ale w rozliczeniu całego dnia – najeżonego odwożeniem, dowożeniem, tysiącem różnych spraw – w pewnym momencie zaczyna w kobiecie narastać straszliwy bunt. Bo nie dość, że sama jeżdżę, sama tankuję, robię zakupy sama i sama muszę o tylu rzeczach decydować, to jeszcze czekam na niego do ósmej!
Ewa Bem z mężem Ryszardem Sibilskim, "Viva!" październik 2001
– Awanturka polega na tym, że dzwoni Pani i mówi: „Kochanie, gdzie jesteś”?
Jak awanturka, to nie tymi słowy, oczywiście. Rzecz jest krótka, ale bardzo treściwa i czasami jadowita. Na szczęście mój mąż jest bardzo spokojny, ma taką głowicę nagrywającą i kasującą. Ostatnio przeszliśmy na wymianę SMS-ową. On sprytnie załatwił, że zawsze pod koniec dnia ma jakąś naradę, więc nie może ze mną rozmawiać. Ale może dostać SMS-a. Upodobałam sobie taki moment, kiedy wiem, że nie może mi odpowiedzieć i odreagowuję.
– „Lekiem na stres – SMS”, jak w Pani piosence?
Niedawno po jakimś koncercie Pamela nie mogła się do mnie dopchać i posłużyła się SMS-em. Napisała: „Mamo, byłaś...” – tu padło słowo zaczynające się od „z”, a kończące na „a”. Uznałam to za poważny komplement. Z mężem też wysyłamy sobie nadzwyczajne tkliwości – małe dowody, że w gruncie rzeczy jest super między nami.
– Do czego byłaby Pani zdolna w obronie swojego terytorium?
Chyba do wszystkiego, dziś najlepszym strażnikiem tego terytorium jest Gabrysia. Nie byliśmy jeszcze małżeństwem, ale już parą...
– ...kiedy zaczęła Pani otwierać jego listy nad parą.
Skąd! Normalnie otworzyłam przy nim. Widać było, że to prywatne, bo służbowego to bym nie czytała, oczywiście. Osłupiał: „Ty czytasz moje listy?” Ja: „A dlaczego nie? Zawsze, w razie podejrzeń, przeczytam twoje listy, przetrzepię twoje kieszenie, wpadnę niespodziewanie do pracy”. Ktoś wymyślił, że kobiecie nie wypada tego robić. A właściwie dlaczego nie? W walce o małżeńską wierność każdy sposób jest dobry!
– Na przykład taki, żeby po 14 latach związku został wreszcie prawdziwym mężem z papierkiem? I to przed ołtarzem...
A, to już zupełnie z innego powodu. Przez długie lata czułam wielki dyskomfort, że nie mogłam przystąpić do komunii świętej. Dopiero ksiądz Mirosław Paciuszkiewicz, który przygotowywał nas do ślubu kościelnego, wyjaśnił mi, że to klasyczny „głód sakramentu”. Był taki moment podczas mszy, kiedy wszyscy wstawali i szli do ołtarza przyjąć komunię świętą, a ja zostawałam w ławce i robiłam sobie straszne wyrzuty. Czułam się dobrą matką i żoną, a jednak nie wolno mi było... I po 14 latach naszego wspólnego bycia stanęliśmy na ślubnym kobiercu. Ksiądz uprzedził mnie: „Pani Ewo, proszę się nie gniewać, podczas ceremonii muszę spytać, czy będziecie państwo wychowywać potomstwo w duchu katolickim”. W podtekście było, że z tym potomstwem to niemożliwe. A rok później urodziła się Gabrysia.
– Pani, rozumiem, była już pogodzona...
W pewnym momencie sprawa dziecka przestała nas dotyczyć. Żyliśmy we trójkę w takiej symbiozie, że kiedy przed ślubem rzuciliśmy przy Pameli hasło „podróż poślubna”, od razu spytała: „Dobra, to gdzie pojedziemy?”. Dopiero wtedy zaczęłam jej tłumaczyć, że wszystko fajnie, jesteśmy razem, trzej koledzy z boiska, ale wiesz, z ojcem jesteśmy jeszcze w innym układzie...
– Flirtuje Pani z mężem?
Wciąż go uwodzę. Bardzo podoba mi się taka reklama telewizyjna: pokojówka serwuje panu deser i po chwili okazuje się, że to para małżeńska. Niedawno byłam na bankiecie, nagle w drzwiach stanął facet. Spojrzałam: „Super!” i niemal równocześnie strzała w świadomość: „O rany, to mój własny mąż!”.
– Podobno on też Pani kiedyś nie poznał?
A tak, niedługo po tym, jak się odchudziłam. Zawsze miałam apetyt na takie spodnie, które kupiłam Pameli. I jak już zaczęłam szczupleć, poszłam cichcem do jej garderoby, wzięłam te portki, zamknęłam się w swojej sypialni i z nabożeństwem zaczęłam się w nie wciskać. Zastosowałam słynny manewr z lat 60., kiedy dziewczyny kładły się plackiem na plecach i w takiej pozycji dopinały suwak dżinsów. A potem poszłam na spotkanie z mężem do supermarketu i z rozkoszą patrzyłam, jak przechodzi obok i nic.
Ewa Bem z córkami Pamelą i Gabrysią oraz mężem Ryszardem Sibilskim, "Viva!" październik 2001
– Jak Panią adoruje?
Jest moim wiecznym adoratorem, niezależnie od rozmiaru, jaki reprezentuję w danym momencie. Zresztą nigdy nie było na ten temat jakichś obcesowych, nieprzyjemnych rozmów. Że życzyłby sobie, że mądrzej czy zdrowiej by było, gdybym nie była taka... puszysta. A że takie rozmowy nie są rzadkością, to wiem, bo czytam czasami zwierzenia żon, które nie dość że mają nadwagę i są tym skatowane psychicznie, to jeszcze pędzą smętny żywot z jakimś chamem, który chlipiąc zupę mówi: „Ty zostaw tę zupę, Kryśka, bo musisz się odchudzić”. Dla mnie to obraz totalnej upadłości małżeńskiej. Taką żabę trudno by było połknąć.
– Żaby – nie wszystkie, smakołyki – jeszcze rzadziej. Ostatnio łyka Pani głównie komplementy?
Tuż po tym, jak się odchudziłam, ktoś powiedział mi, że jestem „laska”. Kazałam to sobie powtórzyć kilkakrotnie. Z drugiej strony irytuje mnie, że świat patrzy na człowieka wyłącznie poprzez jego ciało. A przecież ja jestem wciąż tą samą osobą, moja dusza jest taka sama, moje poglądy, serce tak samo wali, do cholery!
– Czy choroba córki mogła mieć jakikolwiek związek z Pani ówczesnymi gabarytami? Podobno psychoterapeuta sugerował, że Pamela chciała się odchudzić za siebie i za Panią.
Ha! Zawsze jest jeszcze sposób, żeby się czegoś dowiedzieć. Nigdy nie pomyślałabym, że moje ciało mogło jej przesłonić mnie jako mamę. Najpierw bardzo przyklaskiwałam jej praktykom dietetycznym, bo to się odbywało w racjonalny, kontrolowany sposób, dawało świetne efekty. A potem przeleciała metę i to był koszmar. Kiedy chorowała, po prostu jej nie było... To się zbiegło z innymi trudnymi sytuacjami rodzinnymi. Byłam w ciąży, leżałam siedem miesięcy z Gabrynią... I rzucałam się na całą masę spraw, bo chciałam to jakoś załatać, żeby wszystko było jak dawniej. Siłę znajdowałam, jak zwykle, w Bogu i muzyce. Wchodziłam w nią głową, sercem, całą sobą.
– A jednocześnie musiała Pani być w stanie pełnej gotowości.
Stworzyłam sobie taką hierarchię – o co najbardziej powinnam się bać jako matka. Przede wszystkim modliłam się, żeby Pamela była zdrowa, żeby została. Martwiłam się, jakie będą pozostałości po tej chorobie w jej organizmie. A dopiero gdzieś na szarym końcu o to, czy będzie mnie jeszcze kiedyś potrzebować. Dzisiaj, kiedy jest już zdrowa, dostaję to, o czym nawet nie marzyłam.
– I po tych wszystkich doświadczeniach sama postanowiła się Pani odchudzić? Nie bała się Pani?
Bałam się. Był taki moment, że mogłabym zupełnie przestać jeść. Bardziej czułam swoje odchudzanie głową niż żołądkiem. Czułam, że mogę dojść wszędzie, to było bardzo podniecające, to właśnie zaczyn tej choroby.
– Skoro o podnietach, jest Pani wyznawczynią włoskiego hedonizmu: „Dormire, mangiare, amare”, czyli spać, jeść, kochać...
„Dormire” to dla mnie nie tylko spanie, to oddawanie się różnym relaksacyjnym zajęciom, wizyta u kosmetyczki. „Mangiare” to nie tylko przeżuwanie, połykanie, trawienie – również biesiadowanie, uwodzenie jedzeniem, kupowanie tego jedzenia, gotowanie. „Amare” to również oczywiście uprawianie seksu. To zabawa zmysłów, cała masa sytuacji między ludźmi, którzy chcą być blisko. Jak w pięknej piosence Agnieszki Osieckiej, nigdy, przenigdy nie pozwolę, żeby mąż zwracał się do mnie jak do żony. Żadnej sztampy, żadnej codzienności, zwłaszcza w tym. Na Boga, w niczym!
Rozmawiała: Jolanta Berent
Zobacz także: Po długiej chorobie zmarła córka Ewy Bem. Pamela Bem-Niedziałek miała 39 lat